Zyndbad Podróżnik/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Zyndbad Podróżnik.

Za czasów sułtana Harun al Raszyda mieszkał w Bagdadzie bardzo biedny wyrobnik imieniem Zyndbad. Pracował bardzo ciężko na kawałek chleba dla siebie i rodziny i jeszcze brakowało im nieraz na niezbędne w życiu potrzeby.
Pewnego razu, upał był straszliwy, słońce paliło i osuszało pola, deszcz oddawna nie padał ani na chwilę a nasz biedny tragarz dźwigał okropne, siły przechodzące ciężary i oblewał się strugami potu.
Naraz spostrzegł przed wspaniałym pałacem stojącą ławeczkę.
— Siądę tu chociaż chwilkę! — wyrzekł do siebie — to mówiąc położył na ławeczce swój ciężar i ocierając pot z czoła, wyszeptał: — Ot, ci mają dobrze! Śpiew słychać i muzykę, bawią się i weselą i nic nie robią, podczas, gdy ja potem się oblewam i jeszcze dość wszystkiego nie mamy... Obdarci jesteśmy i często głodni... O, jakażto niesprawiedliwość!
Jedni rodzą się i umierają w bogactwie, drudzy nędzę wciąż cierpią...
W tejże chwili przed pałac zajechała wspaniała kareta, potem druga i trzecia. Panowie weszli do pałacu, furmani pozostali przy koniach.
Do jednego z nich, najbliżej siedzącego odezwał się Zyndbad:
— Czyjto pałac? Musi tu chyba mieszkać syn kalifa albo conajmniej jaki książę?..
— Coo? — odpowiedział zdziwiony furman — chodzisz po dniach całych po mieście i pytasz, ktoby tu mieszkał?
Mieszka tu nie żaden syn kalifa ani książe, ale Zyndbad Podróżnik, najbogatszy człowiek w Bagdadzie...
— Cha! cha! — zaśmiał się nasz tragarz — a to paradne! I ja też mam to imię, tylko że nie marynarz ale tragarz i nie bogacz, ale największy nędzarz w Bagdadzie.
Rozmowa ta doszła do właściciela pałacu.
Nie upłynął kwadrans a zbliżył się do niego jeden ze służących i kazał iść za sobą.
Mylisz się chyba, przyjacielu! — rzekł tragarz, co za interes miałby do mnie twój pan, taki bogaty i możny?..
— Nie mylę się — odrzekł sługa — i nie marudź, ale idź zaraz, jeśli nie chcesz, żeby mój pan fatygował się tu do ciebie!..
— O, co to, to nie! — zawołał Zyndbad — i poszedł za służącym do pałacu.
Po marmurowych schodach prowadził służący Zyndbada do jadalni, gdzie wytworne towarzystwo jadło obiad wraz z gospodarzem.
Zyndbad, zobaczywszy przepych siedzących dostojników, nie wiedział co z sobą począć.
Kłaniał się na wszystkie strony i mało brakowało, żeby nie uciekł.
Pan domu poprosił łaskawie do siebie, posadził go po prawej stronie, nakładał najlepsze potrawy i poił najdroższem winem.
Gdy już ukończono obiad, przeprosił gości, że na chwilę ich zaniedba i zabrawszy ze sobą biednego, oszołomionego tem wszystkiem tragarza, wypytywać go zaczął, jak się nazywa, czem się zajmuje, jak liczna jest jego rodzina i t. p. rzeczy.
Zyndbad opowiedział wszystko, potem, posłyszawszy od właściciela pałacu, że wie, jaką rozmowę prowadził ze stangretem, przepraszał go pokornie za wymówione niebacznie słowa.
Ale pan obruszył się na jego przeprosiny, zapewniając go, że wcale się o to nie gniewa, że prawdopodobnie będąc w jego położeniu, wypowiedziałby tożsamo.
Ale omyliłeś się, drogi bracie — rzekł do tragarza, — co do jednej rzeczy: nie urodziłem się tak bogatym, jakim mnie w tej chwili widzisz i nie otrzymałem tego darmo, co posiadam. Cały ten przepych jaki mnie otacza, wszystko przyszło z wielkim trudem, z pracą mozolną i z udręką duszy i ciała... Chcecie, panowie, — rzekł zwracając się do gości, abym wam opowiedział w jaki sposób doszedłem do obecnego bogactwa, opowiem wam w krótkich słowach.
Goście prosili go serdecznie, aby opowiedział jaknajszczegółowiej historję swego życia, kazał więc Zyndbad, gospodarz domu, schować w bezpieczne miejsce pakunki, które dźwigał tragarz przed wejściem do pałacu i rozpoczął swą ciekawą opowieść następującemi słowy:



Pierwsza podróż.

Urodziłem się w domu dość zamożnym i po śmierci rodziców otrzymałem trochę majętności.
Młody byłem, lekkomyślny, prędko więc wydałem to com dostał i znalazłem się w położeniu bardzo smutnem.
Co robić? Nie chciałem dojść do stanu ostatecznej nędzy i postanowiłem pracą własną zdobyć pieniądze, a wiadomo, że pracą zdobyte są zawsze i dobrze użyte.
Sprzedałem więc wszystkie swe ruchomości i to co mi było niepotrzebne, za te pieniądze zakupiłem towarów i umówiwszy się z kapitanem okrętu, który właśnie wyruszał w drogę do Indji, postanowiłem tam zbyć z zyskiem moje towary.
Wyjechaliśmy w piękną pogodę, która nie zmieniała się przez czas dłuższy.

Pewnego dnia, gdy cisza wielka panowała na morzu i najmniejszy wiaterek nie miotał naszym żaglem, zechciało się nam przybić przy brzegu mało co wyrastającej ponad morze wysepki, aby tam na świeżej położyć się trawie.
Ale zaledwieśmy na nią weszli i zacząłem rozpalać ognisko, wyspa zaczęła się podnosić, drżeć i rzuciła nami tak mocno, żeśmy się porządnie potłukli.

