Nowe baśnie z 1001 nocy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NOWE BAŚNIE
Z 1001 NOCY
Opracowała
E. KOROTYŃSKA
Z ILUSTRACJAMI
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA — — MARSZAŁKOWSKA 141


Odbito w drukarni „Grafia", Warszawa.







Ali Baba i czterdziestu zbójców.

Przed dawnemi laty mieszkali w bogatem i bardzo zaludnionem mieście dwaj bracia: Ali Baba i Kassim.
Ali Baba był bardzo ubogi i zaledwie mógł wyżywić żonę i syna, Kassim zaś ożenił się bardzo bogato i opływał w dostatki.
Ubogi brat był z zawodu drwalem i ciężko pracował, nie wyrzekał jednak na swą dolę, mając pracowitą i gospodarną żonę, która pomimo biedy nie dopuszczała nigdy do swego domu nędzy.
Chłopiec zawsze był schludnie ubrany, Ali Baba, choć w ubogiem, ale czystem i połatanem ubraniu szedł nucąc do roboty, marząc tylko o tem, żeby było zawsze co robić.
Zgoda i miłość rodzinna panowała w ubogiem mieszkaniu drwala i dlatego to nie było tam wyrzekań na ciężką dolę i nie było sarkań na wyroki opatrzności.
Kassim w niczem nie chciał pomagać swemu bratu. Dumny, niedostępny, gromadził tylko pieniądze i na delikatną czasem przymówkę Ali Baby, aby mu dopomógł lub pożyczył parę sztuk monety na czas jakiś — odpowiadał milczeniem.
Żona Kassima nie bywała nigdy w domu ubogich krewnych, pyszniła się swemi strojami, wstydząc się biednie odzianej żony Ali Baby.
Razu pewnego Ali Baba, jak zwykle rąbał drzewo w lesie.
Byłto gęsty, ciemny las, w którym ani widać nigdzie nie było człowieka. Wznosiły się tam gdzieniegdzie pagórki, a przy jednym z nich właśnie Ali Baba zrąbywał drzewo, nucąc sobie jakąś narodową śpiewkę.
Naraz tuman kurzu wzniósł się przy drodze i zaciekawiony drwal wszedł na pagórek, aby zobaczyć, skąd pochodzi ten tentent i kurzawa.
Przerażony ujrzał czterdziestu jeźdźców ubranych w skórzane kurty, z pistoletami za pasem i tak groźnemi twarzami, że rozpoznać w nich można było zbójców.
Ali Baba, widząc, że kierują się oni ku pagórkowi, przy którym miał swą robotę, czemprędzej skrył się w gęstwinie leśnej, oczekując przejazdu zbrojnych ludzi i wzdychając ciężko, żeby nie być odkrytym.
Zabiliby napewno, bo choć ubogo odziany drwal nie przyniósłby im żadnego zysku, ale zbóje nie chcą nigdy żadnych świadków niepotrzebnych mieć w pobliżu swego legowiska, a las ten widocznie był miejscem ich zamieszkania.
Zbójcy, przycwałowawszy do pagórka, przystanęli, zsiedli z koni i z ogromnemi tobołami czekali na swego herszta.
Ten ostatni zsiadł z konia, podszedł do pagórka, zapukał trzy razy i zawołał: Sezamie, otwórz się!
Na te słowa, góra otwarła się natychmiast i zbójcy weszli w głąb ze swemi tobołami; jeden za drugim sunęli się po cichu, powoli, nic nie mówiąc do siebie.
Ali Baba nie wiedział co robić. Pierwszym jego odruchem była ucieczka z tego miejsca, boć napewno teraz zabiliby niepotrzebnego świadka ukrywania zrabowanych rzeczy. Ale potem przyszła rozwaga i pozostał na miejscu, bojąc się, że uciekając, może wywołać szmer jakiś, a wtedy napewno byłby schwytanym i zabitym przez zbójców.
Siedział cicho, przytulony do pnia wielkiego rozłożystego drzewa i pilnie nasłuchiwał co będzie dalej.
Po niejakimś czasie drzwi, które zamknęły się za zbójcami, otworzyły się znowu i wszyscy wyszli powoli, kierując się ku swym koniom.
Herszt, stanąwszy przed pagórkiem zawołał: — Sezamie, zamknij się! — I natychmiast pagórek zawarł się i niktby się nie domyślił, co w sobie ukrywa i na co służy zbójcom.
Ali Baba z zapartym oddechem oczekiwał odjazdu zbójców; gdy wyruszyli w przeciwną stronę, westchnął z ulgą, że uniknął niechybnej śmierci i zastanawiał się co ma robić.
Los kładł mu w ręce tajemnicę, która może go zrobić bogaczem, boć napewno w tem zbójeckiem schowaniu są skarby wielkie i nieocenione, ale obawiał się tak zaraz z tego co widział korzystać, słusznie drżąc oto, że zbóje mogą powrócić, byli bowiem bardzo niedaleko jeszcze od swego schowanka. Wrócił więc Ali Baba do domu, nikomu o niczem nie mówiąc, a nazajutrz postanowił zrobić próbę i zajrzeć do owych skarbów.
Rankiem więc, na drugi dzień po tym wypadku, Ali Baba stanąwszy przed pagórkiem, zawołał mocnym głosem, jak ów herszt zbójecki:
— Sezamie, otwórz się!
Natychmiast roztworzył się pagórek i uszczęśliwiony drwal wszedł do komnat napełnionych złotem, srebrem, drogiemi kamieniami i jedwabnemi tkaninami, które w całych sztukach leżały rozrzucone na podłodze.
Ali Baba nie widział jeszcze nigdy podobnego bogactwa. Stał zdumiony i przejęty podziwem i gdyby nie myśl, że działać trzeba natychmiast, gdyż mogą nadejść zbóje i jego przychwycić — stałby tak i przyglądałby się dzień cały. Nabrał więc do worków, które z sobą zabrał dużo klejnotów i pieniędzy i czemprędzej wysunął się z podziemia, a stanąwszy przy drzwiach ukrytych zawołał: — Sezamie, otwórz się!
Natychmiast drzwi się otworzyły i Ali Baba wyszedł obładowany bogactwami, zawoławszy po wyjściu: — Sezamie zamknij się.
Uszczęśliwiony bardzo przyszedł do domu i wraz z żoną schował owe skarby, aby je używać w miarę i pomagać drugim w nieszczęściu.
Żona Ali Baby, po raz pierwszy w życiu widząc tyle pieniędzy, zapragnęła złote monety przemierzyć miarą garncową. W domu nie było garnca, postanowiła więc iść do żony Kassima i o pożyczenie poprosić.
Zdziwiła się żona Kassima, gdy uboga jej sąsiadka, bo mieszkały obok siebie, poprosiła o garniec.
— Coby ona takiego miała? Aż cały garniec i to może nie jeden...
To też, gdy biedna żona drwala odniosła jej z podziękowaniem naczynie, postanowiła przyglądać się pilnie temu, co na dnie, wysmarowanym przez nią naumyślnie klejem, przylepić się mogło.
Cóż za zdziwienie ogarnęło Kassimową, gdy spostrzegła przylepioną do dna złotą monetę!..
Czemprędzej pobiegła do męża, oznajmiając mu, że niby ubogi Ali Baba tyle ma pieniędzy, że aż garncem je mierzą.
Kassim, znając dobroduszność swego brata, wiedział z góry, że ten mu wszystko powie, a nawet podzieli się z nim napewno zdobytem zkądś bogactwem.
Wybrał się więc do niego i udając wielkie przywiązanie i życzliwość, skierował wnet rozmowę na ową sztukę złota znalezioną na dnie garnca.
Dobry Ali Baba nie zdołał ukryć przed bratem całej historji ze zbójcami.
Opowiedział wszystko, nauczył owego zaklęcia, otwierającego i zamykającego drzwi podziemia i nie oponował mu, gdy ten chciał natychmiast spróbować owego szczęścia.
Po wyjściu od brata Kassim wyruszył do skarbów. Miał ze sobą kilka worków i osła, na które go miał włożyć ciężar, prócz tego miał zamiar ustawić jeszcze paki przed pagórkiem i w nie składać tkaniny jedwabiem i złotem haftowane i różne przedmioty zbytkowne, o których tam istnieniu mówił mu poczciwy Ali Baba.
