<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygzaki |
Wydawca | M. Glücksberg |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Aleksander uspokojony o los Julii, czekał już tylko, aby mu o sobie znać dała... myśląc o tem weselu, bez matki i błogosławieństwa — ukradkowem, czegoś smutnem... od którego nowe miał rozpocząć życie. Obiecywał sobie mężnie mu zajrzeć w oczy, wytrwale pracować, słowem stać się człowiekiem woli, gdy dotąd był tylko człowiekiem fantazyi....
Tymczasem, wiele było do czynienia, począwszy od kawalerskiego domu, nie przygotowanego na przyjęcie młodej pani... Przez parę dni wiadomości niemiał żadnej, zaczynał być niespokojnym już, ale się pokrzepiał, że rozrywał przewracając dom do góry nogami. Stary sługa, był mu w tem pomocą serdeczną... Ochmistrzyni i kamerdyner stanowili opozycyę — czuli że resztki ich panowania nadeszły, że czego starowina dojrzeć nie mógł, młoda pani dopatrzy i weźmie w ręce swoje. Ze strony Żurowickiej i Grzegorza same płynęły trudności, wymówki i dąsania się. Oleś był na to wyrozumiały... śmiał się w duchu...
Trzeciego dnia, gdy w saloniku panował nieład największy, z powodu zawieszania firanek, a ochmistrzyni rzucała z niecierpliwości młotkami i przeklinała fantazyę młodego pana — powóz nieznany zatrzymał się przed gankiem...
Staruszek o kiju się wywlókł na ganek, spotkał nieznanego mu zupełnie mężczyznę, i nie wiedząc dokąd go prowadzić, przeprosiwszy... pokazał drogę do gabinetu Olesia...
W progu spotkał Zeller gospodarza...
— A! przepraszam pana — zawołał — u mnie — zburzenie Troi! nie mam gdzie go przyjąć, chyba w ciasnym moim pokoiku... Daruj z łaski swej! Nie mogłem być dotąd u niego... ale tyle mam i miałem na głowie. Zeller wszedł zapewniając, że wszędzie będzie im dobrze... Oleś interesu wcale się nie domyślał. Siedli... gość się począł oglądać... Po kilku wyrazach obojętnych pan Alfred szepnął, że miałby coś do pomówienia — na osobności.
— Jesteśmy tu zupełnie sami — rzekł Oleś trochę zdziwiony — ludzie zajęci wszyscy...
— Przywożę panu wiadomość od hrabianki — rzekł Zeller.
— Pan!! — podbiegając ku niemu krzyknął Aleksander — jakim sposobem?
— Niepotrzebuję pana prosić o tajemnicę — dodał — hrabianka Julia jest — u mojej siostry... w moim domu...
Położył palec na ustach... Oleś stał osłupiały...
— Prosi pana jednak i żąda abyś nie przyjeżdżał, póki się nie ułoży wszystko... Zdaje się, że hrabina, rada czy nie rada, da na ślub zezwolenie, w Lublinie się wyrobi indult.
Ślub może być... choćby u mnie.
Zeller wypowiedział to chłodno... i zamilkł. Ścisnęli się za ręce...
— Niepodobieństwem jest mnie jechać do hrabiny, poślę Adzia, mojego kuzyna, a opiekuna małoletnich... Tymczasem pozwól pan, abym mu podziękował i przeprosił go... Ale jakimże sposobem panna Julia dostała się do jego domu...
Zeller się zamyślił, czy ma prawo zdradzić Emila — i opowiedział wreszcie, jak się to stało, że schronienie i gościnę ofiarować musieli pannie Julii. Oleś nie mógł wyjść z podziwienia nad rolę, jaką brat w tem odegrał, nigdy go bowiem nie posądzał, ażeby do niej był zdolny...