Kapitan, stojąc na brzegu wołał na nas donośnym głosem, żebyśmy czemprędzej uciekali, mniemaną bowiem wyspą był olbrzymi wieloryb, obczepiony wodną trawą i wodorostami.
Wyobrazić sobie można nasze przerażenie!
Uciekaliśmy, co sił starczyło, na nieszczęście przewrócony przez jednego z uciekających, wpadłem w morze, a gdym wybrnął z bałwanów, okręt odszedł już dawno i zdawał się być małą łupinką od orzecha.
Zrozpaczony zacząłem płynąć. Płynąłem dzień i noc, aż natrafiłem na jakąś wysepkę.
Zmęczony i prawie omdlały rzuciłem się na trawę i usnąłem.
Gdym się przebudził, słońce było już wysoko, głód i pragnienie dokuczały mi straszliwie.
Zacząłem szukać korzonków jadalnych i słodkiej wody źródlanej, które na szczęście znalazłem, poczem puściłem się wgłąb wyspy.
Na łące ujrzałem stado ślicznych rumaków i pasterzy nawołujących do opuszczenia łąki, zobaczyli mnie i podszedłszy zapytali, skąd się tu wziąłem i jaki cel mojego tu przybycia.
Opowiedziawszy swe przygody, dowiedziałem się, że konie pasące się na łąkach są własnością maharadży, że nazajutrz stąd wyjeżdżają i że, gdybym jutro tutaj przypłynął, napewno umarłbym z głodu, gdyż nie mieszka tu nikt i tylko parę razy do roku przywożą się tu owe konie, gdyż łąka ma tu bardzo bujne i zdrowe trawy.
Nazajutrz wybrałem się w drogę z maharadżą, który rozmawiał ze mną bardzo łaskawie i postanowił mi dopomódz.
Przyjechawszy do portu otrzymałem duży zasiłek od tego dobrego człowieka i postanowiłem czemś się zająć, aby zdobyć trochę pieniędzy.
Właśnie w porcie stał wtedy okręt z mnóstwem towarów przywiezionych do sprzedaży.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem paru marynarzy znajomych i moje własne towary.
Zrozumiałem, że to ten sam okręt, w którym poprzednio jechałem.
Podszedłem więc do kapitana, który mnie tak wynędzniałego i dawno niegolonego nie poznał i zapytałem, czyje to są towary rozłożone teraz do sprzedaży?
Kapitan odpowiedział mi ze smutkiem, że należały one do jednego z tych, co utonęli wskutek pomyłki, sądząc, że wieloryb leżący w morzu był wyspą, na której mogli odpocząć.
Położyłem mu wtedy rękę na ramieniu i powiedziałem: — Ten, o którym mówisz, że utonął, stoi przed tobą — jestem Zyndbad...
Ale kapitan nie uwierzył. — O, nie tak łatwo mnie oszukać — zawołał — Zyndbad utonął wraz z paru innymi a ty jesteś oszustem!
Nie obraziłem się, boć nie winien był temu, że mnie nie poznał. Opowiedziałem mu tylko moje przygody, poprosiłem maharadżę aby zaświadczył o prawdzie mych słów, poczem przywołałem kilku marynarzy znajomych ze stojącego okrętu i ci poznali mnie natychmiast pomimo obrosłej twarzy i wynędznienia.
Wtedy kapitan rzucił mi się na szyję, przepraszając za swoją omyłkę i ciesząc się mojem wyratowaniem się z bałwanów morskich.
Mówił mi, że miał zamiar sprzedać towary a pieniądze zwrócić mojej rodzinie.
Oddano mi teraz z powrotem wszystką moją majętność, obdarzyłem hojnym podarkiem szlachetnego maharadżę i postanowiłem jechać po zdobyciu wszystkiego do Bagdadu.
Przybywszy do Bagdadu zakupiłem kawał placu, wybudowałem wspaniały budynek i pozakładałem ogrody. W dostatku i szczęściu zapomniałem wkrótce o mych niefortunnych z początku przygodach“.
Opowiedziawszy tę pierwszą podróż zatrzymał się pan domu i rozkazał muzykantom aby zagrali najulubieńsze jego sztuki, poczem po sutej kolacji zaprosił swych słuchaczy na dzień następny, w którym opowiedzieć zamierzał o dalszych swych losach.
Zyndbad tragarz otrzymał woreczek ze stu sztukami złota i zaproszony na następny dzień wracał uszczęśliwiony do domu.



Druga podróż.

