Zygzaki/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII[1].

Stan duszy i charakter jednego z głównych naszej powieści bohaterów, Zellera, który po latach dwudziestu, wracał na stare śmieciska z odżywionemi pragnieniami młodemi — z trudnością określić się daje, pojmujemy zwykle człowieka i takim go przedstawiamy, jakby był ulanym z jednej sztuki i nie ulegał zmianom. Często dają się słyszeć zarzuty czynione artystom, że w ich charakterach brak ścisłej konsekwencyi. Niestety! jeszcze więcej zbywa na niej ludziom żywym, a malarz związany prawdą fenomenów, musi jej nawet — prawdopodobieństwo poświęcić. Alfred Zeller był właśnie jednym z tych ludzi, których życie uczyniło chwiejnymi i niepewnemi w pochodzie. — Zamknięty w sobie samym, żyjąc z tem co wyniósł z katastrofy jaka go w młodości spotkała... chwiał się teraz co miał począć. Złe i dobre popędy w nim walczyły, droga nie była jasną. Stara namiętność mówiła najsilniej i głuszyła wszystkie inne głosy.
Tylko człowiek dwadzieścia lat zamknięty w więzieniu lub w biurze, żyjący w świecie ciasno opasanym obowiązkami pracy, która na uczucia jego najmniejszego wpływu nie miała — mógł być takim, jakim się Zeller znalazł wracając w rodzinne strony.
Zrobił majątek — ale nie potrafił przerobić siebie. Wszystko z czem się wydobył z domu, zostało w nim nietknięte. Najśmieszniejszą, najdziwaczniejszą została ta miłość, anachronizm, który ani do twarzy jego, ani do wieku nie przystawał, którego się wstydził, a wyłamać z pod jego panowania nie mógł.
Przybywszy, miał jedno na myśli, upomnieć się o resztę należnego szczęścia, opłacić je, zdobyć, niemal wymusić. Dokończyć życie przed laty dwudziestu zaczęte — zamierzone, dopominające się końca. Dwie rozmowy z hrabiną, w których próbował wszelkich środków, jakie mógł znaleść, aby je sobie pozyskać — po rozstaniu z nią nie wywołały żadnego stanowczego planu. Widział się odepchniętym — czuł ból — radzić nie umiał, a wyrzec się było nad jego siły.
Z rodzajem milczącej rezygnacyi, i rachuby na jakąś pomoc losu, pozostał wyczekując, aby schwycić pierwszą nadarzającą się zręczność, któraby jakąkolwiek drogą mogła go doprowadzić do celu. Miłość jego była jedna z tych bezrozumnych i nierozumujących namiętności, obok których żadne argumenta nie ważą, które się złamać nie dają — chyba rozczarowaniem i zużyciem.
Kupno majątku w sąsiedztwie było pierwszym krokiem, który mu się zdawał zbliżać do hrabiny. Stawał na straży... Czekał. Nabycie pretensyi od Szamiłowicza, gorączkowo dokonane, bez rozmysłu, zdawało się mu wprowadzać go na drogę... Był niem uszczęśliwiony — ale wykonawszy co zamierzał — niespełna wiedział jaką ma z tego korzyść wyciągnąć. Dopominać się i nękać hrabinę, wstręt mu czyniło, wolał z tą wierzytelnością pozostać jak postrach ciągły, jak groźba.
Nie uczynił więc żadnego kroku, nie odezwał się o należność... milczał. Hrabina czekała z trwogą. Zeller postanowił być cierpliwym... Sam pierwszy nie chciał dać znaku życia.
Przygoda z Emilem, pomieszała mu szyki. Zrazu był jej prawie rad, ale gdy hrabiątko zaczęło okazywać zajęcie Konstancyą i cisnąć się potajemnie do Owsin, — Alfred się zawahał co miał czynić.
Usiłował siostrę wybadać. — Znalazł w niej jakąś nieokreśloną sympatyę dla młodzieńca, zajęcie nim... które mu dało do myślenia. Broniła go, rumieniła się, znajdowała w nim wiele dobrego i materyał z któremby mógł człowiek urosnąć. Emil był zahukany, przybity, nieośmielony, ale ona widziała w nim szlachetne popędy, dobre serce. Nawet powierzchowność sztywna, miała urok dla panny Konstancyi. Alfred zmilczał, ale był tego zdania, ażeby go ani spoufalać, ani pociągać, i potajemnych tych stosunków nie rozwijać — zresztą panna Konstancya (co brata uspokajało), miała pono kogoś innego w zapasie.
