<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Rozmowa Wilskiego z hrabiną w gabinecie, która trwała bardzo długo — wywarła ten skutek na nim, że wysunął się jakby upokorzony, przybity, zawstydzony i wylękły. Z twarzą na której było widać wzruszenie nietajone już nawet, siadł do powozu i cichym głosem kazał jechać do domu. Przez całą drogę nie ruszył się, i zamyślony, z oczyma wlepionemi w dal, nie postrzegł się jak stanął przed gankiem. Zdziwił się gdy mu otworzono drzwiczki, a we drzwiach powitał go Oleś, którego przytomność przykre na nim uczyniła wrażenie. Poszli razem, nie mówiąc nic, do gabinetu... Wilski unikając rozmowy, wydawać zaczął jakieś rozkazy i rozporządzenia domowe, umyślnie nie zważając na gościa, jakby mu dawał do zrozumienia, że zawadza.
Pan Aleksander w takich razach bywał wytrwałym i nie łatwo zrazić się dawał. Czekał.
Po kamerdynerze, zawołano ekonoma, leśniczego, stajennego, było mnóstwo interesów tak pilnych do załatwienia, że gość musiał mieć cierpliwość. Palił też cygaro, chodził po pokoju, ale się oddalać nie myślał. W ostatku przebrało się domowych dyspozycyj i musieli pozostać sami.
Wilski porządkował papiery gwałtownie i skarżył się że ma pilne listy do pisania.
— Ja ci długo zawadzać nie będę — odezwał się Oleś — lecz radbym z twoich ust posłyszeć ostateczny rezultat. Dziękuję ci serdecznie za to co zrobiłeś dla mnie, ale jakiż koniec?
Wilski rozparł się w krześle, prawdziwie rozpaczliwą przybierając postać.
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — zawołał — hrabinę widziałeś, znasz ją... słyszałeś co mówiła! Zrobiłem co mogłem, naraziłem się. Prawdę rzekłszy, żal mi kobiety, — i pozwól sobie powiedzieć, chociaż sam starałem się ciebie bronić, tu w cztery oczy — wyznam że postąpiłeś sobie... nie... nie... nie tak jak byłbyś powinien... Podstępnie starałeś się dziecko obałamucić!
Oleś zdziwiony słuchał.
— Ale tak jest! tak jest — ożywiając się dodał Wilski — jestem sam ojcem, pojmuję co ona czuje. Tak się nie robi. Na całym świecie przyjęto, gdy się panna podoba, prosić rodziców o pozwolenie starania się.
Wcisnąłeś się między matkę a córkę, zasiałeś niezgodę w rodzinie — podkopałeś władzę rodzicielską.
Oleś chciał się odezwać, ale Wilski coraz gwałtowniej ciągnął dalej.
— Ale proszę cię... temu wszystkiemu zaprzeczyć nie podobna... To fakta... Jesteś winien.
— Jestem winien — rzekł Oleś zimno — ale dziś rzeczy tak stoją, że Julia mnie kocha ja ją... Można mi wyrzucać sposób w jaki serce jej zyskałem — ani słowa. — Prawidłowym nie był... trzeba też fakt ten... przyjąć w rachunek.
— Jaki fakt? że dziecko obałamucone samo nie wie co plecie! — zawołał Wilski.
— Julia wcale dzieckiem nie jest.
Wilski ramionami ruszył.
— Z tego nic nie będzie — mówię ci otwarcie, trzeba się cicho cofnąć.
— Tak mi radzisz? — spytał szydersko Oleś.
Gospodarz spojrzał nań i nie odpowiedział.
— Hrabina Marya umiała się nawrócić dla swych planów i przekonań — dodał Oleś, — nie będę już się zmagał na powtórne przerabianie ich. Zostań z niemi. Byliśmy zawsze przyjaciołmi — okazywałeś mi niejednokrotnie dobrą wolę, umiem za to być wdzięcznym. Pozwól-że na odjezdnem przestrzedz się, że wpadasz znowu pod to jarzmo, od którego się chciałeś uwolnić. Hrabina odzyskuje władzę nad tobą.
Oburzył się Wilski.
— Ale — proszęż cię, mną się nie opiekuj. Wiem co robię. Nauki nie potrzebuję.
