Zyndbad Podróżnik/Druga podróż

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały „Zyndbad podróżnik“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Druga podróż.

Postanowienie moje, — mówił nazajutrz Zyndbad podróżnik — pozostania już w ojczyźnie i nie wałęsania się po obcych krajach, nie długo trwało.
Opowiadania moich przyjaciół z jaką łatwością można zdobyć pieniądze zakupując towary i jeżdżąc za morze, skłoniły mnie do wyruszenia znów z towarami.
Jechaliśmy już długo, gdy naraz przed oczami naszemi ukazała się prześliczna wyspa, cała w kwieciach i drzewach owocowych tonąca.
Wylądowaliśmy naturalnie, chcąc wyszukać wody źródlanej i świeżych zakosztować owoców.
Wysiadłem i ja także i usadowiłem się w cieniu drzew przy bijącem źródełku. Reszta towarzyszy rozproszyła się po wyspie, szukając wody lub otrząsając owoce.
Wyjąłem swe zapasy podróżne, napiłem się dobrego wina i usnąłem.
Gdym się zbudził, towarzysze moi odjechali już dawno, mały punkcik na morzu, o mile całe odemnie oddalony, był naszym okrętem.
Za mocno usnąłem, nie słyszałem więc umówionego do zebrania się na brzegu znaku i znów pozostałem samotny...
Co robić? Przeszedłem wzdłuż i wszerz całą wyspę, ani jednego nie miała mieszkańca! Zdala zauważyłem tylko coś bardzo dużego i jaśniejącego białością.
Szedłem ku tej białości, sądząc, że to mury jakiegoś olbrzymiego budynku, gdy tymczasem z blizka zobaczyłem coś niezwykle osobliwego.
Było to bowiem jajko tak ogromne jakiegoś ptaka.
Przypomniałem sobie wtedy, że słyszałem o jakimś nadzwyczajnym ptaku skalnym, który podobne jaja znosi.
Uczepiłem się tego jaja i czekałem cierpliwie na przybycie ptaka, który jajo to zabrać musi do gniazda, dla wysiedzenia pisklęcia.
I rzeczywiście nadleciał wkrótce ptak olbrzymi i biorąc jajko w swe szpony, wielkości pnia drzewa, zabrał i mnie ze sobą.
Po chwili znalazłem się na wysokiej skale, z której zszedłszy zobaczyłem ziemię między skałami kompletnie usianą djamentami.
Cóż, kiedy sięgnąć po nie nie mogłem, gdyż wypełzały wciąż straszliwe węże i broniły tych skarbów.
Bojąc się tych potworów, usadowiłem się na wysokiej skale i przyglądałem się rzucającym blask kamieniom.
Naraz spostrzegłem ogromne kawały mięsa spadające na drogę a tuż za niemi stada orłów lecących na ten przysmak.
Jak tylko orły zaczęły chwytać mięso w swe szpony, żmije i węże pokryły się w swych norach, a ja rzuciłem się do zbierania djamentów.
Uzbierałem cały worek i umknąłem znowu na drzewo.
W tejże chwili kilkunastu ludzi, jak zrozumiałem poszukiwaczy djamentów, wpadło na wąwóz między skałami i nie znalazłszy prawie nic, ze zdziwieniem stało, oglądając się wokoło, i myśląc, ktoby im zabrał z przed nosa skarby, które zdobywali zawsze, rzucając kawały mięsa ptakom drapieżnym.
Odezwałem się z wysokości skały, zapewniając, że podzielę się z nimi djamentami, ale niech mi obiecają, że wyratują stąd i do ojczyzny odwiozą.
Z chęcią przystali na to, a gdym jeszcze podzielił mój łup djamentowy między wszystkich, okazywali mi wielką życzliwość i obiecali odesłać mnie w strony rodzinne.
Powróciłem do domu z zamiarem dłuższego wypoczynku, czy zamiar ten przyprowadziłem do skutku, opowiem jutro.
Jak codzień tak i tym razem rozległy się na zakończenie prześliczne tony muzyki, poczem Zyndbad dał znów swemu imiennikowi sto sztuk złotej monety i prosił o przybycie w dniu następnym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.