Natychmiast rozporządziwszy, aby konie były gotowe, gdy Zeller zechce jechać — Aleksander sam się przygotował ruszyć do Wilskiego... Gość też spełniwszy posłannictwo, poleciwszy do czasu tajemnicę, wyjechał, a Oleś za nim natychmiast popędził do Wilskiego...
Zobaczywszy go śpiesznie nadjeżdżającego, pan Adam domyślił się co go sprowadza. Skłopotany obrotem, jaki jego własne sprawy brały, tem co nań spadło z powodu kuzyna, powitał go kwaśno.
— Mój Adziu — zawołał prawie od progu, przybywający, niema ratunku, do ciebie się uciekać muszę. Daję ci słowo honoru, że panny Julii nie widziałem, daję słowo powtórnie, że o ucieczce nie byłem zawiadomiony — ale dziś wiem gdzie jest... Żądam od matki pozwolenia na ślub, aby tę sytuacyę przykrą co najrychlej, prawidłowo rozwiązać.
— Żądam! żądam! — zawołał pan Adam... jakimże prawem...
— Tem, że tonący brzytwy się chwyta, — przerwał Oleś, dajmy pokój moralizowaniu, co się stało — stało się. Ożenienie moje jest tak dobrze dla matki jak dla mnie koniecznością. Skończmy to...
— Matka o córce tej wiedzieć, ani słyszeć nie chce. Panna Julia sama się wydziedziczyła, prawo jest wyraźne...
— Dobrze — ale bez pozwolenia matki pobrać się nie możemy... czekać będziemy musieli. Zdaje mi się, że jest w interesie domu, rodziny, aby to interim — ustało...
Wilski ramionami ruszył.
— Naturalnie, głupstwa cudze ta nieszczęśliwa matka i opiekun muszą naprawiać!!
Z tego tonu poczęła się rozmowa, i w ciągłych szarpaniach z obu stron, trwała dość długo. Pan Aleksander miał cierpliwości wiele.
— Mój Adziu — rzekł w końcu — nałajałeś mnie co wlazło, — bądź tak dobry przypomnij i pokrewieństwo i przyjaźń dawną żałuj.
— Muszę — odparł Wilski — zatem będę — lecz nie możesz wymagać odemnie, abym był wesół i szczęśliwy...
Ale — gdzież panna Julia?
— Nie mogę ci tego powiedzieć — daję słowo, że w domu obcym i pod dobrą opieką — to dosyć. Zresztą, dziś to wam obojętne — sprawa moja...
Wilski siadł chmurny — sparł się na rękach, zadumał.
— A! te kobiety! — zawołał — te kobiety... Cały niepokój życia z nich płynie... to nieszczęsny żywioł, co nam odetchnąć nie daje, nęci, obiecuje szczęście... uwodzi... rzuca nami...
— Tak! tak! stare to i znane narzekania — zawołał Oleś — które regularnie wychodzą na scenę, ile razy mężczyzna popełni jaką niedorzeczność, którą by rad zrzucić na kogoś. Mój drogi Adamie — my winniśmy! my!
— My! — westchnął Wilski... my i one. — Myśmy słabi... a one...
Widocznie biedny Adzio był mocno podraźniony, zbierało mu się do wyznania... Kuzyn to już przeczuwał... widział je nadchodzące...
— Ty bo także zdajesz mi się zbolały jakiś? co ci jest? — zapytał.
Wilski spojrzał mu w oczy.
— Odpowiem ci po francuzku — Cherchez la femme...
— Ja bo jej i szukać nie potrzebuję, — zawołał Oleś z uśmiechem na pół bolesnym — gdy się to ciebie tycze — c’est tout trouvé — hrabina...
— No — tak — jeśli chcesz... hrabina...
— Żeń się i wszystko będzie skończone... — rzekł Oleś — to jedyne lekarstwo, stosunek nie legalny, że się tak wyrażę niegrzecznie, cięży niewymownie... uczyń go sakramentalnym, będziecie się kłócić jawnie i wszystko wróci do porządku. — To moja rada...