Bez wiedzy matki, natarczywość młodego hrabiego i jego bukiety — nie miłe na Alfredzie czyniły wrażenie. Widział w tem jednak niemal coś opatrznościowego, dziwnego — i chwilami skłonnym był przypuszczać, że to się mogło na korzyść jego stosunków obrócić. Jak? z tego się sam przed sobą nie umiał wytłómaczyć.
Przyjmowano Emila grzecznie, ale chłodno, co go jednak nie zrażało. Był szalenie zakochany w pannie Konstancyi, której wyższość umysłowa, urok nowy nadawała w oczach rozmarzonego chłopca.
Parę razy Alfred nie był w domu... aby odwiedziny nie zbyt się często powtarzały, raz czy dwa przyjął go sam, a siostrze wyjść nie dał.
Jednego wieczora Emil przyleciał konno, na karym tak zmęczonym, że bokami robił, i na wstępie zapowiedział, że ma bardzo pilny, ważny interes, i że się z samym Zellerem widzieć musi. Pan Alfred zaprosił go do swego pokoju. Emil był tak poruszony, a tak nie nawykły do kroku stanowczego, iż znalazłszy się sam na sam z p. Alfredem, z trudnością mógł przyjść do słowa. Kosztowało go wiele rozpocząć rozmową.
— Panie dobrodzieju — odezwał się wreszcie, rumieniąc aż do purpury — ja mam pana prosić o jednę łaskę, o bardzo wielką łaskę.
Zeller stał zdziwiony i zaniepokojony, na myśl mu przyszło, że chłopak się może wyrwać niewcześnie z prośbą o rękę siostry.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— A! wie pan — prędko począł nie śmiały chłopak dusząc swój kapelusz — trudno mi powiedzieć, a tu czas, czas nagli. Jestto okropna rzecz... okropna.
— Mów pan śmiało — przerwał Alfred.
— A! panie! familijna sprawa! nieszczęście! — począł Emil. Ja bardzo kocham moją siostrę, bardzo. Widzi pan mama, nie wiem czemu, chce ją koniecznie oddać do klasztoru. — Ona nie chce. Jutro ma ją odwieść. Julka jest w rozpaczy. Stara się o nią jeden pan, może go pan zna? pan Aleksander? Ona chce za niego wyjść... a mama nie pozwala. Jutro! wystaw pan sobie, jutro jadą do Lublina i zamkną ją u Brygitek... A! panie! ja pomyślałem sobie — wiem, że to może niedorzecznie... aby Julka by uciec mogła i ukryć się przy pannie Konstancyi w Owsinach. Nikt w świecie by o tem nie wiedział!
Spojrzał błagająco na Zellera, który stał pomięszany — milczący.
— Gdybyś pan mi pomógł! a! panie. Moja siostra... ja... bylibyśmy mu wdzięczni całe życie, nie licząc pana Aleksandra.
Zeller jeszcze milczał.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał Emil natarczywie.
— Prawdziwie — odezwał się w końcu Zeller — jest to prośba tak dziwna... A jeżeli hrabina się dowie!
— Nikt w świecie! powiadam panu, nikt w świecie! Wszyscy pomyślą, że pan Aleksander ją wykradł. Co, byłoby się stało, gdyby czas był na to.
— Ale przypuściwszy, że ja się na to zgodzę... jakże się to ma wykonać? kiedy? — zapytał Zeller.
— Dziś w nocy! jak nie dziś — to już nie można nic uczynić! — rzekł Emil — ja Julkę wyprowadzę za dwór byle na gościńcu konie były... i możeby panna Konstancya raczyła po nią przyjechać.
Cały ten projekt awanturniczy, dwa tylko tak niedoświadczone, dziecinne rozumy wymyśleć mogły, jak Julki i Emila. — Nikt by pewnie inny nie wpadł na pomysł i nie ważył się chcieć wciągnąć w to obcego człowieka. Każdy też inny może obcy, byłby odmówił... Zeller widział w tem jakby zrządzenie opatrzności, która go splątywała umyślnie w sprawę rodziny, brała go może litość nad Julią i nad poczciwym i niedorzecznym bratem, który osnuł projekt tak szalony.