Stanąwszy przed pagórkiem wymówił owo zaklęcie, którego wyuczył go Ali Baba i natychmiast drzwi się otwarły, a gdy wszedł do wnętrza, zatrzasnęły się cicho, pozostawiając odurzonego widokiem bogactw Kassima.
Napakował pełne worki złota, pieniędzy, klejnotów, pełne kieszenie pereł i brylantów, i widząc, że już więcej nie udźwignie, postanowił wydostać się stąd czemprędzej.
Ale cóż za nieszczęście! Bogacz, przejęty tylko myślą, aby jaknajwięcej zabrać zdobyczy, zapomniał, jak ma przemówić, aby drzwi się otwarły.
Probował w rozmaity sposób przemawiać, ale nie mógł natrafić na to, czego było potrzeba, aby wyjść stąd i nie wpaść w zbójeckie ręce.
Minęło kilka godzin i przypomnieć sobie nie mógł owych słów czarodziejskich, a tymczasem zbójcy wpadli do jaskini i zdziwieni ogromnie obecnością człowieka, zabili go, pomimo błagań o litość i poćwiartowawszy zawiesili we wnętrzu tuż przy drzwiach pagórka.
Żona bogacza cały dzień czekała na jego powrót, poczem zaczęła się niepokoić, płakać, wreszcie poszła do Ali Baby i opowiedziała o swem zmartwieniu.
Ali Baba zrozumiał, że pewnie zbójcy przyłapali na braniu ich zdobyczy i zamordowali.
Pocieszał jednak bratowę, mówiąc, że być może, Kassim nie wszedł do jaskini ze skarbami, może czeka aż wyjdą zbójcy, o ile widział, że przyjechali do lasu.
Postanowił jednak, sam będąc mocno zaniepokojony, iść do lasu i zobaczyć, co się z jego bratem zdarzyło.
Już podchodząc do pagórka spostrzegł paki leżące i zabitego osła, którego Kassim wziął rano ze sobą.
Zbolały i przeczuwający nieszczęście Ali Baba otworzył słowami zaklęcia pagórek i odrazu wszedłszy na próg, wydał okrzyk rozpaczy.
Kassim poćwiartowany, widocznie dla postrachu tych, którzy znali zaklęcie i wejść mogli po skarby, wisiał w różnych miejscach jaskini...
Ali Baba zabrał z sobą ciało nieszczęśliwego brata i czemprędzej udał się do domu, aby obmyślić coś, coby nie wykryło istotnego powodu śmierci. Zbóje bowiem czuwać pewnie będą nad tem czyj gdzie będzie pogrzeb, aby natrafić na Kassima i wtedy wymordować całą rodzinę zabitego, przeczuwając, że wie o sposobie dostania się do ich skarbca.
Przyniósłszy pocichu zwłoki bogacza do domu, pocieszał, jak potrafił bratowę i zaopiekował się nią i jej dziećmi.
Ale jak tu zrobić, żeby nikt nie wiedział o poćwiartowanem ciele? Trzeba je pozeszywać, ale któż to potrafi? A jeśli i potrafiłby ktoś, to rozgłosi i zbójcy będą mieli możność zemszczenia się za zabraną część bogactw...
Miał Ali Baba u siebie, odkąd się wzbogacił bardzo dobrą i przywiązaną do swych państwa niewolnicę, imieniem Morganę.
Dziewczyna ta była bardzo roztropna i jej powierzył tajemnicę Ali Baba.
Morgana, znała pewnego biednego szewca Machmeda, który umiał zeszywać buty, a więc i ludzi.
Poszła do niego i umówiwszy się o cenę, zawiązała mu oczy, aby nie widział dokąd idzie i zaprowadziła do domu żałoby.
Machmedowi odwiązali chustkę i kazano jaknajsprawniej wziąć się do tej tajemniczej roboty.
Gdy zeszył już ciało Kassima, zapłacono mu, zawiązano znów oczy i odprowadzono do domu.
Machmed nie wiedział gdzie zszywał ciało i kim był zabity i poćwiartowany człowiek i nawet nie był tego ciekawy, dość, że dużo na nim zarobił i miał na czas jakiś pieniądze dla utrzymania rodziny.
Żona zamordowanego doskonale udała chwilę rozpaczy, w której niby dopiero teraz straciła męża.
Znajomym i odwiedzającym zmarłego opowiadała, że umarł na serce, że nie chorował wcale i dlatego nikt o jego stanie zdrowia nie wiedział.
Uwierzono i ubolewano nad wdową, a na pogrzeb zebrały się setki ludzi, odprowadzających na miejsce wiecznego spoczynku zmarłego tak nagle Kassima.
Tymczasem zbójcy nie próżnowali. Zatrwożeni tem, że ktoś wie o miejscu schowania ich skarbów postanowili pojechać do miasta i wywiedzieć się coś niecoś o jego mieszkańcach.
Wysłali więc jednego z najsprytniejszych ze swych współtowarzyszy, oczekując wyniku jego poszukiwań.
Wysłany zbójca miał szczęście. Jak tylko wszedł do miasteczka, przebrany za kupca, natknął się właśnie na owego szewca Machmeda, który zeszywał niedawno poćwiartowanego Kassima.
Stanąwszy przed nim, zaczął niby ubolewać nad jego dolą, nad marną odzieżą i małym szewckim zarobkiem.
Machmed wzruszony współczuciem nieznanego mu kupca, rozgadał się na dobre i powiedział zbójowi, że czasami zdarza się i jemu grubo zarobić, jakto było niedawno, gdy zeszywał ciało jakiegoś poćwiartowanego człowieka.
Zbój, o małoco nie wykrzyknął z radości.
A więc dowie się kim był ten grabieżca i gdzie mieszka jego rodzina, która napewno wie o sposobie otwarcia jaskini ze skarbami.
Zaczął się więc wypytywać, ale Machmed niczego nie wiedział. Miał oczy zawiązane chustką bardzo szczelnie, prowadzono go i odprowadzono do domu.
Ale przebiegły zbójca, na różne sposoby starał się wybadać szewca, potem wziął się na sposób i obiecał mu dużą sumę pieniędzy, jeśliby sobie przypomniał dokąd chodził.
Zawiązał mu oczy chustką i idąc obok niego czuwał, żeby nie upadł.
Machmed szedł wciąż pamiętną drogą, wreszcie doszedłszy do drzwi Ali Baby, powiedział, że tu właśnie zatrzymano go i wpuszczono.
Zbójca naznaczył drzwi kredą i czemprędzej poszedł zawiadomić swych towarzyszy, aby byli gotowi napaść na dom odnaleziony jego wroga.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy zastał kilkanaście bram naznaczonych w tenże sam sposób.
Niewolnica bowiem Ali Baby, roztropna Morgana, idąc do miasta zauważyła drzwi ponaznaczane kredą i obawiając się czegoś złego dla swego pana, ponaznaczała w tenże sam sposób drzwi wszystkich domów narożnych.
Rozzłoszczony zbójca naznaczył po raz drugi, przyszedłszy znów z Machmedem do miejsca, gdzie ten zeszywał zwłoki, ale spotkało go to samo, co i przedtem.
Morgana i teraz ponaznaczała drzwi innych domów i w ten sposób omyliła ślad zamieszkania Ali Baby.
Gdy i po raz trzeci to samo spotkało zbója, postanowił działać w inny sposób.
Przyprowadziwszy szewca do owego domu, obejrzał go dobrze, zauważając każdy szczegół i nie robiąc żadnych znaków kredą, postanowił przyjść tu z towarzyszami i podstępem wymordować rodzinę Ali Baby, zaczynając od tego ostatniego.
Kazał więc nakupić dużo ogromnych beczek do oliwy, kilkanaście mułów i objuczywszy je, zajechać na noc do Ali Baby.
Trzydzieści kilka beczek było próżnych, jedna tylko napełniona została dla niepoznaki oliwą.
W puste beczki powchodzili zbójcy uzbrojeni w noże i rewolwery, gotowi na rozkaz swego herszta rzucić się na mieszkańców domu i wszystkich wytracić.
Pod wieczór, gdy się zmierzchało, zbójcy naładowali beczki na wozy i podjechali do wrót domu Ali Baby.