Postanowienie moje, — mówił nazajutrz Zyndbad podróżnik — pozostania już w ojczyźnie i nie wałęsania się po obcych krajach, nie długo trwało.
Opowiadania moich przyjaciół z jaką łatwością można zdobyć pieniądze zakupując towary i jeżdżąc za morze, skłoniły mnie do wyruszenia znów z towarami.
Jechaliśmy już długo, gdy naraz przed oczami naszemi ukazała się prześliczna wyspa, cała w kwieciach i drzewach owocowych tonąca.
Wylądowaliśmy naturalnie, chcąc wyszukać wody źródlanej i świeżych zakosztować owoców.
Wysiadłem i ja także i usadowiłem się w cieniu drzew przy bijącem źródełku. Reszta towarzyszy rozproszyła się po wyspie, szukając wody lub otrząsając owoce.
Wyjąłem swe zapasy podróżne, napiłem się dobrego wina i usnąłem.
Gdym się zbudził, towarzysze moi odjechali już dawno, mały punkcik na morzu, o mile całe odemnie oddalony, był naszym okrętem.
Za mocno usnąłem, nie słyszałem więc umówionego do zebrania się na brzegu znaku i znów pozostałem samotny...
Co robić? Przeszedłem wzdłuż i wszerz całą wyspę, ani jednego nie miała mieszkańca! Zdala zauważyłem tylko coś bardzo dużego i jaśniejącego białością.
Szedłem ku tej białości, sądząc, że to mury jakiegoś olbrzymiego budynku, gdy tymczasem z blizka zobaczyłem coś niezwykle osobliwego.
Było to bowiem jajko tak ogromne jakiegoś ptaka.
Przypomniałem sobie wtedy, że słyszałem o jakimś nadzwyczajnym ptaku skalnym, który podobne jaja znosi.
Uczepiłem się tego jaja i czekałem cierpliwie na przybycie ptaka, który jajo to zabrać musi do gniazda, dla wysiedzenia pisklęcia.
I rzeczywiście nadleciał wkrótce ptak olbrzymi i biorąc jajko w swe szpony, wielkości pnia drzewa, zabrał i mnie ze sobą.
Po chwili znalazłem się na wysokiej skale, z której zszedłszy zobaczyłem ziemię między skałami kompletnie usianą djamentami.
Cóż, kiedy sięgnąć po nie nie mogłem, gdyż wypełzały wciąż straszliwe węże i broniły tych skarbów.
Bojąc się tych potworów, usadowiłem się na wysokiej skale i przyglądałem się rzucającym blask kamieniom.
Naraz spostrzegłem ogromne kawały mięsa spadające na drogę a tuż za niemi stada orłów lecących na ten przysmak.
Jak tylko orły zaczęły chwytać mięso w swe szpony, żmije i węże pokryły się w swych norach, a ja rzuciłem się do zbierania djamentów.
Uzbierałem cały worek i umknąłem znowu na drzewo.
W tejże chwili kilkunastu ludzi, jak zrozumiałem poszukiwaczy djamentów, wpadło na wąwóz między skałami i nie znalazłszy prawie nic, ze zdziwieniem stało, oglądając się wokoło, i myśląc, ktoby im zabrał z przed nosa skarby, które zdobywali zawsze, rzucając kawały mięsa ptakom drapieżnym.
Odezwałem się z wysokości skały, zapewniając, że podzielę się z nimi djamentami, ale niech mi obiecają, że wyratują stąd i do ojczyzny odwiozą.
Z chęcią przystali na to, a gdym jeszcze podzielił mój łup djamentowy między wszystkich, okazywali mi wielką życzliwość i obiecali odesłać mnie w strony rodzinne.
Powróciłem do domu z zamiarem dłuższego wypoczynku, czy zamiar ten przyprowadziłem do skutku, opowiem jutro.
Jak codzień tak i tym razem rozległy się na zakończenie prześliczne tony muzyki, poczem Zyndbad dał znów swemu imiennikowi sto sztuk złotej monety i prosił o przybycie w dniu następnym.


Trzecia podróż.