— Tak — panno — odezwał się Wilski. — Któż wie — ożeniłbym się, mam dla niej przywiązanie, wolałbym, skończyć w ten sposób, — ale ona... ona...
— Jakto! ona z pewnością sobie tego życzy...
— Z pewnością? — rozśmiał się Wilski, — mylisz się. Są dni, że zdaje się wymagać tego, rachować na to — gdy przychodzi do stanowczego jakiegoś postanowienia... wola się odkłada! Nie rozumiem. Może czuje że mnie mocniej wiążą pewne względy niż przysięga. Nie życzy sobie może władzy jaką ma, zamienić na inną...
— Ale raz przecie skończyć potrzeba — mój Adziu. Jedziesz w mojej sprawie. Skorzystaj z tego i wprowadź swoją.
— Niech cię albo rozwiąże z poddaństwa, lub... zdaje mi się, że i sobie to winna.
Wilski milcząco poruszył się niecierpliwy...
— Jest jeden wzgląd — rzekł cicho — wiem... Szło jej i idzie o nieposzlakowaną reputacyę... Nie śmiej się, niema z czego... Lęka się, aby małżeństwo to nie upoważniło ludzi do wniosków, iż — oddawnaśmy na nie czekali...
— Sofizmat — a zresztą... ja jestem ciemny i w polityce, a dyplomacyi niewieściej nie rozumiem nic... Zdaje mi się, że tak jak rzeczy stoją... nie lepiej są... Tybyś się mógł ożenić.
Wilski westchnął — zebrało mu się na zwierzenie.
— Tak jest — rzekł żywo — gdyby nie więzy — dla czegóżbym nie mógł się ożenić. Dzieci małe, potrzebują oba matki...
— Macochy — dodał Oleś — odłóż to na stronę...
— Ale ja potrzebuję towarzyszki życia, przyjaciela.. kogoś, coby stał przy mnie...
— Tak, tak... im więcej się kto razy żenił, tem mocniej się żenić potrzebuje, to dowiedziona rzecz — zawołał Oleś. Z tych wszystkich względów — postaw jej ultimatum... i — wierz co! ja ci pannę wyszukam i jadę w swaty... Muszę ci się przecie wywdzięczyć....
W ten sposób jakoś rozmowa poufalną się stała.
Wilski zacząwszy mówić o sobie, przestał się dziczyć i prawić morały, czując, że sam ich by może potrzebował. Ułożono się, że nazajutrz Wilski miał jechać do hrabiny, a Oleś czekać nań i pozostać u niego w Wilsku...
Stało się jak projektowano...
Nieszczęsny Adzio, który od niejakiego czasu, ani dnia spokojnie w domu przebyć nie mógł, albo jeżdżąc lub zarzucony będąc listami i posłańcami — ruszył w drogę znowu. Spodziewała go się hrabina... Wstała już była z łóżka — katastrofa domowa, o której mówić, wspominać, alluzyi do niej najmniejszej uczynić nie było wolno — zostawiła na pięknej twarzy hrabiny mniej daleko śladów, niż by się kto spodziewał. Zwykła była umiejętnie piękność swą pielęgnować — czyniła dla jej utrzymania co tylko mogła — był to jej skarb — nie chciała go stracić. Samo wspomnienie starości przerażało ją...
Gdy po przeleżeniu dnia w łóżku wstała raz pierwszy, zamknęła się ze swą sługą dla narady... wzięła lekarstwo jakie doktór przepisał na wszelkie wypadki, napiła się czegoś uspokajającego, zmusiła się do snu... dobrała dyetę właściwą i starła z twarzy oznaki bólu i troski...
Miała dosyć przytomności umysłu i rozwagi, aby obrachować co nie jako cieleśnie na duchu oddziałać mogło... Długie doświadczenie przekonało ją, że fizyczny stan jest tak w ścisłym związku z moralnym, iż jak duch może ciało nadwerężyć, tak ono ducha spętać i ukoić umie. Z zimną krwią udała się do apteki, aby sercu niedać bić za mocno, ani mózgowi nadto rozmyślać...