Jeden z nich ów dowódca wyprawy wyszedł naprzeciwko Ali Baby, który siedział na werandzie przed domem i w słowach uniżonych prosił o przyjęcie pod swój dach, na noc jak również o pozwolenie postawienia owych beczek, mówiąc, że są one napełnione oliwą, którą zamierza jutro przed świtem wywieźć i sprzedać.
Ali Baba, jak zwykle dobroduszny i gościnny z łatwością zgodził się na to, każąc dla dowódcy, mniemanego kupca oliwą, urządzić wygodne posłanie, a muły umieścić w stajni i nakarmić.
Nadeszła noc. Wszyscy w domu pospali się na dobre, jedna tylko Morgana, z polecenia Ali Baby, gotowała mu śniadanie na bardzo wczesny ranek, gdyż miał gdzieś wyruszać zaraz po wschodzie słońca wraz ze swym niewolnikiem Achmedem.
Naraz lampa w kuchni zagasła, zbrakło oliwy i Morgana, znalazłszy się w ciemnościach, nie wiedząc co począć, zeszła do czuwającego jeszcze Achmeda, zapytując czy niema gdzie trochę oliwy.
Nie miał jej ani kropli, ale poradził Morganie, aby poszła na podwórze i nabrała z której z beczek oliwy.
Wzięła więc lampę ze sobą i poszła, a nachyliwszy się nad beczką, aby z niej zaczerpnąć, przerażona odskoczyła natychmiast.
Z wnętrza beczki ozwał się głos ochrypły:
— Czy już?
Umówili się bowiem zbóje, że herszt da im znać, kiedy mają wyłazić z beczek, a wtedy wszyscy gromadą rzucą się na domowników.
Morgana, cała drżąca odpowiedziała, jak mogła najgrubszym głosem: — Jeszcze nie, ale niezadługo! —
I tak, chodząc od beczki do beczki słyszała toż samo zapytanie i tęż samą każdemu dawała odpowiedź.
Dopiero w ostatniej beczce była oliwa.
Zaczerpnęła jej i poszła na górę do siebie, rozmyślając, co robić?
Decydować się trzeba było prędko, bo mogła być katastrofa.
Po krótkiej więc chwili namysłu, plan był już gotowy.

Morgana wzięła ze sobą duży rondel, zeszła na dół, nabrała weń oliwy, potem zagotowała ją i zeszedłszy na dół, warem tym zalewała po kolei wszystkich zbójów w beczkach ukrytych, uśmiercając ich natychmiast.

Uczyniwszy to, spokojna, że jej państwu nic złego już się nie stanie, położyła się spać i przespała noc całą bez przebudzenia.
Tymczasem dowódca, doczekawszy chwili, kiedy wszyscy w domu posnęli, w umówiony sposób chciał wezwać swych towarzyszy do niecnej roboty.
Rzucił więc przez okno kamykiem w jedną z beczek, ale żadnej nie otrzymał odpowiedzi.
— Cóżto? czyżby usnęli? — pomyślał zbójca — Pójdę ich zbudzić!
Zeszedł na dół, zajrzał do beczek, nikt się nie odezwał i nie poruszył, tylko silna woń oliwy i spalenizny doleciała do zbója i napełniła go przerażeniem.
Zrozumiał, że ktoś w ten sposób pomordował jego towarzyszy, tembardziej, że spojrzawszy do wnętrza ostatniej beczki, spostrzegł brak dużej ilości oliwy.
Nie wracając już więcej na górę, rzucił się do ucieczki, wiedząc, że niebezpiecznie mu tutaj siedzieć.
Rankiem, gdy Ali Baba zeszedł na dół, aby przygotować się do podróży, nakarmiwszy swego muła na drogę, zdziwił się widząc, że kupiec nie wyruszył jeszcze z jego domu, pomimo, że zapowiadał wyjechać jeszcze przed świtem.
Podczas, gdy jadł śniadanie, Morgana podeszła do niego i pozdrowiwszy go opowiedziała całą historję o ukrytych zbójcach, radząc jaknajprędzej ich pogrzebać, aby wieść o tem nie rozeszła się wszędzie i nie naprowadziła policji.
Wzruszony przywiązaniem swej niewolnicy i roztropnością, Ali Baba uczynił ją od tej pory wolną i mogącą rozporządzać swoją osobą.
Ale Morgana, aczkolwiek już nie niewolnica, nie odeszła od Ali Baby, czuwając wciąż nad domem swego dobrego pana i oddając mu, jak i przedtem nieocenione przysługi.
Wykopano doły za ogrodem i pogrzebano zbójców, a dowódca, bardziej jeszcze teraz pałający zemstą, postanowił chwycić się innego sposobu, aby zgładzić ze świata nienawistnego i niebezpiecznego Ali Babę.
Nabrał więc dużo jedwabnych tkanin z owej kryjówki w lesie, wynajął sklep naprzeciwko domu Ali Baby i postanowił zawrzeć znajomość z jego synem, który również miał sklep z przeróżnemi materjałami i galanterją.
Znajomość zawiązała się szybko. Młody Tabet polubił nowego sąsiada-kupca i często z nim przebywał.
Doszło do tego, że mniemany kupiec zaproszony został na kolację do Ali Baby, który w przebraniu nie poznał owego zbójcy, doskonale udającego wielkiego przyjaciela i życzliwego doradcy w rzeczach handlowych.
Jedna tylko Morgana, mając niezwykle bystry wzrok, dostrzegła zjadliwy błysk oczu przebranego zbója i pod połą ubrania ukryty sztylet.
Zrozumiała kim był ów gość zaproszony i wiedziała w jakim celu wkradł się w przyjaźń syna Ali Baby i wszedł do ich domu podstępem. Postanowiła znów działać.
Morgana była świetną tancerką. Nie było tańca, któregoby nie znała. Celowała głównie w modnym wówczas tańcu ze sztyletem.
Weszła więc przybrana bogato i zaprojektowała swemu panu, żeby tańcem rozweselić mogła owego gościa.
Zbójowi pilno było wykonać swój niecny projekt, nie bardzo mu więc na rękę był ów taniec Morgany, ale, nie chcąc okazać jakiejkolwiek niechęci, aby nie popsuł tem swego planu, zgodził się niby z radością na widowisko taneczne.
Morgana tańczyła prześlicznie, zwłaszcza ostatni taniec z mieczem przewyższał wszelkie oczekiwanie.
Rzuciwszy miecz w kąt komnaty, Morgana miała rozpocząć taniec ze sztyletem.
Zaczęła więc w podskokach zbliżać się do owego kupca, wreszcie porwała z za szaty jego sztylet i tańcząc, wywijać nim poczęła.
Zbójca wiedział, że mu zwróci ten sztylet i spokojnie siedział, oczekując końca owego widowiska.
Naraz Morgana wywijając sztyletem pchnęła nim w pierś zbójcy, kładąc go na miejscu trupem.
— Nieszczęsna! cóżeś uczyniła? — zawołali jednocześnie Ali Baba i syn jego Tabet.
Co zrobimy teraz?
— Nie bójcie się — odpowiedziała Morgana — nikt was karać za niego nie będzie! Patrzcie — oto kim był ów mniemany kupiec.
Mówiąc to, odsłoniła jego szatę, pod którą ukryta była broń wszelkiego rodzaju i opowiedziała, jak z błysku okrutnych oczu poznała owego zbójcę, który raz już chciał wymordować rodzinę Ali Baby.
Ali Baba nie miał słów na wyrażenie Morganie swej wdzięczności, dziękował jej tylko ze łzami i wzrokiem swym przemawiał o czemś do syna.
Tabet zrozumiał życzenie ojca, podszedł do Morgany i prosił ją o zgodzenie się na poślubienie jej. Czynił to zaś nietylko dlatego, że ojca to było życzeniem, ale, że miał do niej skłonność i odczuwał ogromną wdzięczność.
Ali Baba widział szczęście swego syna, cieszył się niem jeszcze długo i nie zapomniał nigdy o wdzięcznem i oddanem sercu byłej niewolnicy.
Przed śmiercią wskazał synowi sposób otwarcia kryjówki w lesie, ten zaś przekazał tę tajemnicę swemu potomstwu i szło szczęście i dostatek z pokolenia do pokolenia, które zawdzięczało wszystkie bogactwa i niezaznanie braku dobremu i miłosiernemu do końca życia Ali Babie.





Cudowna lampa.