Sądziłem, — mówił Zyndbad, gdy zebrali się wszyscy słuchacze z dnia poprzedniego — że po takich przygodach posiedzę dłużej w domu.
Przekonałem się jednak, że chęć podróżowania na morzu była we mnie za silną, aby módz siedzieć na miejscu.
Znowu więc nakupiłem towarów, wsiadłem na okręt i pojechałem.
Pogoda była piękna, w wielu portach zatrzymywaliśmy się, zbywając korzystnie towary i sądziliśmy, że i resztę sprzedamy tak łatwo.
Tymczasem po dniach pogody i ciszy na morzu, zerwała się straszliwa burza. Postanowiliśmy więc, gdy się trochę uspokoiło, przybić do brzegów dużej wyspy, którą spostrzegliśmy zdaleka i w ten sposób przeczekać burzę, co też i wykonaliśmy.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, kapitan, rozglądając się wokoło oznajmił nam, że znajdujemy się na wyspie należącej do złośliwych karłów, których ilość tu jest tak ogromna, że nie obronimy się od nich z pewnością.
Walczyć więc nie będziemy, gdy się zjawią, gdyż i życie byśmy postradali.
Ledwie to wyrzekł z wyspy schodzić poczęły tak wielkie gromady karłów, czerwono ubranych i z czerwonemi włosami na głowie, że zaleli całą wyspę i pobrzeże morskie.
W jednej chwili otoczono nasz okręt, odwiązano kotwicę i wraz z całym dobytkiem zaciągnięto do innej wyspy.
Potem znikli wszyscy, zostawiając nas w osłupieniu, bezradnych zupełnie i niewiedzących, co począć.
Głód zaczął nam dokuczać, poszliśmy więc wgłąb wyspy, spodziewając się coś znaleźć do zjedzenia.
Po upływie pół godziny spostrzegliśmy ogromny biały budynek i do niego skierowaliśmy swe kroki.
Wszedłszy do środka, o małośmy nie skamienieli z przerażenia. W pokoju na stole leżały kawałki ciała ludzkiego przygotowanego do upieczenia, a na kominie palił się duży ogień.
Zamiast uciec, staliśmy jak przykuci i posłyszeliśmy huk straszny, poczem stanął przed nami olbrzym o okropnej postaci i przyglądać się nam począł.
Potworną jego twarz stanowiło jedno oko na czole, warga dolna zwisała aż na piersi a zęby wychodziły poza usta.
Straszny ten człowiek zaczął nas brać po kolei jak piłki, podnosić z ziemi, oglądać i znów rzucać.
Chudość moja nie była wcale do gustu ludożercy, odrzucił mnie na bok, wybierając sobie na pieczeń tęgiego naszego kapitana.
Jednem ściśnięciem palców udusił nieszczęśliwego, poczem rozszarpał i zaniósł na upieczenie.
Patrzyliśmy na to z panicznym strachem, nie mogąc się ruszyć z przerażenia.
Olbrzym odszedł a myśmy siedzieli na miejscu, nie wiedząc w jaki sposób się stąd wyrwać.
Olbrzym przychodził codziennie, porywał jednego z nas i zjadał. Zostało nas już kilku zaledwie i postanowiliśmy się uwolnić z rąk niegodziwego ludożercy.
Zbudowaliśmy sobie z gałęzi drzew, których było dużo na podwórku, tratwę i mieliśmy uciec, tymczasem wszedł olbrzym i strasznem swem okiem obejrzawszy nas, czyśmy wszyscy, położył się na ogromnem łożu i usnął.
W chwili gdy chrapać począł, złapałem hak żelazny stojący koło komina, rozpaliłem do czerwoności i wsunąłem w zawsze, nawet w czasie snu otwarte oko potwora.
Byłem okrutny, ale wszak jego okrucieństwa przechodziły już miarę. Wygubił nas tylu, pożarł i miał zamiar i nas uśmiercić.
Olbrzym z rykiem okropnym wskoczył jak oszalały z pościeli i miotać się na wszystkie strony począł.
Krzyki jego rozlegały się po całym domu i o mało nas nie ogłuszyły.
Schowaliśmy się po kątach, żeby nas nie mógł znaleźć i rzeczywiście, pomimo poszukiwań natrafić na nas nie mógł.
Gdy wyszedł, wybiegliśmy sprobować swej tratwy i wyszukaliśmy korzonków jadalnych i parę owoców, aby z głodu nie umrzeć.
Zdaleka zobaczyliśmy olbrzyma w towarzystwie dwóch podobnych straszydeł, kierującego się ku nam.
Wskoczyliśmy na tratwę i uciekliśmy, polecając Bogu nasz los.
Ledwieśmy wypłynęli na morze, spadać na nas poczęły ogromne głazy, rzucane rękoma rozwścieczonych olbrzymów. Jednego z nas kamień ugodził w głowę i zabił, ja zaś, z dwoma pozostałymi towarzyszami uciekłem.
Przylądowaliśmy się do brzegu jakiejś kwiecistej wyspy i postanowiliśmy tam na czas pewien pozostać.
Tymczasem, jak tylko wysiedliśmy na brzeg, straszliwy wąż dusiciel rzucił się na jednego z mych towarzyszy i udusił.
Uciekłem z mym pozostałym kolegą na drzewo, sądząc, że w ten sposób unikniemy śmierci.
Ale wężowi nic trudnego. Wpełzł na pień drzewa i porwał za nogi nieszczęśliwego. Pozostałem już sam jeden z rozbitków, struchlały i przygotowany na straszny los.
Ponieważ nastała noc, wąż schował się w norę, czekając dnia, aby przy świetle porwać mnie na pożarcie.
Korzystając z tego zeszedłem z drzewa, narwałem gałęzi ostu i cierni, owinąłem pień i weszłem na sam szczyt, czekając napaści.
O świcie przypełzł wąż, a spróbowawszy wleźć po cierniach, uznał to za niemożliwe i umknął.
Zszedłem wtedy z drzewa i czemprędzej począłem uciekać.
Pusto było wokoło, ani jednego drzewa z owocem, ani korzonka. Postanowiłem już rzucić się do morza i tak zakończyć, bo i cóż mi innego wypadało zrobić? Głodem mrzeć i konać w męczarniach — nic więcej!
Tymczasem, stojąc tak w rozpaczy na brzegu wyspy, spostrzegłem ku swej wielkiej radości czarny punkcik, zwiększający się coraz bardziej.
Punkcik ten okazał się okrętem, zmierzającym w moją stronę.
Zacząłem krzyczeć ile mi sił starczyło, machać rękami i w końcu długi mój szkarłatny zawój dał znać o mojej tu obecności.
Puszczono łódź do mnie, zabrano na okręt i wypytywać się poczęto, skąd wziąłem się tutaj na tej bezludnej wyspie, jakim sposobem żyję bez owocu, którego tu nigdy nie było, bez wody słodkiej i wszelkiego pożywienia.
Opowiedziałem wszystko, dziwiąc swem opowiadaniem słuchaczy, którzy, jak się dowiedziałem, słyszeli o wyspie, na której mieszkali karły i olbrzymi, ale wierzyć temu nigdy nie chcieli, — teraz wiedzą, że to jest prawda.
Kapitan okrętu, widząc mój stan rozpaczliwy, zostałem bowiem bez grosza i bez towaru, zaproponował mi rzecz jedną:
— Miałem — mówił — na swym okręcie niedawno pewnego podróżnego, który zginął, pozostawiając swe towary na okręcie.
Otóż gotów jestem oddać je panu, który w tak smutnem pozostajesz położeniu... Czy przyjmiesz pan to odemnie, jako od człowieka życzliwego i panu współczującego?
Przyjąłem naturalnie z wdzięcznością dar ten tak hojny od kapitana, zapytując jednocześnie, komu będę zawdzięczał mój ratunek i jak się nazywał ów zaginiony podróżny?
— Zyndbad podróżnik — odpowiedział kapitan.
— Coo? Zyndbad podróżnik?.. ależ to ja nim jestem! — zawołałem wzruszony — żyję, pomimo okropnych przejść!..
Zdziwiony kapitan przyjrzał mi się lepiej i uradowany zaczął mnie witać serdecznie i cieszyć się mym widokiem.
Ja również dziwiłem się, żem nie poznał kapitana odrazu, toć to był ten sam, przy którego kierowaniu okrętem usnąłem na wyspie i zostawiony zostałem samotnie.
Sprzedałem towary, dowieziony zostałem do Bagdadu i odpoczywać począłem po tych dziwnych przygodach.
Na tem zakończyło się opowiadanie tego dnia.
Zyndbad tragarz został obdarzony znów stu sztukami złota i zaproszony na dzień następny.



Czwarta podróż.