Widząc go ruchającego się a nie odmawiającego zupełnie — Emil począł nalegać, ściskając co chwila, prosząc o pośpiech, malując nieszczęśliwe siostry położenie.
Alfred poszedł naradzić się z Konstancyą, wrócili po chwili oboje i zastali Emila, zawsze jeszcze purpurowego z niepokoju... biegającego z kąta w kąt... Pierwsze to było w życiu jego wystąpienie czynne. Czytanie romansów, przyczyniło się wielce do wyrobienia w nim energii i do kroku, który go nęcił zuchwałością swoją. Paliła mu się głowa do tego ocalenia... rad był z siebie.
— A! żeby się to tylko udało? żeby się udało — wołał w duchu. Nawykły do pobożności, zmówił nawet naprędce trzy „Zdrowaśki“ na tę intencyę.
Panna Konstancya lepiej i gorącej to wzięła od brata.
— Dla czegóżbyśmy mieli odmawiać schronienia siostrze hrabiego? — rzekła. — Wszakbyśmy go nikomu innemu nie odmówili..
Ja pojadę po nią.
Emil rzucił się ręce całować; panna napadnięta tą wdzięcznością, do której się i inne przymięszało uczucie, tak się zarumieniła jak Emil — Alfred uległ.
— Dobrze więc — rzekł... Konie będą o północy na gościńcu...
A jeżeli pogoń pójdzie!
— Słowo honoru! nie może być pogoni! do jutra rana nikt się nie dowie... zobaczy pan...
Po zawarciu rozmowy, z której Emil tak był szczęśliwy, jak nie jeden zwycięzca po wygranej bitwie, siadł na koń i popędził do domu... Zaledwie przybywszy, poszedł oznajmić o tem siostrze... Julka więcej od niego miała męztwa, pocałowała go i szepnęła.
— O północy czekaj mnie na dziedzińcu, ale cicho! cicho! Dziwnie szczęśliwie powiodła się ucieczka... Julia wysunęła się z domu niepostrzeżona, Emil, który na nią czekał, przeprowadził ją do gościńca... Tu znaleźli powóz z panną Konstancyą, stojący już od pół godziny... Julia zaledwie miała czas skoczyć do niego i konie ruszyły małemi drożynami leśnemi ku Owsinom. Woźnica, zaprząg, wszystko było doskonale do tej nocnej wyprawy zastosowane. W drodze nie spotkano żywej duszy, i panna Konstancya jakby wracała od rodziców z Parzygłowów, zajechała do domu, gdzie wszystko na przyjęcie Julki było gotowem. Hrabianka z wielkiem męztwem dokonała ucieczki... Przybywszy na miejsce, prosiła, aby jej nie pozwolono wychodzić, nie pokazywać się i pozostać zamkniętą w pokoju jej przeznaczonym. Na wszystko się zgodził Alfred, a Konstancya, która w niej zyskiwała przyjaciółkę, nieskończenie gościowi była rada.
Emil, na którego patrząc, niktby go w świecie nie posądził o wybryk tak zuchwały, odprowadziwszy siostrę, położył się spać, zakrył z głową i udawał ciągle potem niewywczasowanego, obojętnego widza. Ten chłód jego nawet uderzył St. Flour, która go przypisywała nieczułości i głupocie, — kto inny byłby się z niego domyślił niezgrabnie i z przesadą odegrywanej niewinności. Lecz, Emil tak był nieśmiały, tak posłuszny, taka „trusia“ — iż nikomu na myśl nawet nie przyszło, iżby mógł mieć udział w tak śmiałym planie. Nauczony kłamać i kryć się, wychowaniem, które wszystko w nim tłumiło — i zasadzone było na wierzchowej ogładzie i przyzwoitości — Emil wykonał to, łatwo wracając do swej apatyi codziennej.
Nikomu na myśl nie przyszło przypatrzeć się oczom jego, których blask nadzwyczajny, zdradzał szczęśliwego chłopca.
Czuł się mężczyzną, i w duszy aż mu się ciepło zrobiło. Że zaś czyn dopełnił znakomity, za to mu ręczyła miłość, owo uczucie święte, dla której, pewien był, że się godzi poświęcić wszystko. — W czasie lamentów matki i popłochu w domu, panującego przez dzień cały, Emil pozostał stoicko niewzruszony... — filuterya jego zasadzała się na tem, że — ziewał.