W jednem z większych miast w Chinach mieszkał wiele, wiele lat temu pewien uczciwy ale ubogi krawiec.
Miał on gospodarną i dobrą żonę i leniwego jedynaka imieniem Aladyn.
Chłopiec ten był utrapieniem dla ojca. Nie chciał nic robić, niczem się zająć, a gdy biedny krawiec napędził go niekiedy do pracy, korzystał natychmiast z odwrócenia się lub odejścia na chwilę i zmykał czemprędzej do swych, równie próżniaczych towarzyszy.
Cierpiał nad tem mocno pracowity krawiec, nareszcie rozchorował się ze zmartwienia i umarł.
Pozostała nieszczęśliwa wdowa, której tembardziej Aladyn nie chciał słuchać.
Bieda więc panowała wciąż w domu i często bardzo nie starczyło nawet na chleb.
Razu pewnego Aladyn wyruszył wraz ze swymi kolegami za miasto i zabawiając się z nimi w palanta nie zauważył, jak jakiś bogato ubrany egipcjanin przyglądał mu się z ciekawością.
Miał już wracać do domu, gdy naraz pan ów przystąpił do niego i rozpytywać się począł, kim jest, czem się zajmuje i czy ma ojca?
Aladyn przyznał się do tego, że nic nie robi, że matka i on są w nędzy i że ojciec już nie żyje oddawna.
Wtedy ów nieznajomy odszedł z Aladynem na stronę i z płaczem wyznał mu, że jest jego stryjem, że będąc jeszcze bardzo młodym wyjechał do Afryki, wzbogacił się i właśnie teraz wracał do kraju, aby wyszukać brata i, jeśli jest w biedzie, poratować.
Tymczasem nie zastał go przy życiu...
O, jakie to okropne! — wołał z płaczem —
— Biedny, biedny mój bracie! czemuż nie zastałem ciebie przy życiu?!...
Aladyn wzruszył się boleścią nieznanego mu stryja i płakał z nim razem, chociaż bynajmniej nie był czułym synem i sam stał się powodem śmierci swego biednego ojca.
Gdy nieznajomy uspokoił się w swym bólu, zapowiedział, że przyjdzie nazajutrz do Aladyna i jego matki, a tymczasem dał mu kilka sztuk złota, aby ofiarował od niego swej matce.
Aladyn, z radością pobiegł do domu oddał pieniądze i opowiedział matce o stryju, o którym nigdy nie było mowy w ich domu za życia ojca, co dziwiło mocno wdowę po krawcu.
Za pieniądze tak niespodzianie otrzymane, kupiono dla siebie ryżu i trochę jarzyn, za resztę zaś przygotowano dla stryja przyjęcie.
Na drugi dzień, gdy zbliżała się godzina, na którą obiecał swe przybycie nieznany dobroczyńca, Aladyn niecierpliwie wyglądał przeze drzwi, obawiając się, że nie przyjdzie.
Ale zaledwie wybiła naznaczona na wizytę godzina, zjawił się bogaty Egipcjanin, napełniając serca obojga wielką radością.
Przyniósł on ze sobą butelki z winem, owoce i różne przysmaki i serdecznie powitał swą nieznaną dotąd bratowę i Aladyna.
Podczas uczty zawiązała się rozmowa o Aladynie.
Zdziwił się nieznajomy, że Aladyn, będąc już młodzieńcem nie znał żadnego fachu i był tylko dla matki ciężarem.
O, on na to nie pozwoli — mówił do Aladyna. Musi jego bratanek zająć się czemkolwiek.
I zaproponował mu stanowisko kupca materji, obiecując dostarczyć Aladynowi towarów i opłacić sklep w śródmieściu.
Aladyn z chęcią się na to zgodził. Zdawało mu się, że robota w sklepie żadna, że siedzieć będzie i próżnować do woli.
Matka unosiła się nad wspaniałomyślnością owego stryja, Aladyn się radował i czuli się oboje nad wyraz szczęśliwi.
Po odejściu gościa, który znów obdarzył swą bratowę kilku sztukami złota i tysiącami obietnic, długo w nocy matka i syn nie mogli usnąć, myśląc nad opieką z zaświatów, która biedę ich ciężką zamieniała w dobrobyt i beztroskę.
Na drugi dzień rano przyszedł znów egipski krewny i zabrawszy Aladyna, zaprowadził do najlepszego krawca, u którego zakupił dla niego bardzo bogate ubranie i oprowadzał swego bratanka wszędzie, gdzie tylko było coś godnego uwagi.
Wstęp miał wszędzie, bardzo łatwy. Za okazaniem swego biletu, wpuszczano go wszędzie, nawet na królewskie komnaty.
Aladyn zachwycał się wszystkiem i przejęty był wdzięcznością dla stryja, który dbał tak bardzo o robienie mu przyjemności.
Odprowadziwszy Aladyna do domu, zapowiedział mu stryj, że nazajutrz bardzo rano przyjdzie po niego, aby go zaprowadzić do pewnego cudownego miejsca, gdzie napatrzy się na przeróżne piękne i dotąd niewidziane przez niego rzeczy.
Aladyn niecierpliwie wyczekiwał ranka. Co chwila wyskakiwał z posłania i patrzał, czy nie czas już wstawać, wreszcie, nie mogąc już wyleżeć, wyskoczył z łóżka, ubrał się w kupione przez stryja ubranie i z niecierpliwością oczekiwał naznaczonej godziny.
Przyszedł punktualnie i zabrawszy Aladyna wyruszył z nim natychmiast.
Aladyn na razie był bardzo z tej wycieczki zadowolony, ale gdy wędrówka ta przeciągnęła się nad miarę, gdy krajobraz był wciąż jednakowy, a zbolałe nogi odmawiały już posłuszeństwa, zaczął pytać stryja, jak długo jeszcze iść będą i czyby nie można wypocząć.
Ale stryj był niewzruszony. Odpoczywać — jak twierdził — nie było można, bo szkoda na to czasu, a droga już niedaleka i prędko da się przebyć.
Droga ciągnęła się w dalszym ciągu bardzo długo, Aladyn jęczał zcicha, tak bardzo bolały go nogi. Ale stryj był niewzruszony i, ani na chwilę nie pozwolił swemu bratankowi wypocząć.
Zatrzymali się nareszcie w cichym lesie nad wyniosłą górą i tutaj to bogaty egipcjanin kazał stanąć Aladynowi i dopomódz w rozpalaniu ogniska.
Aladyn rozkrzesał ogień i zaledwie dym strzelił do góry rozwarła się ziemia i pod stopami przybyłych ukazała się straszliwa, głęboka przepaść.
Aladyn przerażony chciał uciekać, ale mniemany stryj uderzył go tak mocno w policzek, że chłopak z bólu runął na ziemię.
— Za co mnie tak bijesz, stryju? — zapytał płaczący Aladyn — cóżem ci takiego uczynił? Egipcjanin powstrzymał złość, wiedząc, że bez chłopca nie dopnie swego celu i łagodnie zaczął do niego przemawiać.
— W głębi tej przepaści — mówił — są niezmierne skarby, będziesz je posiadał, jeżeli spuścisz się na dół i zdobędziesz wiszącą tam u sufitu lampę.
Staniesz się wielkim bogaczem, jeżeli będziesz mi bezwzględnie posłusznym...
Mówiąc to, miał co innego na myśli; nie szło mu o wzbogacenie Aladyna, lecz o zdobycie lampy, która mu, jako czarodziejowi była koniecznie potrzebną.
Domniemany bowiem stryjaszek Aladyna był ni mniej ni więcej, jak tylko czarownikiem, który wiedział o złożonych w głębi skarbach, a najbardziej o znajdującej się tam cudownej lampie.
Będąc w miasteczku widział próżnującego Aladyna i postanowił go użyć do zabrania lampy z podziemnej kryjówki.
Zmyślił historję o swem jakoby pokrewieństwie, zachęcił chłopca swemi podarkami do wspólnych wycieczek i postanowił złożyć go na ofiarę swych zabiegów.
Miał zamiar odebrać od niego lampę gdy ją zdobędzie i zawrzeć zaklęciem drzwi przepaści, aby to, co się tu stanie było na zawsze tajemnicą.