W dwa lata po tej ostatniej podróży — mówił na drugi dzień Zyndbad — wyruszyłem znów z towarami.
Jeździliśmy jakiś czas szczęśliwie, poczem rozbił się nasz okręt u brzegów jakiejś wyspy, na którą wszedłszy, otoczeni zostaliśmy czarnymi ludźmi.
Zaprowadzono nas na ogromny plac, odurzono ziołami i zaczęto zabijać. Byli to bowiem ludożercy.
Mnie nie potrafiono odurzyć, gdyż nie przyjąłem narkotyku z ziół, jaki we mnie wmuszali, ale nieszczęśliwi moi towarzysze zostali odurzeni i pożarci przez dzikich.
Zostawiono mnie na utuczenie, byłem bowiem wychudły i wycieńczony nad miarę, a ponieważ dano mi swobodę wychodzenia, przeto razu pewnego, zabrawszy trochę pożywienia uciekłem.
Idąc bez przerwy doszedłem do jakichś schludnych chat, gdzie przyjęto mnie z radością, ugoszczono a na drugi dzień zaprowadzono na drugą wyspę do króla.
Byli to ludzie bardzo dobrzy i pracowici, zajmowali się plantacjami pieprzu i nie zjadali ludzi.
Czułem się więc zupełnie bezpiecznym, tembardziej, że król tamtejszy zajął się moim losem a wkońcu namówił, żebym u nich osiadł na stałe i ożenił się.
Ponieważ przedtem, zanim wiedziałem o co chodzi, wymógł na mnie słowo, że zrobię o co poprosi, musiałem więc zgodzić się na wszystko i pojąć za żonę jedną z księżniczek tamtejszych.
Była to dziewica piękna, rozumna i bardzo bogata, pokochałem ją ale jednocześnie bardzo tęskniłem za ojczyzną.
Razu pewnego natrafiłem na smutny obrzęd, który mnie przejął do gruntu.
Zaszedłem do mego sąsiada i zastałem go w najokropniejszej rozpaczy.
Zapytany przezemnie, czegoby tak płakał i smucił, odpowiedział, że umarła mu żona, że dziś właśnie jej pogrzeb i że on, zwyczajem tutejszym razem z nią będzie spuszczony do podziemi, gdzie marną zginie śmiercią.
Dowiedziałem się po raz pierwszy o podobnie barbarzyńskim zwyczaju i ze zgrozą myślałem o tem, jaki to los mnie czeka.
Poszedłem na ów straszny obrzęd, widziałem nieszczęsnego męża umarłej, wrzucanego wraz z nią do grobu wraz z dzbankiem wody i siedmiu bocheneczkami chleba, słyszałem jego jęki i póki życia nie wyjdzie mi to nigdy z pamięci.
Z trwogą patrzałem teraz na żonę, żeby przypadkiem nie zasłabła i nie umarła, ale ani moje starania i zabiegi ani lekarze nic nie pomogli. Zachorowała pewnego dnia a na drugi dzień już jej nie było!...
Zawleczono mnie wraz z nią do grobu, zawalono kamieniem i pozostawiono w ciemności.
— O, czemuż mnie raczej nie pożarli ludożercy! — myślałem stojąc w pełnym zaduchu podziemiu.
Wolałbym umrzeć tam, jak tutaj konać powoli z głodu, pragnienia i braku powietrza!...
Ale jęki moje nic nie pomagały... Tuż koło mnie pełzało obrzydliwe robactwo, unosił się odór trupi, a wokoło rozrzucone kości, piszczele, kawałki tkanin jedwabnych i mnóstwo przeróżnych drogocennych klejnotów.
Naraz usłyszałem szmer jakiś. Wytężyłem słuch, otwarłem szeroko oczy, żeby dojrzeć i czekałem...
Ujrzałem hyenę wchodzącą do podziemi a na widok żywego człowieka uciekającą.
Znikła mi z przed oczu, ale dokąd? Musi tu być chyba jakieś wyjście!
Sunąłem się więc wciąż naprzód i naprzód, torując sobie drogę rękami, depcząc po szkieletach i kościach.
Wreszcie, o radości! zauważyłem promyk słońca wchodzący do podziemi. Padł on z otworu u góry i wskazywał, że chwila jeszcze a będę poza grobami.
I rzeczywiście widać było wąski otwór między skałami. Przecisnąłem się przez niego i o! radości! znalazłem się na brzegu morza...
O, jakże dziękowałem Bogu za wyratowanie mnie od śmierci w grobie, jakżeż oddychałem teraz swobodnie czystem, orzeźwiającem powietrzem!
Skazany na śmierć i oto znów wolny!...
Zjadłem zabrane z sobą chlebki, ułożyłem się na piasku i usnąłem. Nazajutrz spostrzegłem okręt, kapitan zabrał mnie na pokład, wypytał o wszystko i wywiózł z tej pełnej barbarzyńskich jeszcze obyczajów krainy do Bagdadu.
Po skończeniu tej opowieści, Zyndbad podróżnik ofiarował swym zwyczajem tragarzowi sto sztuk złota i zaprosił na dalszy ciąg opowiadania na drugi dzień.


Piąta podróż.