— Przepraszam cię — no — daj mi rękę i bywaj zdrów...
To mówiąc Aleksander bez gniewu, z rodzajem politowania rękę wyciągnął i zabierał się wychodzić. Wilskiemu żal się zrobiło i nie chciał się z nim tak rozstać.
— No — ale, cóż myślisz? — zapytał.
— Jużeśmy tak się rozeszli, mój Adziu — rzekł Oleś — że się nie rozumiemy. Ty nie chcesz żebym cię przestrzegał — nie pomożesz mi już, zostaw że mi troskę o moją przyszłość. Powiem ci jedno, zrobię — com powinien... Bądź zdrów mój drogi.
Wilski pomrukując wyszedł za nim do sieni, milcząco się rozeszli. Oleś pojechał do domu.
Bardziej kawalerskiego domu jak był pana Aleksandra. trudno sobie wyobrazić.
Majątek był dosyć znaczny, ale długów mnóstwo, dziedzic więcej żył, bawił się, dogadzał fantazyom, niż myślał o gospodarstwie, ludzie rządzili, ale byli różni. Szczęściem na jednego trafił, który mu się dostał w spadku po rodzicach, i na tym jednym jeszcze wszystko się trzymało. Był to na łaskawym chlebie niby siedzący, niegdy rządca majątku, gdy on był większy, staruszek Bodzicki; najpoczciwsza w świecie istota, która przestrzegała, ratowała, pilnowała i niedopuszczała grabieży. Kochał Olesia jak ojciec, gderał nań łagodnie jak matka, umiał w potrzebie oczy mu otworzyć jak nauczyciel, a choć chory na nogi, bo pedogra mu strasznie dokuczała, włóczył się, zaglądał i swą powagą niedopuszczał nadużyć. Gdyby nie on, dwór by samowola sług dawno do góry nogami wywróciła.
Bodzicki też utrzymywał porządek w pięknym domu pana Aleksandra, pilnował kassy, utrzymywał jakie takie rachunki, bo inaczej żadnych by nie było. Jemu był winien Oleś, że powracając do samotnego dworu, znajdował w nim wygody, miłą oku powierzchowność, i swoje ulubione fraszki w całości. Bodzicki musiał o to walczyć z panią ochmistrzynią Żurowicką, osobą pytlującą językiem, strzelającą oczyma, dającą sobie pewne tony, nie złą może w gruncie, ale nieznośną — i z Grzegorzem kamerdynerem, który w nieustannych był z nim sporach, usiłując obalić przywłaszczoną władzę.
Ta wojna domowa, do której wchodziły również jeszcze żywioły posiłkujące płci obojej, otaczała ciągle pana Aleksandra, opierała się o niego, — nudziła go może, lecz nie bardzo mu do życia przeszkadzała. Bodzickiemu nieograniczenie wierzył, kochał go — resztę swej służby i domowników cenił także, a miał zwyczaj mówić, gdy mu się kogo radził pozbyć Bodzicki. — Aniołów nie ma na świecie... z nowemi ludźmi gorzej jeszcze będzie, obchodźmy się temi co są.
Fantazye, które z kolei próżne życie gospodarza zapełniały i ubarwiały, widać było na domu. — Był czas, gdy artystyczny wdzięk go zajmował nadewszystko, z tej epoki zostało przyozdobienie malownicze dworu, założony ogród, i całe urządzenie domu. Bodzicki postarał się to zachować. Był czas, gdy Oleś stał się zapalczywie muzykalnym, z tego czasu zostały fortepiany, organ, instrumenta, do kwartetu nuty. Biblioteka świadczyła, że książki lubił zawsze. Jeden gabinet poświęcony był myśliwstwu i broni, inny archeologii, a salonik zapchany najdziwaczniej skupionemi przedmiotami, był jakby symbolicznym wyrazem tego co się w głowie i sercu pana Aleksandra działo. Było tam wiele dobrego, ale żadnego porządku i ładu.
Zaledwie Aleksander wysiadł, już staruszek wlokąc nogami, podpierając się na kiju, spieszył na jego spotkanie, z drugiej strony biegł kamerdyner Grzegórz, aby Bodzickiego wyprzedzić, a ze drzwi wyglądała pani Żurowicka wyfiokowana, która także opóźnić się nie chciała.