Wytłomaczył Aladynowi co ma robić, jak obchodzić się ze wszystkiem, co napotka na swej drodze, jak ma się oprzeć pokusom zerwania owocu z drzew tam rosnących i jak iść ostrożnie, żeby nie zawadzić szatą o rosnące tam różnokolorowe kwiaty.
Aladyn bał się ponownego uderzenia, godził się więc na wszystko, pragnąc tylko mieć dużo złota i klejnotów, aby módz żyć w dostatku wraz ze swą matką.
Zeszedł więc w dół przepaści, wchodził do komnat i ciekawie przyglądał się bogactwom.
Było tu takie mnóstwo brylantów i różnych klejnotów, że aż oczy bolały od ich blasku.
Brał co mu się najwięcej podobało do wziętych ze sobą worków, prócz tego napełniał niemi kieszenie, tak, że ledwie mógł się poruszać.
Oczyma szukał owej cudownej lampy, sądząc, że będzie to coś nadzwyczaj pięknego i kosztownego.
Tymczasem od pułapu jaskini zwieszała się niewielka, pordzewiała lampka i światłem swem blado zielonem słabo oświecała wnętrze.

Aladyn zdziwiony żądaniem stryja zdjął ją jednak i powoli wydostawać się począł ku górze.
— Wciągnij mnie, stryju! — zawołał z dołu przepaści do stojącego nad nią egipcjanina — udźwignąć mi trudno te wory bez pomocy kogoś drugiego.
— Oddaj Aladynie tę lampę, a wciągnę cię potem — odpowiedział na to czarownik — chciał bowiem plan swój okrutny wykonać, pozostawiając chłopca w zawartej przepaści.
— O, nie, stryju, — odpowiedział Aladyn — nie oddam niczego, dopóki tu jestem!...
Aladyn, jakby przeczuwał zamiar i głos jakiś wyraźnie mu szeptał, żeby niczego nie oddawał, zanim nie zostanie wciągnięty na ziemię.
Czarownik ani się spodziewał, że trafi na taki opór. Rozzłoszczony groził, że go zamknie w podziemi, gdzie marnie zginie bez wieści, ale nic to nie pomagało.
Chłopiec stanowczo żądał wydobycia siebie z głębi, a dopiero wtedy zwróciłby stryjowi ową brzydką, i starą lampę.
Oburzony nieposłuszeństwem Aladyna czarownik zaklął mocno i tejże chwili drzwi tajemne zawarły się nad struchlałym z przerażenia chłopakiem i żadne z jego błagań i wołań o ratunek nie były już przez czarownika słyszane.
Jakże żałował Aladyn, że nie oddał mu starej lampy, że nie posłuchał swego srogiego stryja!
Rzucał się jak w klatce po komnatach usianych brylantami, szafirami, rubinami i innemi drogocennemi kamieniami.
Nigdy chyba na ziemi zasypanej złotem i najcenniejszemi kamieniami nie tarzało się w tak wielkiej i bezsilnej rozpaczy ciało niczyje, nigdy chyba wśród przepychu takiego i skarbów nie wołano tak rozpaczliwie o ratunek i nie wydawano tak straszliwie bolesnych jęków...
Dwa dni przeminęło bez zmiany. Aladyn spragniony i głodny czuł swój zbliżający się koniec.
Młody chłopak chciał żyć za wszelką cenę, ulatywało zeń życie i lada chwila mógł paść omdlały na te nieprzebrane skarby i wśród tych wielkich bogactw zakończyć marnie swe życie.
Ostatnim wysiłkiem, żeby jaknajdłużej nie poddać się śmierci Aladyn zerwał się z podłogi i załamując ręce wołać rozpaczliwie począł.
Pierścień dany mu przez czarownika przed wejściem do skarbów otarł się o głowę i wydał dziwny szelest.
Przed zdziwionym Aladynem stanął ogromnej wielkości człowiek i grzmiącym głosem, oświadczając, iż jest jego niewolnikiem, o rozkazy zapytał.
— Chcę wyjść stąd, jaknajprędzej! — zawołał Aladyn — wypuść mnie z tej kryjówki natychmiast.
Tejże chwili Aladyn znalazł się na wierzchu przepaści i szczęśliwy, choć bardzo osłabiony i zgłodniały biedz ku domowi począł.
Szczęściem znał dobrze drogę i trafił do swego mieszkania.
Przywitała go matka radosnym okrzykiem, zapytując, gdzieby był tak długo i dlaczego przychodzi wynędzniały i chwiejący się.
Aladyn prosił, żeby mu dała coś do zjedzenia i zjadłszy cośkolwiek opowiedział o całej swej dziwnej przygodzie, poczem zasnął i obudziwszy się zapragnął jedzenia.
Niestety, w domu biednej wdowy nie było ani okruszyny chleba, którymby podzielić się mogła ze swym synem.
Wtedy Aladyn przypomniał sobie, że ma lampę wyniesioną z podziemi i że sprzedawszy ją możnaby kupić chleba.
Wyjął ją z kąta, dokąd rzucił, oddał matce, aby zawołała handlarza, sprzedała takową.
Ale zaledwie matka, chcąc, aby miała lepszy wygląd, zaczęła czyścić popiołem, rozległ się trzask i przed przerażoną kobietą stanął ogromnej postaci murzyn, zapytując, czegoby sobie życzyła.
Matka Aladyna padła zemdlona, ten ostatni zaś, mając przed sobą, znowu tegoż samego człowieka, który mu się już raz ukazał w podziemiu, wydał rozkaz, aby mu przyniesiono dużo jedzenia.

W sekundę potem ukazał się tenże człowiek, niosąc na ogromnej srebrnej tacy mnóstwo przeróżnych wytwornych potraw. Nie brakowało tam ani wina ani słodyczy i wszystkiego było w tak wielkiej ilości, że starczyćby mogło na dni kilka.

Gdy ocknęła się wdowa, ze zdziwieniem patrzała na stół obficie zastawiony i nasyciwszy się jedzeniem, podziwiała cudowne ich nakarmienie.
Z wielką jednak obawą spoglądała na stojącą w kącie lampę, omijając ją zdaleka.
Teraz nie brakowało nigdy Aladynowi i jego matce pożywienia, tembardziej, że Aladyn założył sklep z materjałami i handlując dopomagał matce.
Ale natura jego pchała go zawsze ku nadzwyczajnym przygodom i teraz, chociaż już na stanowisku Aladyn znów zaczął marzyć o rzeczach niepodobnych, zamyślając o nowych historjach.
A zdarzyło się tak, że cesarz ówczesny wydał rozkaz, aby nikt dnia następnego nie śmiał wyjść na ulicę, gdyż przecudna księżniczka ma iść ze służebnemi do kąpieli.
Wszyscy mają się ukryć po domach, pozasłaniać okna i pod surową karą nie przyglądać się przechodzącej. Wyjść na ulicę można było dopiero po powrocie księżniczki do pałacu.
Aladyn dowiedział się o tym rozkazie i zapałał chęcią ujrzenia księżniczki, o której piękności dużo słyszał.
Ukrywszy się w kącie izby, aby matka nie mogła go dostrzec, potarł lampę cudowną, a gdy stanął przed nim zwykły jego niewolnik murzyn, kazał się przenieść niewidzialnym nad rzekę, gdzie księżniczka miała się kąpać, aby ujrzeć ten cud świata, jak nazywano piękną córkę cesarza.
Murzyn spełnił rozkaz, przeniósł go nad rzekę i Aladyn ujrzał idącą w gronie służebnych piękność tak wielką, że zaledwie powstrzymał okrzyk podziwu, który mu się z ust wyrywał.
Napatrzywszy się na cudną księżniczkę, gdy ta powróciła już do pałacu, zeszedł z drzewa i zadumany ku domowi się skierował.
Spokój jego gdzieś przepadł, serce zalała tęsknota za prześliczną księżniczką i o robocie przestał myśleć.
Jedna myśl nurtowała tylko w jego głowie: ożenić się z córką cesarza.
Mając lampę cudowną nie tracił nadziei, że mu się to uda, ale postanowił wpierw sam działać, przy pomocy swej dobrej matki.
Nasypał całą wazę przepysznych klejnotów i uprosił matkę, aby poszła do cesarza, ofiarowała mu ten dar i prosiła o rękę córki cesarskiej dla Aladyna.