Piątego dnia mówił Zyndbad co następuje:
Długo po tych straszliwych przygodach nie wyjeżdżałem, nareszcie w parę lat, nakupiwszy znowu towarów, wyruszyłem na własnym okręcie, nie chcąc być od nikogo zależnym, zabrałem tylko ze sobą opłaconego przez siebie kapitana, któryby kierował okrętem i kilku znajomych kupców z towarami.
Razu pewnego wylądowaliśmy u brzegów wyspy, aby nabrać trochę wody i wypocząć po bujaniu okrętu.
Na wyspie towarzysze moi zauważyli olbrzymiej wielkości jajko i pomimo mych przestróg rozbili je, wyciągnęli zeń ogromnej wielkości pisklę i upiekli na rozłożonym ogniu.
Tejże chwili ukazały się nad nami jakby jakieś chmury i nad głowami swemi ujrzeliśmy dwa olbrzymie czarne ptaki.
Zrozumiawszy, że to rodzice pisklęcia, uciekliśmy czemprędzej na okręt i co sił zaczęliśmy odjeżdżać.
Dwa ptaki przyleciały do pisklęcia a zobaczywszy, że go niema, krzykiem rozpaczy napełniły powietrze.
Poszybowawszy trochę nad miejscem swego nieszczęścia, biedne ptaki odleciały.
Sądziliśmy, że nas nie zauważyły i że nam to ujdzie. Tymczasem po krótkiej chwili powróciły nad morze i ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy, że każdy z nich trzymał w ogromnych pazurach olbrzymiej wielkości głaz, zdolny rozbić nasz okręt.
Uciekaliśmy czemprędzej... Naraz jeden z ptaków upuścił ów ciężki kamień, ale na szczęście sternik cofnął w porę nasz okręt i głaz ów całą mocą wleciał do morza.
Sądziliśmy, że uda się nam i od drugiego ciosu umknąć, ale niestety! rzucony przez rozgniewanego ptaka głaz upadł na okręt, rozbił go w kawały, pogrążył ludzi w bałwanach i temsamem zemstę swą wykonał.
Pozostałem przy życiu sam jeden... Złapałem szczątek okrętu i z nim ledwie żywy dopłynąłem do brzegu.
Miejsce, do którego przypłynąłem było nad wyraz piękne. Jak ogród przepyszny uwieńczony był różnobarwnemi kwiatami, na drzewach zwisały rumiane owoce, winogrona pięły się po ścianach.
Źródła przezroczystej wody wytryskiwały w kilku miejscach orzeźwiając powietrze.
Narwałem owoców, wypiłem wody i odpocząłem doskonale. Na drugi dzień zrobiłem tożsamo.
Trzeciego dnia zaszedłszy wgłąb tej czarodziejskiej wyspy zauważyłem siedzącego na ławeczce staruszka.
Ucieszyłem się bardzo, że widzę statecznego człowieka, który mnie zapewne z kłopotu mego wyprowadzi i podszedłszy do niego ukłoniłem się bardzo grzecznie.
Ale starzec kiwnął tylko głową i nic na powitanie nie odpowiedział.
Niezrażony tem wcale zbliżyłem się i zacząłem opowiadać o swem nieszczęściu. Nic na to nie mówił, tylko, gdy już skończyłem opowiadać, poprosił abym go przeniósł przez płynący strumyk.
Zgodziłem się z chęcią, prosząc, żeby się usadowił na mych ramionach.
Ale starzec z niepojętą siłą ścisnął mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać, opasał rękami moją szyję i kazał siebie nosić po całym ogrodzie.
Co za męki znosiłem, tego wyrazić nie mogę.
Wciąż jak uwiązany u starca ani ruszyć się ani powstać nie mogłem. I to nietylko w dzień ale i w nocy.
Nareszcie jednego dnia wpadłem na pomysł. Skrępowany nogami i rękami starca, zdołałem zerwać winogron, których tu było mnóstwo, wycisnąć sok do butelki rzuconej na trawę i zakorkować.
Po niejakimś czasie, gdy stary potwór kazał się zawieźć na to miejsce, wypiłem trochę tego wina i odurzony, zapomniawszy o swej niedoli śpiewać i podskakiwać począłem.
Starca to zadziwiło i kazał dać tego wina. Podałem mu butelkę, którą wysączył do dna, poczem śpiewać zaczął nieprzyzwoite piosenki, zwolnił siłę nóg ściskających mnie jak obręczami, ręce opuściły się również bezwładnie, wtedy rzuciłem go jak kloc drzewa na trawę, złapałem kamień i roztrzaskałem mu głowę.
Nakoniec uwolniłem się od nikczemnego starca! Puściłem się co sił nad brzeg morza, spostrzegli mnie, jadący okrętem podróżni, przywołali, wysłali łódź po mnie i oto byłem ocalony!
Wyruszyłem razem z kapitanem na zbiór orzechów kokosowych, czemu przeszkadzały znajdujące się tam w ogromnej ilości małpy.
Wkrótce jednak znaleźliśmy na nie sposób.
Ponieważ siedziały sznurem całym na najpyszniejszych drzewach kokosowych, przeto naumyślnie rzucaliśmy w zwierzęta kamykami. Małpy, swym zwyczajem obsypywały nas orzechami. Co który z nas rzucił kamykiem, zaraz odpowiadano mu bombami z orzechów.
W ten sposób napełniliśmy nasze worki orzechami, poczem pojechaliśmy na wyspę, gdzie rosło dużo pieprzu i na półwysep gdzieśmy wycisnęli dużo soku z drzew aloesowych.
Na ostatek, wynająwszy nurków, zyskałem bardzo piękne perły.
Przyjechawszy do Bagdadu spieniężyłem wszystko za bardzo duże sumy i dużo wsparłem biedaków.
Tem zakończył Zyndbad tego dnia swe opowiadanie, obdarzając znów swego imiennika sakiewką ze stu sztukami złota, prosząc o przybycie nazajutrz.


Szósta podróż.