— Prawdziwie padam — mruczała ruszając ramionami, że przed temi pochlebcami... docisnąć się nie podobna... Już, już... są wszyscy... cała gotowalnia do jegomości!
Żurowicka trzasnęła mocno drzwiami, i znikła. Kamerdyner Grzegorz stawił się pierwszy, bo stary pedogryk nie wyspieszył i było mu to jedno, czy chwilę później się dosunie.
Grzegórz tak znał pana, iż dosyć mu było spojrzeć nań, aby domyśleć się, że coś niemiłego wiózł z sobą. W takich razach wiedział, że się stawał niecierpliwym, ostrym i że należało z nim być ostrożnie. W milczeniu się skłonił, odbierając kapelusz. W tem nadszedł Bodzicki uśmiechnięty, któremu Oleś podał rękę.
— A co twoje nogi? mój stary?
— A cóż? nogi... jak zawsze — bolą, ale niech licho w nich już siedzi, byle się nie ruszało.
Popatrzał mu w oczy... uśmiechnęli się do siebie, i pan Aleksander zwolna poszedł do pokoju, a Bodzicki za nim pociągnął.
— Cóż u ciebie nowego?
— Chwała Bogu nic! a u pana?
Ruszył ramionami Oleś... i obejrzał się w koło... Bodzicki zrozumiał, że poufalszą rozmowę chciał na przyszłość odłożyć.
Wszystkie te majętności, o których wspominamy w ciągu powieści przytykały do siebie, i mieściły się około miasteczka Parzygłowów. Rezydencye hrabiny, Wilskiego, klucz Owsiński, Uzuów, nie licząc innych pomniejszych majątków, połączone były drogami, wspólnemi ogniskami życia po parafiach, stosunkami oficyalistów i mieszkańców wiosek.
Życie wiejskie tu, jak wszędzie, nie obfitujące w wypadki, podsycać się musiało wszystkiemi posłuchami o najmniejszych wydarzeniach w sąsiedztwie. Nie ma gorszych szpiegów nad próżniaków. — Tam, gdzie ich jest wiele, najmniejszy wypadek nie przechodzi bez ogromnego rozgłosu. To też, można powiedzieć, że około Parzygłowów, nie zniosła kura jajka, aby o tem nie wiedziało całe sąsiedztwo. A pomimo, iż się zbliska wszystkiemu przypatrywano, często bardzo z prostych nader rzeczy, rodziły się dziwolągi. Bodzicki wiedział, że pan Aleksander, gdy był znudzony, a trafiało mu się to często, lubił słuchać plotek i częstował go niemi. W tej chwili jednak dał mu spocząć, bo spostrzegł znużenie na twarzy. W istocie biedny Oleś miał przed sobą zadanie ciężkie, nie jasno jeszcze wiedząc, jak je rozwiąże.
Dopiero późno w noc, po wieczerzy, gdy siedział u komina z cygarem, stary się przywlókł znowu i siadł, swym zwyczajem na krześle u drzwi.
— Co to pan tak sumuje? — odezwał się — niech-no pan powie? — może byśmy co poradzili? Czy znowu kłopot jaki?
— Kiedyż człowiek bez niego, mój Bodzicki, osobliwie tak nieopatrzny jak ja...
— I tak dobrego serca — dokończył stary. Co prawda, to prawda, biedy sobie pan na kark nazbierasz, a potem...
Ręką machnął.
— Co to mówić! co to mówić!
— Nie ma o czem mówić! — westchnął Oleś — a co u was słychać?
— Zachciałeś pan — plotki — ta i tyle — rzekł Bodzicki. To także owoc taki, że gdzieś go nie posiał, to wyrośnie... Jedno tylko może pana zajmie.
— Cóż takiego?
— A, zabawna historya — mówił stary. — Mówił mi ekonom z Owsin, który przejeżdżał tędy... Pan wie jakie to tam państwo wielkie i pycha u tej hrabiny... z tej... hrabiny Maryi.
Ciekawie począł się przysłuchiwać Oleś.