Biedna wdowa, jak mogła, tak opierała się namowom syna. Uważała za rzecz niemożliwą aby biedny syn krawca mógł ożenić się z córką cesarza.
Nie pomogły odradzania. Aladyn wyprawił matkę do cesarza i z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi.
A biedna wdowa po krawcu w żaden sposób dostać się nie mogła przed tron cesarski.
Ile razy poszła, zawsze były tłumy ludzi oczekujących na audjencję i cicha staruszka, ze swą wazą klejnotów codziennie powracała z niczem do domu.
Ale razu pewnego cesarz, widząc wciąż tęż samą kobietę, stojącą u drzwi komnaty, wezwał ministra i polecił mu dopuścić do tronu staruszkę, która już od wielu dni czeka na posłuchanie.
Minister rozkazał ją przepuścić, usunęły się więc tłumy czekających, cesarz skinął na nią, zapytując czegoby chciała i co takiego trzyma przykrytego obrusem.
Wdowa padła na kolana przed władcą, ucałowała rękę cesarską i powiedziała, że prośba, którą ma tu przedstawić jest tak zuchwała i tak na gniew zasługująca, że z obawy lęka się o tem przemówić.
Cesarz kazał wyjść publiczności z sali przyjęć i wtedy zapytał o przyczynę przyjścia do niego.
Wdowa ofiarowała mu naprzód wazę pełną klejnotów, potem padłszy na twarz przed nim wypowiedziała ze strachem prośbę zuchwałą swego syna.
Cesarz, rad bardzo z drogich kamieni, których blask i wielkość wprawiała go w podziw, łaskawie wysłuchał matki Aladyna i usunąwszy ją na bok radzić się swego ministra począł.
Minister, niechętny każdemu, kto stawał na drodze jego projektom ożenienia syna swego z księżniczką, poradził cesarzowi, aby obiecał dać swą córkę za żonę, wtedy tylko, gdy ofiaruje mu Aladyn dwanaście waz takichże klejnotów.
Matka Aladyna, pokłoniwszy się cesarzowi do samej ziemi, wyszła, ciesząc się, że może to niezwykłe żądanie wybije z głowy jej syna zuchwalstwo sięgania o rękę księżniczki.
Ale Aladyn bynajmniej się tem nie zatrwożył.
Potarł cudowną lampę, a gdy stanął przed nim ów zwykły olbrzym, rozkazał mu, aby sprowadził dwunastu murzynów, którzyby nieśli ze sobą ogromne wazy pełne kosztownych kamieni i pereł.
Rozkaz został natychmiast spełniony. Przed domem wdowy stanęli murzyni z ogromnemi wazami, napełnionemi złotem i brylantami, a każdy z nich prócz tego miał na plecach duże worki z rubinami, szmaragdami i przeróżnemi bogactwami.
Cała ta grupa wyruszyła wraz z matką Aladyna do pałacu, gdzie oczekiwał na ich przybycie niecierpliwy monarcha.
Cóż za podziw wzbudzali ci czarni ludzie, idąc miasteczkiem!
Wprost wydawano okrzyki, wołano tak głośno z radości na widok czegoś nigdy niewidzianego, że odgłosy te dochodziły aż do pałacu i trafiały do komnaty cesarza.
Cesarz, otrzymawszy tak cenne dary osłupiał.
Nie myślał, żeby w państwie jego były tak niezliczone bogactwa i natychmiast polecił matce Aladyna, aby go zawiadomić chciała, że cesarz chce poznać swego przyszłego zięcia i ofiarować rękę swej córki.
Uszczęśliwiony Aladyn, natychmiast po przybyciu matki zawezwał swego murzyna i rozkazał mu dostarczyć ubrania kosztownego, koni, powozów i niezliczone mnóstwo sług i bogactw przeróżnych.
Stanęło wszystko przed Aladynem i oczekiwało wymarszu.
Aladyn ustrojony w drogie szaty wyglądał wspaniale i zwracał na siebie wzrok wszystkich przechodniów, którzy przechodzącemu orszakowi przyglądali się z prawdziwym zachwytem.
Zajechawszy przed pałac, Aladyn wszedł na salę cesarską i ofiarowawszy dary bogate, wysłuchał dużo słów pochlebnych i zapewnienie o przyjęciu go na zięcia.
Wkrótce potem nadeszła przecudna księżniczka i powiedziała Aladynowi, że najzupełniej godzi się z wolą ojca i z chęcią Aladyna poślubi.
W parę tygodni potem odbyło się huczne wesele w domu cesarskim, a Aladyn zamyślał zbudować dla swej ukochanej żony pałac wprost pałacu jej ojca, dla którego rozstanie z najdroższą jedynaczką byłoby nad miarę bolesne.
Tejże nocy, w którą bawiono się i tańczono na weselu księżniczki, przy pomocy cudownej lampy stanął piękny pałac, połączony spuszczanemi schodami z pałacem cesarskim.
Rankiem, gdy, jak zwykle cesarz wyjrzał oknem, aby zauważyć, jaką będzie na ten dzień pogoda, zdumiony ujrzał czarodziejski pałac, naprzeciwko jego pałacu stojący.
O, jakżeż się cieszył, że córkę swą widzieć będzie codziennie, że z okien pałacu obserwować ją może, a nawet i rozmawiać!
Wdzięczność dla zięcia, który tak myślał o jego tęsknocie napełniła mu serce i postanowił zaraz zejść i uściskać Aladyna.
W drodze spotkał swego pierwszego ministra, który widział już ów pałac i z zawiścią w sercu szedł, aby powiadomić o tem monarchę.
Na zachwyt cesarza odpowiedział powątpiewająco, czy pałac ten nie jest wypadkiem dziełem złego ducha i czy córka jego nie padnie ofiarą tych czarów.
Cesarz nie chciał słyszeć o niczem podobnem i poszedł czemprędzej aby obejrzeć wnętrze pałacu Aladyna i napawać się szczęściem dwojga poślubionych.
Wszedłszy do środka zadziwił się cudom, jakie tam ujrzał.
Wszystkie komnaty połyskiwały od złota i drogich kamieni, ściany wybite były kosztownemi materjami a podłogi wysłane najpyszniejszemi dywanami.
Cesarz z miłością przycisnął do serca ukochaną swą córkę i Aladyna i chwalił jego gust i przepych wzniesionego pałacu.
Tymczasem czarownik egipski zamyślił pewnego razu dowiedzieć się o losie Aladyna, czy prędko zamarł z głodu w podziemiach lub też, czy przy pomocy cudownego pierścienia nie wyratował się wypadkiem?
Zasiadł więc przed uczonemi księgami i zagłębił się w ich odczytywaniu.
Naraz ze znaków różnych, przepowiadających przyszłość, wyrozumiał, że Aladyn mieszka w czarownym pałacu, że ożenił się z córką cesarza i opływa w bogactwa.
O lampie wyczytał również. Wiedział już, że znajduje się w rękach Aladyna i że z pomocą jej postawiono tam pałac i używano dostatków.
Postanowił podstępnie wydostać lampę i powziąwszy pewien plan, wyruszył do Chin niebawem.
Przyjechawszy do miasta odrazu zauważył cudny pałac i zakupiwszy dużo lamp ozdobnych wyszedł na ulice wołając: — Zamieniam stare zużyte lampy na nowe! Proszę do mnie! proszę!
Tłumy wyrostków otoczyły dziwnego handlarza, a uważając go za pozbawionego rozumu obrzucały przezwiskami i śmiechem.
Gdy handlarz lampami podszedł pod okno pałacu Aladyna, jedna ze służebnych jego żony powiedziała tejże, iż jest u nich w kącie ostatniego pokoju jakaś stara, zardzewiała lampa, możeby więc spróbować zamienić.
Żona Aladyna, który właśnie wyjechał na kilka dni na polowanie i oponować temu nie mógł, pozwoliła na zamianę tej lampy, chcąc dowiedzieć się, czy handlarz ów żartuje, czy też naprawdę zamienia.
Służebna pobiegła do pokoju i wyciągnęła z kąta cudowną lampę, nie myśląc, jaką krzywdę robi swemu państwu.
Winą to było Aladyna, który, śpiesząc się na polowanie, zapomniał ją schować, jak zwykle do szafy.
Handlarz o mało nie krzyknął z radości.
Poznał natychmiast swą lampę z podziemi i czemprędzej zamienił ją na nową.