Z tą wolą i zimną krwią nie dziw, że potrafiła cel osiągnąć. Tego dnia była już znowu w blasku piękności dojrzałej, ale świeżej i powabnej, lekkim odcieniem melancholyi osłonionej. Czarny strój czynił ją piękniejszą jeszcze, a formy jego do powagi sytuacyi doskonale były zastosowane.
Wilski znalazł ją w fotelu, z książką na kolanach. W domu już nowy porządek był zaprowadzony, ślady zatarte... Co tylko do Julii należało, wyniesione, zamknięte — nic jej nie przypominało.
Słudzy, ks. Maryan, Emil otrzymali przestrogę, aby nie śmieli nigdy mówić o niewdzięcznej...
— Nie mam córki — pogrzebałam ją — odezwała się do kapitana — proszę, aby mi mojego bólu nie przypominano. Ofiarowałam go Bogu i ukryłam w głębi duszy...
Jenerałowej, która jeszcze bawiła tu — nie było w salonie. Wilski odrazu zapowiedział — przykry interes...
— Jeżeli mi masz mówić co o Julii — proszę skończmy to w dwóch słowach... mnie to męczy i drażni, to dla mnie tortura...
Wilski więc sucho i w niewielu słowach, posłannictwo swe dopełnił. Hrabina w ciągu jego, odwróciwszy oczy, patrzała cięgle w okno, milcząca... Gdy skończył, długo nic nie odpowiadała.
— Pozwolenie na to małżeństwo daję, bo go odmówić nie pozwala reszta litości, na którą oni nie zasługują, ale w pozwoleniu wyrażę, iż się córki wyrzekam, że widzieć jej nie chcę. Proszę, aby mi się na oczy nie pokazywała... Z majątku nic mieć nie będzie. Pod warunkiem przyjęcia tego rozporządzenia mego, które jest nieodwołalne, dam to nieszczęsne pozwolenie...
Wilski ani próbował zmienić postanowienia hrabiny, wiedział, że to by było napróżno... Z zimną krwią, oznajmiła mu, że podpisze przy świadkach pozwolenie... Wilski i ksiądz kapelan mieli za nich służyć. Nie sprzeciwiając się warunkom, zwrócił tylko uwagę przybyły, iż pozwolenie obciążone rodzajem wyparcia się, niepotrzebnie by świat wtajemniczało w stosunki domowe. Hrabina zgodziła się w osobnym liście do córki, którego kopię świadkowie mieli podpisać, wyrazić tę swoją wolę. Układy o to, potem pisanie, zajęły dosyć czasu... Hrabina zupełnie spokojna, dopilnowała, aby się stało wedle jej woli. Nic to ją nie poruszało.
Ponieważ jenerałowa nie nadchodziła, Wilski, któremu w istocie, własne położenie stawało się ciężkiem, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Maryo — rzekł — ja i za sobą prosić cię przybyłem... Zrozumiesz mnie. Oddaj mi tę rękę, którą trzymam... Wiesz jak cię kocham.
Hrabina z ukosa spojrzała nań, długo oczy nań zatrzymując...
— Nie wiem — rzekła — nie wiem czy mnie kochasz... Nic mi nie potrafi wybić z głowy, że przez jakiś czas dałeś się bałamucić Irenie...
— Moja droga — szepnął z pokorą Wilski — gotów się jestem przyznać do chwilowego złudzenia, po którem nastąpiło rozczarowanie... Nie chcesz mi dać domowego szczęścia... ja dla dzieci matki, dla siebie bytu spokojnego szukać muszę... Nikogo pewnie tak nie będę kochać, jak Maryę kochałem... ale ożenić się — jest dla mnie — obowiązkiem...