Francuzka go zburczała parę razy za to — bał się odpowiadać, ażeby mu się mimowoli nie wypsnęło — i ramionami ruszywszy zmilczał...
Panna Julia, natychmiast dała znać o sobie Aleksandrowi, ale nie wyjawiając mu miejsca pobytu... Trzeba było dać się uspokoić wrzawie, zamętowi, poszukiwaniom i rozmyśleć co czynić dalej. — Zeller ofiarował się być pośrednikiem do Aleksandra, i pojechać do niego dla narady...
Tymczasem u hrabiny, — panowało jeszcze owe chaos, które ucieczka Julii wywołała. Francuzka obwiniona, żądała natychmiast odprawy i otrzymała ją. Ks. Maryana posłano do kanonika... Wilski wyjechał, została jedna jenerałowa, na której wypadek zbyt wielkiego wrażenia nie czynił. Siedziała u łóżka hrabiny dosyć obojętna. — Marya płakała...
— Przez tę dziewczynę, przez tego intryganta... straciłam owoc całego życia — wołała... Co powiedzą ludzie w domu, w którym pod okiem matki podobna historya stać się mogła? Jak teraz na mnie patrzeć będą? poświęciłam wszystko dobrej sławie i opinii — jedna chwila zburzyła to, na co ja pracowałam całe życie.
Jenerałowa powtarzała jej to, co mówiła w pierwszej chwili, że nie było innego rozsądnego ratunku, jak zgodzić się z wolą przeznaczenia i posłać do Aleksandra, zezwalając na małżeństwo.
Hrabina Marya słyszeć o tem nie chciała... wolała wyprzeć się córki, wydziedziczyć ją, całą swą miłość zlewając na Emila. Rozgłos już był tak wielki, iż pozwolenie by nie zaradziło, plama zostać musiała. Przekładała więc przyjąć ten cios z rąk opatrzności, a skorzystać z niego, aby Julię wydziedziczyć... Napróżno nalegała jenerałowa, po cichu nawet przypominając jej własny wypadek, który powinien ją był uczyć pobłażającą.
Nazajutrz po tym dniu okropnym, posłano po Wilskiego. Hrabina, choć wiedziała, że on nic nie poradzi, potrzebowała jego rady, a raczej — chciała go trzymać przy sobie. W dniu gdy się pan Aleksander oświadczył, rozmowa w gabinecie sam na sam, podziałała silnie na opiekuna — nadwątlone węzły udało się na nowo zadzierzgnąć. — Wilski ucałowawszy ręce Maryi, poprzysiągł jej wierność na nowo...
Zastraszyła go rozpaczą, ujęła przywiązaniem... obudziły się wspomnienia, niewolnik do kajdan powracał. Należało je zakuć póki były gorące.
Po widzeniu się w miasteczku z Olesiem, Wilski nazajutrz był w domu i sam się już wybierał do hrabiny, gdy po niego przysłano. Przykro mu się tylko było dowiedzieć, że jenerałowa siedziała przy chorej — nienawidził ją...
Nim przybył jeszcze we dworze zaszła okoliczność, która wszystkich w zdumienie wprawiła. Skutkiem badania ludzi we dworze, chłopiec kuchenny wygadał się, iż o północy widział hrabiego Emila, powracającego od gościńca, na którym stał powóz, który natychmiast w czwał pojechał. Kuchta wracał z kurami, po które go posłano do karczmy, i — choć zrazu milczał ze strachu... w końcu się wypaplał.
Klucznica przyszła o tem donieść hrabinie, która sfukała ją za tę potwarz... Ks. Maryan już był wrócił z miasteczka, zakomunikowano mu to... pobladł i przeraził się nie przyznając do tego, że Emila wychodzącego około północy po cichu — słyszał... Miał pewne powody osobiste dla których go — do exasperacyi i paplania nie chciał doprowadzać. Hrabina dostrzegłszy na twarzy nauczyciela pomięszanie, kazała zawołać Emila... ksiądz sam po niego poszedł.