Służebna ucieszyła się bardzo ze swego pomysłu i zaniosła piękną nową lampę z tryumfem, będąc pewna, że świetną zrobiła zamianę.
Tymczasem czarownik dostawszy w swe ręce moc wszelką, postanowił zemścić się na Aladynie i przenieść wspaniały pałac gdzieindziej.
Wymówił więc pewne zaklęcia, potarł lampę i natychmiast ukazał się przed nim murzyn, zapytując, czegoby życzył.
— Chcę, aby pałac Aladyna przeniesiony został do Afryki — rzekł niegodziwy człowiek.
W tej chwili pałac zadrżał w swych podstawach i wzniósłszy się ze wszystkiem i wszystkimi znikł z powierzchni.
Nazajutrz rano, cesarz, chcąc zobaczyć witającą go zawsze z okna córkę, wyszedł na ganek i wzrok zwrócił ku pałacowi.
Ale cóżto? czy zaniewidział? czy mgła gęsta zakryła widnokrąg, że dostrzec pałacu nie jest w stanie?...
Patrzał w dal i patrzał i niczego prócz płaszczyzny ogromnej nie widział.
Biegł właśnie, aby swego ministra zapytać, czy również nie widzi pałacu, ale ten szedł już naprzeciw cesarza, uradowany, że może dowieść prawdy swych podejrzeń.
Radzili obaj co robić, jak wyszukać nieszczęśliwą księżniczkę, którą Aladyn, najwidoczniej czarownik, gdzieś wywiózł i może nieszczęśliwą ją zrobił.
Postanowiono rozesłać na wszystkie strony rycerzy aby wyszukali Aladyna i małżonkę i aby jego ukarać a ją zabrać do cesarza z powrotem.
Aladyn nie wiedział o nieszczęściu, jechał sobie spokojnie z polowania, ciesząc się z blizkiego zobaczenia swej ukochanej żony.
Naraz cały poczet rycerzy go otoczył i jeden z nich zawiadomił Aladyna, że jest aresztowany.
Zdziwiony Aladyn, nie poczuwał się do żadnej winy, więc sądził, że to żart lub omyłka.
Niestety jednak musiała to być prawda, bo skrępowano mu ręce i jak zwykłego zbrodniarza prowadzono przez ulice miasta.
Lud, kochający go serdecznie za hojność i dobroć serca, zaczął silnie buntować się przeciw podobnemu postępowaniu z jego ulubieńcem.
Wołano głośno, aby go natychmiast uwolniono, wreszcie obrzucono przezwiskami a nawet kamieńmi wiodących Aladyna rycerzy.
Tak doszli do cesarskiego pałacu, gdzie zasiadł na tronie monarcha i grzmiącemi słowy powitał niewiedzącego o niczem zięcia.
— Co mi zarzucasz, o, cesarzu! — zapytał Aladyn.
Gdzie jest moja córka? — odpowiedział.
— Zostawiłem ją w pałacu zdrową i szczęśliwą — odpowiedział Aladyn.
— A gdzież ten twój pałac? Czarownikiem jesteś i jako taki będziesz natychmiast ścięty!
Na te słowa tłum otaczający pałac zaczął wydawać tak okropne krzyki i grozić rozwaleniem pałacu cesarskiego, że obecny wszystkiem minister, chociaż chciał widzieć Aladyna bez życia, ale bojąc się i o swoją głowę, poradził cesarzowi, żeby darować Aladynowi życie.
Zgodził się na to monarcha, chcąc go tylko ukarać więzieniem, dopóki się jego córka nie znajdzie, ale Aladyn uprosił cesarza żeby mu dał parę tygodni czasu do wyszukania żony i dopiero, gdyby jej nie znalazł odda się sam w ręce katów.
Zgodzono się na to i Aladyn, pożegnawszy się z ukochanym ludem, który go błogosławił na drogę, odszedł mil parę i dopiero w kącie jakiegoś pustego budynku, potarł pierścieniem i natychmiast ujrzał przed sobą murzyna, który go zapytał, czegoby żądał.
Aladyn odpowiedział mu, że życzy sobie, żeby jego pałac wraz z małżonką powrócił na dawne miejsce.
Niewolnik jednak nie był w stanie tego wykonać, mówiąc, że chcąc to uczynić musiałby być zawołany przez potarcie lampy cudownej, która jest obecnie w rękach czarownika, w Afryce.
Aladyn zażądał, aby go przeniesiono do miejsca, gdzie stoi obecnie jego pałac i natychmiast znalazł się przed oknami komnaty swej żony.
Zaklaskał trzy razy i tejże chwili wysunęła się przez lufcik główka ukochanej małżonki i jednocześnie dał się słyszeć okrzyk radości.
Aladyn wszedł do pałacu, gdzie opowiedziała mu o nieszczęsnej zamianie lampy i jednocześnie uskarżała się na to, że czarownik chce zmusić ją do wyjścia za niego, dowodząc, że Aladyn dawno już został ścięty.
Aladyn postanowił działać jak najszybciej.
Namówił więc żonę, żeby zaprosiła czarownika na ucztę, podczas której ma mu dać do zrozumienia, że wyjdzie za niego z ochotą.
Podczas uczty, na której być muszą najmocniejsze wina i napoje, wejdzie Aladyn i przebije czarownika sztyletem.
Czarownik, jak wiadomo nosił lampę w zanadrzu, odbierze mu więc i natychmiast mocą potarcia przeniosą się do Chin z powrotem.
Jak było ułożone, tak też się stało. Czarownik zachwycony był zaproszeniem, przyszedł z chęcią, jadł i pił bardzo dużo, poczem wcisnął się niewidzialnie Aladyn, zabił go i lampę odebrał.
Natychmiast potarł lampę, wymówił rozkaz i przeniesieni zostali na dawne miejsce.
Jakież zdziwienie ogarnęło cesarza, gdy rano, wyjrzawszy oknem zobaczył pałac a w oknie jego witającą radośnie córkę.
Natychmiast wyruszył na powitanie i przeproszenie Aladyna, ale ten ostatni nie pozwolił siebie przepraszać, rzucił się do stóp cesarza, dziękując za łaskę oddania mu najpiękniejszej na całym świecie księżniczki za żonę i opowiadając mu o historji lampy i końcu czarownika.
Długie lata żył jeszcze cesarz, ciesząc się szczęściem swej córki, a gdy umarł, naród jednogłośnie obrał sobie za monarchę Aladyna.





Historja krawca i karzełka.

W pewnem małem miasteczku mieszkał krawiec wraz ze swą żoną.
Zamieszkiwali mały domek otoczony drzewami owocowemi i czuli się zawsze szczęśliwi.
Razu pewnego poszedł krawiec do swej pracowni, gdzie był warsztat i czeladnicy, aby wykończyć trudniejsze roboty i siedząc przy oknie, śpiewał wesoło.
Naraz przed jego oczami coś zaczęło tańczyć, skakać, śpiewać i grać na piszczałce i trąbkach.
Patrzy, a to mały karzełek, obchodzący podwórza, aby coś niecoś zarobić na życie.
Ucieszył się jego widokiem, bo postanowił zrobić żonie swej przyjemność i zaprowadził go do domku.
Może pójdziesz ze mną do domu? — zaproponował karzełkowi krawiec.
I owszem a co mi dacie na obiad? — zapytał.
— Będzie wspaniała ryba, dopiero co wydobyta dziś z rzeki, a lubisz zapewne ryby, mój panie?
— O, i bardzo, ale jem tylko rybę № 1.
— Dobrze, będziesz jadł, co się spodoba.
Przyszli do domu i zastali już trzy nakrycia na stole, żona bowiem krawca zdaleka już spostrzegła towarzyszącego mężowi karzełka, więc zrozumiała, że i on będzie jadł z nimi obiad.
Gdy podano ryby na półmisku, karzeł wskoczył bez ceremonji na stół i złapał największą z ryb podanych do obiadu.
Jadł bardzo łakomie i pchał tyle naraz do ust, że nie zauważył ości i zadławił się.
Zrozpaczeni małżonkowie stanęli nad nim i wszelkiemi sposobami starali się go uratować.
Nic nie pomogło, biedny karzeł już nie żył.
Co tu robić? Wszczął się lament. Bo naturalnie policja dowie się o tem i posądzi może o morderstwo.