Mówiąc trzymał ciągle jej rączkę śliczną, która ani zadrgnąwszy leżała na jego dłoni — patrzała w oczy, — wejrzenie hrabiny omdlałe jakieś, smętne, melancholii pełne, nic nie mówiące... skierowane było na niego... usta zamknięte, milczały.
Najlżejsza oznaka nie zdradzała myśli. Wilski, znający ją tak dawno, nie mógł wyczytać odpowiedzi — z oblicza zamkniętego jak marmurowy grobowiec.
Dała mu tak między nadzieją a odprawą, przeżyć chwilę długą. Wreszcie zwolna poruszyły się wargi.
— Mój drogi Adziu — rzekła słodząc odpowiedź — przynajmniej w tej chwili... w tej chwili, gdy mi się pierś krwawi, nie mówmy o tem jeszcze... Daj mi przeboleć, odetchnąć, niech ten kamień co leży na piersi, stanie się mniej ciężkim nawyknieniem... Ty wiesz, żem ja twoją.
Ścisnęła mu rękę, on ucałował paluszki białe. Dwuznaczna odpowiedź, zamknęła mu usta.. Zadzwoniła zaraz...
— Wszak to godzina obiadu — prosić pani jenerałowej...
Nastąpiło milczenie. Irena weszła dosyć swobodna... Właśnie nie dawno była w Parzygłowach, gdzie się dotąd St. Flour znajdowała, wybrać się nie mogąc dalej. Przebyła tam cały dzień prawie... nagadały się do woli.
Pan Mieczysław Abdank dotrzymywał im towarzystwa i obdzielił wszystkiemi plotkami jakie pozbierał.
Wdzięki, acz nieco przywiędłe p. St. Flour, jej żywość i dowcip, czyniły na nim silne wrażenie.
Jenerałowa śmiała się z tego.
— Ale wiecie — dodała bawiąc tem opowiadaniem Wilskiego i hrabinę — że doprawdy bym nie zaręczyła za to, iż Abdank się oświadczy, a ona go przyjmie... Oboje zrobią dzieciństwo, którego za tydzień będą żałować — ale Miciowi się zdaje, że go miłość odmłodzi, a St. Flour, że będzie mogła po włóczędze wiekuistej, odpocząć...
Jenerałowa spowiadała się z tych wrażeń, lecz część ich zostawiła przy sobie. — Z dawnych czasów znała trochę starych Zellerów, ktoś jej powiedział, że p. Alfred jest przejazdem u rodziców. Nawykła zawsze dogadzać każdej fantazyi, mocno zaciekawiona nababem. Jenerałowa, nie długo myśląc, poszła pieszo do dworku pod kasztanami. Miała odwagę olbrzymią. Zakłopotała starych, którzy jej odwiedzin zrozumieć jakoś niepotratili — swobodną rozmową umiała ich z sobą oswoić, a że pan Alfred był w istocie w dworku i zamierzał odjeżdżać, powiedziała mu wprost, że sobie życzy z nim pomówić, że jest go ciekawa. Kazała mu zostać w imię dawnej przyjaźni. Zeller domyślając się fałszywie jakiegoś posłannictwa od hrabiny może — skwapliwie przyjął polecenie.
Usiadłszy tak, aby Alfreda mogła wprzódy wystudyować nim z nim rozpocznie rozmowę — zabawiała czas jakiś staruszków, rozruszała ich trochę, a po półgodzinnej wizycie, odezwała się do Alfreda.
— Teraz mi pan podasz rękę i odprowadzisz do hotelu. Nieprawdaż!
Zeller był posłusznym — zawsze jeszcze spodziewał się poselstwa... Jenerałowa domyślała się tego. Gdy wyszli z dworku, rozpoczęła rozmowę z otwartością i rubasznością wesołą, jaką miała prawie zawsze...