— Majątek graniczy z Owsinami — mówił Bodzicki — las się z lasem styka. W Owsinach teraz ten Zeller mieszka, co to z zagranicy wrócił bogaczem. Wziął do siebie najmłodszą siostrę... Śliczną dziewczynę, co długo była guwernantką po dworach i bardzo się to wytresowało... Ona tam mu gospodaruje... Nie wiem kiedy to było...
Syn hrabiny, Emil, pojechał sobie na spacer, koń go zrzucił, leżał słyszę bez zmysłów, gdy nadjechał Zeller z siostrą. Odratowali go, do dworu zawieźli.
— A no — chłopcu panna w oko wpadła i słyszę się tam kręci, bez wiadomości matki. Zeller go nie bardzo rad przyjmuje... a chłopiec się ciśnie, bo formalnie zakochany.
Bodzicki potarł się, jak miał zwyczaj, po głowie, bo nosił perukę, i musiał pilnować, aby się z miejsca nie ruszała.
— Ale czyż to może być? — zapytał Oleś.
— Słowo daję, ekonom mi zaręczał, że raz nawet bukiet zawiózł...
— To taki dziecinny jeszcze chłopak! rozśmiał się pan Aleksander.
— No — pewnie, ale już czuje wolę Bożą — rzekł Bodzicki, a jak się dowie hrabina, dopiero będzie historya... bo, choćby Zeller dał dobry posag siostrze... ale tamte fumy hrabskie! ho! ho!
Rozmawiali o tej plotce, gdy Grzegórz kamerdyner wszedł z miną napuszoną, i zbliżywszy się do pana, cichuteńko mu oznajmił, iż nieznajomy człek, tylko co list oddał w karczmie z poleceniem, aby go natychmiast do dworu odniesiono. To mówiąc wręczył Olesiowi bilet, na którym poznał rękę francuzki. Grzegórz rad się dowiedzieć co stało w tym tajemniczym liście, pospieszył po świecę, ale Oleś odprawił go i sam poszedł do światła.
Bodzicki przez dyskrecyą chciał odchodzić, — wstrzymał go gospodarz.
— Posiedź chwilę jeszcze — rzekł — list przeczytam zaraz, a będziemy z sobą mieli do mówienia.
St. Flour z wielkim widać pośpiechem, zagryzmoliła dwie całe ćwiartki, pismem ogromnem, posuwistem, krzywo, dziwacznie, doniesienie było następującej treści:
— „Mam sobie za obowiązek, donieść panu, że jutro, nie dalej jak jutro, hrabina z Julią jedzie do Lublina. Nie mówi wprawdzie nic o swych zamiarach nawet przedemną, bo, zdaje mi się, że i mnie ma w podejrzeniu, ale domyślać się łatwo, iż hrabiankę, choćby za karę, czy na próbę — odda do Brygitek. Panna Julia kazała mi o tem oznajmić. Podróż odbędzie się we dnie. Nie widzę sposobu ani zapobieżenia jej — ani innej interwencyi. Kazano mi powiedzieć panu, że żadna siła zmusić nie potrafi do zdradzenia go. Gdyby jednak znalazł się środek jaki... przerwania podróży, ocalenie od próby, od więzienia — od nadaremnej męczarni. Ja nic nie wiem... nic nie umiem radzić... głowę tracę... Hrabina obchodzi się ze mną z wyszukaną dobrocią i grzecznością nie czyniąc mi wyrzutów, nie obwiniając... nie chcąc nawet mówić o niczem ze mną.
Widocznem jest, iż pragnie się rozstać en bons termes, ażeby mi tem zamknąć usta. A! panie! mnie tak żal Julii, tak mi się kraje serce... nie umiem wypowiedzieć... nie myślę o sobie... o niej tylko. Żal mi opuszczać te strony, a nadewszystko tę biedną Julię, która może paść ofiarą, jeżeli pan jej ocalić nie potrafisz... W oczach mi się ćmi! Nie zostanę tu dłużej... Wyjadę do miasteczka naprzód, potem do Warszawy. Jeżelibyś pan życzył widzieć się ze mną — znajdziesz mnie w hotelu, gdzie zapewne dzień odpocznę...“
Oprócz tego listu, było parę przypisów z wykrzyknikami, które nic w sobie nowego ani zajmującego nie zawierały. Oleś osłupiał list przeczytawszy, zamyślony co miał począć. Hrabina miała wyjechać nazajutrz, nie było więc czasu nawet do przygotowania jakiejś zasadzki, która w dzień biały stawała się niepodobieństwem. Czytał i odczytywał list, męczył się — rozpaczał.