— Ktoś się z tem wygadał, że pana widział po nocy... idącego do jakiegoś powozu na gościńcu — rzekł stłumionym głosem — ja w to niewierzę... niewierzę... Hrabina chce sama o to zapewne wypytać (tu popatrzał mu w oczy) — ja nic panu nie powiem, nic — nic... tylko... niech pan uważa co mówić będzie.
Emil się uląkł strasznie, usta mu zadygotały jak w febrze, matki obawiał się nad wyraz wszelki... Zebrał jednak okruchy odwagi rozbitej i obłudy wyuczonej, i powlókł się do domu. Po drodze ochłonąwszy nieco — nabrał ducha... Z miną niewinnego baranka, niezgrabnie, nieśmiało, pokornie wsunął się do pokoju matki, przy której siedziała jenerałowa. Spojrzała nań hrabina i ruszyła ramionami, wskazała Irenie i szepnęła jej.
— Przypatrz że się mu? jestli do tego najmniejsze podobieństwo?
Przyznaję ci się że mi wstyd go badać nawet.
Spojrzała i jenerałowa — ale tej oka nie uszło pomięszanie Emila — zamilczała jednak.
— Mon cher enfant! — odezwała się hrabina — co ci ludzie plotą! wcale to nie ma sensu? Ktoś tam powiada, że ty tej nocy chodziłeś, że ciebie widziano na gościńcu.
Hrabiątko popatrzyło na matkę, z udanem podziwieniem i za całą odpowiedź, uśmiechnęło się ruszając ramionami.
— Proszęż cię — wszak to być nie może.
— Ale, mama wie, że ks. Maryan sypia obok, drzwi otwarte. Modli się do północy... przecie by słyszał...
Emil unikał wyraźnego zaparcia się, i — jak sam mówił — lawirował tylko... dowodząc niepodobieństwa.
Hrabina spojrzała mu w oczy, kazała przyjść do siebie do łóżka, pocałowała go w głowę kilka razy, uścisnęła... popieściła — i rzecz była skończoną.
Emil odetchnął...
W czasie, gdy się ta mała komedyjka odegrywała; jenerałowa pilno się wpatrując w chłopca, przyszła do przekonania, iż on w tym tajemniczym wypadku, jakiś udział mieć musiał — ale się nie odzywała. Cóżby to już pomogło?
Gdy Wilski wezwany nadjechał, Irena wysunęła się z pokoju, zostawując samą hrabinę z opiekunem. Emil z nią razem wychodził, taki niewinny i dobrodusznie uśmiechnięty... jak kotek, gdy co złasowawszy wynosi się cicho ze spiżarni. — Zwróciła się ku niemu jenerałowa i popatrzyła mu w oczy, grożąc na nosie.
— Niech sobie mama mówi co chce, i myśli co chce.. a ja waćpana nie mam za niewinnego. Byłeś i ty w tej sprawie... ręczę za to.
Napaść niespodziana przestraszyła Emila, który zarumieniwszy się chwycił jej rękę, zaczął całować i bełkotać coś.
— Mów sobie co chcesz! ty wiesz gdzie siostra jest. Ty wiesz, ty wiesz.
Nastąpiła na niego tak natarczywie, że Emil zupełnie przytomność stracił.
— Ja się ciebie nie pytam — i wiedzieć nie chcę — dodała na ucho, zbliżywszy się do niego, ale, jeżeli wiesz gdzie ona — a o tem jestem przekonana — powiedz jej, niech co najprędzej ślub bierze... To moja rada!
Nagłe uspokojenie Emila, który uśmiechając się, głową zaczął potrząsać, mogło przekonać jenerałowę, że się nie omyliła. — Odeszła, a Emil skonfundowany powrócił do oficyny. Zły był na siebie i niespokojny. Wczoraj tryumfem żył, dziś postrzegał, że zwycięztwa ciągną za sobą ciężary, troski, do których dźwigania nie był nawykły.
Chciał siostrze dać znać — bał się ją i siebie zdradzić...
Ksiądz spoglądał nań podejrzliwie, we dworze chodziły pogłoski, niepozostawało nic tylko siąść do algebry, i podłożyć pod nią romans francuzki w ten sposób, aby ona go, w chwili niebezpieczeństwa, zupełnie zamaskować mogła. Oddał się więc tym studyom, czoło namarszczył mocno, brwi ściągnął, usta wydął, głowę podparł na ręku i zagłębił w dalszym ciągu Klaryssy...





  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.