— Jeżeli myślisz — odezwała się do niego, odgadując czego wyglądał — jeżeli myślisz, że ja ci co od Maryi przynoszę, to się mylisz. Ja byłam was niezmiernie ciekawą, o! i dużo, dużo bym z wami pomówić chciała — bardzo otwarcie... Mówiąc to zalotnie mu się uśmiechała.
— Pan wiesz, my z Maryą jesteśmy rówiennice — ja wiem naturalnie i teraz wszystko... ale... wszystko. Ze mną jak z siostrą możesz mówić zupełnie otwarcie. Kochasz ją jeszcze nieprawdaż?
— Nie zapieram cię tego.
— Ale wiesz — to prześlicznie! Po latach dwudziestu... i... to monumentalna miłość... Ja ci winszuję... tylko mój panie Alfredzie — ot tak, między nami staremi przyjaciółmi, (pozwolisz-że się tak nazwę) — cóż dalej?
Nie otrzymawszy odpowiedzi jenerałowa mówiła dalej.
— Ona cię nie kocha... — Przykro mi cię o tem przestrzedz — ale to też obowiązek przyjaźni... Sercu się nie rozkazuje... Smutna rzecz... Nie jest to tajemnicą, Wilski ci ją zbałamucił, kochali się za życia tego poczciwego safanduły, który miał Wilskiego za najlepszego przyjaciela, — kochają się jeszcze... i pobiorą... Dopiero potem może, może... miłość ta dogorywać zacznie... — Więc cóż? a ty?
— Ja? — spytał Alfred smutnie — cóż ja mam o sobie powiedzieć... Kocham — i kochać będę...
Jenerałowa się rozśmiała.
— Wiesz, mój panie Alfredzie — to ci się tak zdaje... Ty potrzebujesz się zakochać i kochać, boś się nie wykochał jak należy. Wyperswaduj sobie stałość i hrabinę — obejrzyj, znajdziesz drugą, to cię uleczy...
— Wolę zostać z moją chorobą — krótko dokończył Zeller.
— Żal mi cię — szczerze ci mówię, że mi cię żal — mój panie Alfredzie... To upór nie miłość...
— Może oboje razem...
Rozprawiając Irena zaprowadziła go do hotelu, posadziła u siebie i puścić nie chciała. Przyszła jej fantazya bałamucenia go i próbowania, czyby się to równie jak z Wilskim nie powiodło.
Alfred był zimny jak kamień. To ją wcale nie zraziło. Zaczęła go rozpytywać o stosunki domowe, o nowe nabycie, o siostrę... Zażądała nawet poznać pannę Konstancyę.
— Ja jestem fantastvczka — wszyscy ci to powiedzą, panie Alfredzie. Robię co mi na myśl przyjdzie, o ludzi się wcale nie troszcząc. Niech tam sobie gadają, kiedy ich to bawi. Otóż — ja jestem ciekawa twojej Kostusi, domu... i — acana dobrodzieja... ale tak! tak! — że kiedyś ani się nie opatrzysz, ja ci do Owsin spadnę. A prawda? nastraszyłbyś się...
W istocie Zeller pomyślał, że mogłaby zostać hrabianką, i trochę go to niepokoiło...
— Bardzo będę pani rad — odezwał się, tylko o trochę cierpliwości proszę, bo dom w takim stanie, że usiąść nie ma na czem.
— Tem zabawniej... posiadamy na ziemi, po turecku... Zaczęła się śmiać jenerałowa. Ale — powiedz mi — dodała zaraz — czy jesteś skąpy? czy robiąc pieniądze nie nabyłeś tej passyjki?
— Nie — rozśmiał się Alfred.
— Bo — powinieneś sobie dom przecie urządzić, z komfortem... — To ci się należy..
— Nie nawykłem do niego.
— Niezmiernie się łatwo przyzwyczaić, spróbuj tylko...
— A na cóż ci życie?...
— A, pani — odezwał się Alfred — gdyby na komforcie miało się ono skończyć — jakżeby przypomniało kanarki w klatce, lub gorzej jeszcze...