W rok później wyruszyłem znowu — mówił nazajutrz Zyndbad.
Ktoby mógł pomyśleć, żebym po pięciu niebezpiecznych wyprawach zechciał jeszcze rozpoczynać szóstą.
Sam byłem zdumiony, gdy zamiar ten w czyn wprowadziłem.
Krewni moi i przyjaciele starali się mnie od tej podróży odwieść i zarzucali mi, że zaledwie rok przebywszy w domu, znów puszczam się na przygody.
Nie pomogło to jednak. Wyjechałem nie tak, jak zwykle w strony Persji, lecz nakupiwszy towarów wyruszyłem w strony Indji.
Jechaliśmy bardzo długo, ale okazało się, że nie w tym co było trzeba kierunku.
Dopiero po jakimś czasie udało się nam skierować w strony indyjskie.
Ale pomimo odnalezionego kierunku stało się nieszczęście.
Pewnego dnia raptem kapitan rozdarł swój turban, zaczął rwać sobie włosy i krzyczeć:
— Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Znajdowaliśmy się, jak nam później powiedział, na najbardziej niebezpiecznem miejscu, gdzie szalony wir porywa okręty i kruszy.
Szczęściem okręt przywarł się do góry podwodnej i zatrzymał się. Mogliśmy jeszcze być uratowani.
Góra ta była gładką skałą; trudno było z niej się wydostać i o ile zbrakłoby nam żywności, głodową pomarlibyśmy śmiercią.
Umierali jeden po drugim moi towarzysze, wkońcu zostałem sam. Opuszczały mnie zupełnie siły i układłem się już na śmierć na jednej ze skał, gdy naraz spostrzegłem wytryskującą ze skały wodę słodką, której napiwszy się, orzeźwiłem się trochę i nawet zacząłem myśleć o uratowaniu sobie życia.
Wypatrzyłem otwór, z którego sączyła się woda, wyżłobiłem dalej ostrym krzemieniem i puściłem się na dwóch deskach z kawałkiem kija w ręku do wiosłowania. Byłem pewny, że zginę, ale postanowiłem do końca walczyć mężnie z trudnościami.
Jak długo płynąłem, nie wiem. Po obudzeniu na brzegu jakiejś rzeki spostrzegłem gromadę czarnych ludzi nademną stojących.
Stanąłem przed nimi i powitałem w ich języku, na co odpowiedział mi jeden z nich, w imieniu wszystkich.
— Nie dziw się, bracie, — mówił on do mnie, żeśmy się tu nad brzegiem zebrali.
Właśnie spaliły się nasze siedziby i przybyliśmy tutaj, żeby coś zasiać i rozgospodarować się.
Jest tu woda słodka, są owoce, jest i trochę zwierzyny, żyć tu można.
Widzieliśmy coś czarnego na wodzie, byłeś to ty na tratwie. Przyciągnęliśmy ciebie na brzeg i oczekiwaliśmy twego przebudzenia.
Teraz powiedz nam, skąd się tu wziąłeś i kim jesteś?
— Przedewszystkiem — rzekłem — dajcie mi co zjeść, bo upadam z głodu, wtedy to będę miał siły i głos do opowiadania.
Przyniesiono mi wtedy różne rzeczy do jedzenia, jak owoce, mleko i ryby pieczone i kiedy już się posiliłem, zacząłem im o swym losie opowiadać.
Dziwili się bardzo memu opowiadaniu i czarny, który ze mną wciąż rozmawiał, przyznał że moje opowiadanie jest tak cudowne, że sam król ich słuchałby z zajęciem.
Obiecałem powtórzyć tę całą historję królowi a wtedy przyprowadzono mi osiodłanego konia, na którego wsiadłem i w towarzystwie jednego z tutaj zebranych, który mi drogę wskazywał, puściłem się w drogę do króla.
W drodze dowiedziałem się od mego przewodnika, że jestem na wyspie Ceylon, słynnej z połowu pereł, na cały świat ze swej piękności znanych, obfitującej w przepyszne owoce i znanej z wyborowej plantacji herbaty, o wiele lepszej i zdrowszej od farbowanej tuszem w Chinach.
Zaprowadzony przed króla, pokłoniłem się indyjskim obyczajem nizko do samej ziemi, a nawet ucałowałem ziemię.
Król kazał mi powstać i poprosił mnie, abym zajął obok niego miejsce i opowiedział moją historję ze wszystkiemi szczegółami.
Słuchał z ogromnem zaciekawieniem i znalazł historję moją tak dziwną i niebywałą, że kazał swemu nadwornemu sekretarzowi ją opisać i do aktów królewskich dołączyć.
Potem proszono mnie, żebym towary swoje królowi przedstawił.
Przedstawiłem mu wszystkie i zachwycano się najbardziej szmaragdami i rubinami, które nagromadzone miałem do handlu.
Wiele z moich klejnotów przewyższały te, które znajdowały się w skarbcu królewskim.
Widząc zachwyt króla i otaczających go dworzan, odezwałem się do niego:
— Królu, nietylko moją osobą niegodną, ale i wszystkiemi memi towarami możesz rozporządzać, wszystkie te klejnoty możesz sobie zabrać do skarbca.
Król uśmiechnął się łaskawie i rzekł:
— Daleka odemnie ta myśl, mój Zyndbadzie, aby zagrabiać twoje bogactwo. Bóg je dał tobie, miej je więc na swój użytek.
Jesteś pod panowaniem kalifa Harun Al Raszyda, nie wypuszczę ciebie stąd bez podarku dla niego i bez obdarzenia ciebie również jaką pamiątką z mojego kraju.
Zostałem u tego dobrego króla gościem przez czas dłuższy, odpocząłem należycie i powróciłem do sił.
Gdy objawiłem chęć powrotu do kraju, król wezwał kapitana okrętu, który miał wkrótce odjeżdżać i umówił się z nim aby mnie odwieźć.
Minęło jeszcze dni parę, poczem żegnany bardzo czule przez króla i dworzan wyruszyłem do portu.
Zaledwie stanąłem na brzegu ujrzałem cały orszak dworzan królewskich idących ku mnie z podarkami.
Powierzono mi list do kalifa Harun Al Raszyda, wraz z przepysznymi i drogocennymi podarunkami dla niego i dla mnie.
Wdzięcznem sercem przyjąłem ten dowód pamięci od szlachetnego króla i wsiadłem na okręt aby udać się do Balfora, a stąd do Bagdadu.
Powróciłem do Bagdadu, oddałem podarki kalifowi i postanowiłem już nie podróżować.
Nie ostatnia to jednak była podróż. O ostatniej opowiem jutro.
To mówiąc obdarzył znów tragarza złotem.


Podróż siódma i ostatnia.

Po moim powrocie z wyspy Ceylon, odeszła mi ochota od jazdy i wszelkich podróży.
Znużony byłem ogromnie, potrzebowałem wypoczynku i postanowiłem już naprawdę siedzieć do końca życia w domu.
Wprawdzie wróżbita, którego o mą przyszłość zapytywałem, wywróżył mi jeszcze siódmą podróż, ale nie uwierzyłem tej wróżbie i postanowiłem siedzieć spokojnie.
Ale niestety wróżba spełniła się wkrótce.
Pewnego dnia wezwano mnie do kalifa do pałacu i po bardzo serdecznem powitaniu powiedziano:
— Zyndbadzie, potrzebuję twojej pomocy. Musisz mi tę przysługę wyświadczyć i pojechać do króla z odpowiedzią na list i z odpowiednim podarkiem.
Nie mam lepszego nad ciebie posła i będę rad, gdy się zgodzisz na wyjazd.
— Kalifie, — odpowiedziałem z pokorą — jestem na wszystko gotowy, co chcesz i każesz, to uczynię.
Prosiłbym tylko, żeby nie zatrzymywano mnie na wyspie Ceylon, gdyż chciałbym już w domu, przy rodzinie życia mego dokonać.
Wtedy kalif zapewnił mnie, że natychmiast będę mógł powrócić, jak tylko moje poselstwo spełnię, że napisze nawet o tem królowi.
Uspokojony co do tego wyruszyłem z podarkami i listem na wyspę, żegnany przez rodzinę, która błagała mnie o rychły powrót i nie wałęsanie się po obczyźnie.
Przyrzekłem uroczyście i wyjechałem.
Na dworze króla przyjęto mnie bardzo gościnnie i z wielką radością, która wzmogła się jeszcze, gdy zobaczono nadzwyczaj cenne podarki od kalifa.
Nie puszczono mnie tak prędko stąd jak myślałem i obiecywałem.
Wyprawiano na moją cześć zabawy, goszczono mnie hojnie i codziennie upraszano odemnie jeden dzień pozostania na dworze królewskim.
Wypuszczono mnie z cenniejszemi niż przedtem podarkami i pożegnano serdecznie.
W drodze napadli rozbójnicy morscy, zabrali wszystko a załogę wziąwszy w niewolę, sprzedali.
Wyruszyliśmy w drogę na słoniu i jechaliśmy długie godziny, zanim ukazał się dom mego pana.
Jazda na słoniu była wspaniała. Szedł majestatycznie i powoli, jak król, niosąc nas na swym grzbiecie, każdy krok jego był jakby wyrachowany i obliczony na naszą wygodę.
I choć jechaliśmy bardzo długo, nie sprzykrzyła mi się ta jazda, zwłaszcza, że pan mój obecny łaskawie ze mną rozmawiał.
Dostałem się na szczęście do dobrego pana.
Karmiono mnie dobrze, nie obciążano zbytnio robotą i szanowano, chociaż byłem dla nich tylko niewolnikiem.