Bodzicki patrzał z krzesła i domyślił się z twarzy, iż coś zaszło nadzwyczajnego. Często przychodziły listy, od wierzycieli, ale te wcale podobnego wrażenia nie czyniły na Olesiu, rzucał je na bok... i nie rychło myślał o zaradzeniu. Bodzicki czuł, że interes był innego rodzaju.
— Dalipan — odezwał się cicho — cóż bo panu jest, czego staremu nie chcesz zwierzyć...
— Ty mi nic nie pomożesz — rzekł Oleś.
— Jeśli nie pomogę, to choć pożałuję — rzekł szłapiąc nogami i ciągnąc do swego panicza, którego w rękę aż pocałował. — No — mów bo pan, mów.
— Mój Bodziniu — tego jeszcze nie stawało — rzekł Oleś — żebym ja się zakochał, i chciał żenić.
— A, to miłosierdzie Boże! — krzyknął stary — a toć najprzedziwniejsza rzecz! a ja się o to codzień modlę. Zlituj się! Tego ci trzeba — niech się raz skończy to złote kawalerskie życie!
Złożył ręce staruszek.
Pewnie wam tego ani Żurowiecka, ani Grzegorz nie powie, bo oni by radzi wiecznie z nieładu korzystać, ale ja... Boże miłosierny!
Oleś zmilczał smutnie.
— Panna nie ma nic, a ja mało!
— Wszystko fraszki, byleście się kochali.
Spojrzał w oczy.
— A co więcej?
— Matka mi jej dać nie chce!
Bodzicki aż drżał z niecierpliwości i ciągle po rękach całował panicza.
— A no — kiedy już mówisz, mów wszystko.
— Kto? co? z połowicznej rozmowy, ja nic nie dojdę, i nic też nie poradzę.
Oleś powiedział mu wszystko, aż do bytności swej z Wilskim u hrabiny i listu. W milczeniu słuchał stary zasępiony i chmurny, gładził perukę, usta zaciskał, mruczał.
Gdy Oleś skończył wyrwało mu się tylko.
— A, do jakiegoż klasztoru ją odwiezie?
— Juściż z niego jej niedobędziemy, gdy się raz tam dostanie! — westchnął Oleś.
Bodzicki zmilczał.
— A w drodze też porwać nie podobna — zamruczał — nie te to dawne czasy, gdy się można było z tein uwinąć gładko, choć w biały dzień... dziś — trudno...
Narada, jak się domyślać było łatwo, nie doprowadziła do niczego. Najmniejszego nie było podobieństwa, aby się napaść udała; pan Aleksander całą noc chodził zasępiony, wzdychając, łamiąc ręce i wyrzucając sobie iż na nic stanowczego zdobyć się nie potrafi.
Nazajutrz nie spiesząc wcale, postanowił pojechać do miasteczka, dla rozmówienia się z francuzką. Roił jeszcze, że przecie ludzie dobrej woli, i za mury klasztorne nieraz się dostawali.
Bodzicki go pocieszał jak mógł, a sam łzy ocierał. Wieczorem zaprzężono konie i pan Aleksander ruszył do Parzygłowów. Tu przybywszy naprzód do Kurzej-piętki, potem do wszystkich zajazdów z kolei zaglądając, francuzki nigdzie nie znalazł. Mogła się łatwo i podróż opóźnić i ona z przybyciem, postanowił więc nocować.
Około godziny dziesiątej dopiero w nocy, powóz, który stojąc we wrotach poznał, zatoczył się do hotelu. Siedziała w nim zapłakana francuzka, co, przy jej charakterze i usposobieniu, było nadzwyczajnem. Zobaczywszy Olesia, rzuciła się do drzwiczek i zawołała po francuzku...
— Okropność! panna Julia w nocy uciekła! nie wiadomo dokąd!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.