— Rozumiem — uśmiechając się — zawołała jenerałowa — u ciebie za wszystko miłość ma starczyć... nie przeczę, że to bardzo ładna rzecz. Wiesz, ja się w mojem życiu kochałam trochę, a fantazyi miewałam dużo... Takam była nieszczęśliwa, że trafiałam na ludzi... w których niepodobieństwo było się rozmiłować, gdy się poznało bliżej...
Ze wszystkiemi jak z Meluzyna... póty dobrze, póki ich nie podpatrzysz w kąpieli... gdy nie wiedzą że się ich widzi. Skończy się na potworze...
Alfred milczał. Chłód jego draźnił Irenę niezmiernie, kokietowała go jak mogła, ale nie potrafiła — rozmrozić.
Skończyła się więc długa rozmowa zaproszeniem do Uznowa, obietnicą bytności w Owsinach, i wyzwaniem do dobrej przyjaźni i poufałych stosunków.
— Kiedy cię już Pan Bóg pokarał tą hrabiną — mój panie Alfredzie — jabym ci rada usłużyć... Choć wiem, że to się na nic nie zda? Może chcesz bym jej co powiedziała.
— Tak, że ją kocham! — zawołał Zeller.
— To dla niej nie będzie nowiną — zakończyła Irena. — Choć to moja przyjaciółka i nie mam lepszej ani dawniejszej nad nią — ale ci muszę powiedzieć, jeśli marzysz że... coś od niej zyskasz... to jej nie znasz.
Naprzód to hrabstwo... potem stosunki w świecie... ona chce być panią i świetnieć na horyzoncie...
— Ja jej przynoszę najlepsze do tego środki — rzekł Alfred.
— Ale nie — odparła jenerałowa — pieniądze? to nie dosyć? nawet tytuł? któż go dziś nie ma, gdy mu się bardzo zechce? Włosi sprzedają markizaty, hrabstwa, księztwa, z przywiązanemi do nich tytułami... można je nabyć łatwo... Hrabina chce mieć prawo utrzymać się na stanowisku arystokratycznem, którego się dobiła... To jej marzenie. Et elle a le physique du rolle — dodała z westchnieniem. Ja zawsze trochę na dragona wyglądać będę, choćby w mitrze, ona chodzi jak księżna choćby boso...
Ruszyła ramionami.
— Ale mój panie Alfredzie — zakończyła żegnając go... nie uciekaj odemnie... Ja, choć nie jestem różą, powiem ci z perskim poetą, mieszkam przy niej i woń jej przynoszę. Ze mną o niej możesz pomówić nieszczęśliwy młodzieńcze, zestarzały a niepoprawny... Będziemy dobrymi przyjaciołmi. Słowo daje — to ci się na coś przyda!
Gdy Alfred wyszedł wreszcie, jenerałowa zbliżyła się do zwierciadła z westchnieniem.
— Gdyby bo się chciało zakochać we mnie, doprawdy nie byłabym od tego... W końcu te fantazyjki nudzą... Dobry jakiś człowiek, i z nim możnaby pojechać do Palermo, do Kairu, gdzieby się podobało... z kuryerem, któryby załatwiał te wszystkie nudne formalności podróży... Nie piękny — to prawda — smutna twarz — a możnaby się do niej jednak przyzwyczaić!
Oddałabym tem przysługę hrabinie, która go się boi!
Zdaje mi się, że napróżno... Mścić się nie będzie...
Uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Do takiego już przechodzonego jegomości — jak on — rzekła w duchu — doprawdy nie byłabym zaszpetną. Mam dni jasne, w których bywam młodą... ale jestem nieszczęśliwą, ludzie się na mnie poznać nie mogą... chyba taki chłystek jak Bończa.
Zamyśliła się — a że sama nie lubiła siedzieć z sobą, zastukała do St. Flour, i na wesołej z nią pogadance skończyła swój pobyt w Parzygłowach.