Pan mój, dowiedziawszy się odemnie, że z zawodu byłem kupcem, wyuczył mnie sztuki celnego zabijania słoni i zaprowadził handel kością słoniową na bardzo wysoką skalę.
Zabijałem dużo słoni, aż razu pewnego zdarzyła mi się z początku straszna niby, ale wkońcu śmieszna przygoda.

Gdy siedziałem na drzewie, oczekując na sposobność zabicia słonia, ujrzałem całe stado słoni biegnących do drzewa, na którem czatowałem.
Wyobrazić sobie moją trwogę, gdy naraz słonie, nie mogąc mnie dosięgnąć trąbą, zaczęły odgryzać pień od ziemi.
Runąłem wkrótce wraz z drzewem, polecając Bogu swój los. Byłem pewny, że mnie, zabójcę ich współbraci, przez zemstę zadepczą.
Tymczasem największy ze słoni, przewodzący im wszystkim, złapał mnie trąbą, posadził na grzbiecie i poniósł.
Po półgodzinnej drodze rzucił mnie na jakąś wysoką górę i odszedł wraz z całem stadem słoni.
Podniosłem się i cóż zobaczyłem? Masę szkieletów i zębów słoni, które tu widocznie przychodziły kończyć swe życie.
Uszczęśliwiony tem pobiegłem do swego pana, przywiodłem na to miejsce, opowiadając o swej przygodzie.
Radość naturalnie była ogromna, bo to cały majątek! tyle wyborowego towaru!
Przez wdzięczność wrócił mi wolność, obdarzył tysiącami sztuk złota i ugodził się z kapitanem okrętu, który właśnie zawinął do brzegów, aby mnie zawiózł do Bagdadu.
Najpierwszym moim obowiązkiem było po przyjeździe do Bagdadu pójść do kalifa i o moich opowiedzieć wypadkach.
Okazał wielką radość z powodu mojego powrotu i bardzo łaskawie ze mną rozmawiał.
Mówił mi, że martwił go bardzo mój pobyt na wyspie, że obawiał się o mnie, czy mi się znów co złego nie przytrafiło.
Opowiedziałem mu moje dziwne przygody a wtedy na palec włożył mi swój wspaniały pierścień.
— Teraz, — rzekł do mnie — korzystaj w spokoju z owoców twej pracy i nie wyjeżdżaj już nigdzie z domu, od kochającej rodziny i od twych przyjaciół.
Słowa te Zyndbad tak wziął do serca, że postanowił już naprawdę, chociażby go brała chęć, nie ruszać się z domu nigdzie.
Kończąc to opowiadanie swych dziwnych przygód, obrócił się Zyndbad ku tragarzowi i rzekł:
— No, mój przyjacielu, czyś słyszał kiedy, żeby kto ze śmiertelników miał podobne historje w życiu i niebezpieczeństwa?
Czy możesz mówić, żem nie zdobył ciężkiemi trudami i nadzwyczajnemi przejściami mego dostatku?
Bądź pewny, żeś ty miał więcej spokoju w życiu odemnie i częściej przy ciepłym siedziałeś kominie, niż ja, włócząc się po wyspach i lodowaciejąc prawie w morskich bałwanach.
Losy nasze nie są znów tak bardzo do siebie niepodobne, jak mówisz i myślisz.
Ty jesteś tragarzem ciężarów, ja dźwigam też na swych barkach ciężary niebezpieczeństw i trudów podróży.
Nigdy nikomu nie potrzeba zazdrościć i nigdy nie sądzić z pozorów.
Bóg z tobą! Nie mam ci tego za złe, żeś źle o mnie mówił i mścić się za to nie będę.
A teraz powiedz bracie Zyndbadzie, czyż nie zasłużyłem po tylu trudach życiowych po takiem ciągłem tułaniu się i zabieganiu o grosz, na to, żebym odpoczął?
— Czy nie zarobiłem ciężko na to, co posiadam i czy będziesz jeszcze mówił, że bez zasługi używam dobra?
Zyndbad tragarz ucałował rękę swego dobroczyńcy i przepraszał za swój błąd, mówiąc:
Wobec niebezpieczeństw i trudów, jakie przenosiłeś panie, moje życie i praca są dzieciństwem i wstyd mi wypowiedzianych przezemnie słów.
Ty panie, zdobyłeś wszystko to, co masz, długą i uciążliwą pracą i pańska szlachetność robi ze swego bogactwa użytek jak najlepszy.
Oby Bóg dał Panu siły i zdrowie i długie, długie życie... Zasłużył Pan na to, żeby go błogosławiono i szanowano.
A ja codzień modlić się za pana będę.
Pan domu, jak zwykle ofiarował mu woreczek ze złotem, prosząc, aby przestał być tragarzem, lecz aby codziennie przychodził do niego, na obiad, gdyż przywykł do niego, jak do brata i przykroby mu było, gdyby o nim zapomniał.
Zyndbad tragarz odszedł szczęśliwy, błogosławiąc tego, na którego przed niedawnym czasem narzekał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.