Nareszcie krawiec wpadł na pewną myśl. Postanowił zanieść go wraz z żoną do pewnego lekarza niby dla porady i podrzucić go na schodach domu.
Jak powiedzieli, tak zrobili.
Krawiec wziął karła za głowę, żona za nogi i ponieśli.
Służąca lekarza, otworzywszy im drzwi nie zauważyła zmarłego, było już bowiem ciemno.
Otrzymawszy sztukę złota dla siebie za fatygę i drugą sztukę złota dla lekarza, jako zapłatę z góry, poszła wezwać swego pana do mniemanego chorego, a tymczasem krawiec wraz z żoną usadowili karła na schodach i czemprędzej umknęli.
Wyszedł wkrótce lekarz na schody aby wezwać hojnych pacjentów, a że było ciemno, nie zauważył zmarłego i potrąciwszy go nogą zrzucił na sam dół schodów.
Zdziwiony coby to było zeszedł ze służącą i przerażony zobaczył leżącego bez życia człowieka.
Rozpacz nim owładnęła, gdy pomyślał iż stał się przyczyną śmierci owego nieszczęśnika, a do rozpaczy przyłączyła się jeszcze obawa, co będzie, gdy się policja dowie o uśmierceniu... Napewno zostanie za zabójstwo powieszony.
Ale służąca poradziła mu inaczej rzecz całą urządzić. Nie trzeba się przyznawać, bo i po cóż życie tracić!
Pójdę, ustawię go pod murem i ucieknę...
Tak będzie najlepiej!
Ciemno było na dworze, nikt nie spostrzegł tych dwóch przesuwających się cieni ludzkich, przeszli więc szczęśliwie i pod murem jednego ogrodu ustawili karzełka. Poczem umknęli do domu.
Ogrodnik, do którego należał ów ogród, podpił sobie trochę, bo to były imieniny jednego z przyjaciół i wyruszył na nocny dozór ogrodu.
A że mu bardzo często strząsali bezkarnie owoce, zły był, gdy mu kto wszedł w drogę.
Właśnie chwiejąc się trochę od zbytniego picia szedł pod murem swej własności, gdy naraz spostrzegł, jakby zakradającą się do ogrodu postać.
— Biada mu! — krzyknął i całą siłą zaczął okładać biednego karzełka, uważając go za zakradającego się do smacznych czereśni, które w roku tym bardzo obrodziły.
Bił i bił bez pamięci, bo gorzałka odebrała mu rozum i nie zauważył nawet, że bezwładny trup leżał dawno na ziemi.
Zmęczony biciem i obezwładniony przez wódkę upadł wkrótce na ziemię i ułożywszy się tuż przy nieruchomym karzełku, usnął natychmiast i począł silnie chrapać.
Ranek zaświtał, on spał jeszcze, a gdy nadeszli ludzie i rozbudzili, z przerażeniem zobaczył zabitego przez siebie, jak mniemał, człowieka.
Przyznał się, że po pijanemu to zrobił i zaprowadzony został przed sąd.
Za pijaństwo nadmierne i zabójstwo skazany został na śmierć przez powieszenie.
Założono mu już stryczek na szyję chciano wprowadzić na szubienicę, gdy ktoś biegnąc zdaleka i rozpychając tłumy dla ciekawości zgromadzone, rękami i krzykiem wstrzymać egzekucję rozkazał.
To lekarz, dowiedziawszy się o mającej się wykonać karze śmierci przybiegł do szubienicy, wołając że ogrodnik nie winien, że on to przez nieuwagę zrzucił nieszczęśliwego ze schodów i spowodował śmierć natychmiastową.
Zaprowadzono go więc przed sędziów i ci kazali uwolnić ogrodnika a powiesić owego lekarza.
Tłum ciekawych zebrał się znowu przed szubienicą, oczekując wykonania wyroku, gdy naraz w chwili, kiedy już lekarzowi kładziono stryczek na szyję, nadbiegł krawiec, wołając z daleka, żeby nie zabijano niewinnego, że to on właśnie zostawił go na schodach lekarza, bojąc się odpowiedzialności i kłopotu z pochowaniem zadławionego ością karzełka.
Sprawa ta wydała się tak dziwną, że doszła do uszu samego cesarza.
Wezwano wszystkich skazańców przed oblicze cesarskie i jednocześnie wniesiono zmarłego.
Wysłuchawszy całej historji, cesarz kazał lekarzowi wyjąć ość z gardła zadławionego, gdy tego dokonał, karzeł podniósł się i wesoło tańczyć począł i skakać.
Zostawiono go na dworze cesarskim, wszystkich zaś interesowanych w tej sprawie obdarzono hojnie i rozpuszczono do domów.





Cudowna ryba.

W pewnem mieście mieszkał bardzo ubogi wyrobnik. Za całe bogactwo miał parę stołków i nędzny tapczan do spania.
Zarobku nie miał a wyżywić siebie, żonę i dwoje dzieci musiał.
Niedość tego, zachorował ciężko i o małoco na tamten świat się nie przeniósł. Ale, że to zwykle tak się dzieje, iż bogacz przy stu doktorach umiera a biedak bez leczenia wyzdrowiewa, Hassan, tak zwał się ów nędzarz, wyzdrowiał i znów męczyć się życiem ubogiem począł.
Razu pewnego, wygłodniały, w podartych łachmanach stanął u drzwi swego mieszkania i na cudne niebo i piękną pogodę patrzał.
A drogą szli właśnie dwaj znani w mieście przyjaciele Saad i Sadi.
Zwrócił ich uwagę stojący u wrót domostwa nędzarz i podeszli do niego, zapytując, czem się zajmuje i dlaczego jest w takiej niedoli.
Hassan, żalił się przed nimi na swój los, opowiadając o wszystkich swych nieszczęściach i zawodach w ciężkiej swej chorobie i smutnej doli.
Saad postanowił mu dopomódz. Dał mu więc kilka sztuk złota, radząc, aby je dobrze użył.
Uradowany Hassan ucałował szatę miłosiernego ofiarodawcy i czemprędzej postanowił w nieobecności żony schować pieniądze a jedną ze sztuk złota użyć na zakupienie żywności.
A że łaknął oddawna kawałka mięsa, przeto wyszedł na miasto, schowawszy uprzednio resztę pieniędzy w zawoju. Było to według niego najlepsze ukrycie skarbu.
Kupiwszy kawałek mięsa i jarzyn wracał Hassan do domu, ciesząc się z góry przyjęciem radosnem swej małżonki, gdy naraz z gór sąsiednich zerwał się orzeł, a widząc kawał mięsa w ręku przechodnia, rzucił się doń, aby je wydrzeć i do gniazda unieść.
Hassan nie chciał na to pozwolić. Wszelkiemi siłami bronił mięsa przed krwiożerczym ptakiem, który widząc, iż mu się to nie uda, zrezygnował z żywności, porywając natomiast zawój z głowy Hassana.
Hassan krzyknął przeraźliwie, zrozumiawszy niestety za późno, że lepiejby było postradać mięso, jak zawój, w którym ukryty był cały kapitał otrzymany od Saada.
Biegł krzycząc za ptakiem, ale ten ani myślał oddać zdobyczy. Frunął na wysokie drzewo i znikł z oczu nieszczęśliwego biedaka.
I znów Hassan był jak i przedtem nędzarzem.
I znów szli w parę miesięcy po tej przygodzie dwaj serdeczni przyjaciele Saad i Sadi i zatrzymali się przed jego chatą.
— I cóż, Hassanie? — spytał Saad — jakżeż ci się wiedzie? Na co obróciłeś dane ci przezemnie pieniądze? Widzę, żeś taki biedak, jak i wprzódy.
Hassan opowiedział całą przygodę, której przysłuchiwał się jeden i drugi z niedowierzaniem.
Byli pewni, że schował pieniądze, aby uchodząc za biedaka, dostać jeszcze trochę monety.
Saad postanowił go wypróbować. Dał mu więc znowu takąż sumę pieniędzy, jak i poprzednio i obiecał zajrzeć do niego za parę miesięcy.
Hassan, nauczony doświadczeniem, nie wkładał już do zawoju, lecz wsunął na dno dzbana, w którym był obrok dla konia, kupowany chętnie przez przejezdnych.
Jedną sztukę złota zabrał ze sobą, aby sprawić żonie niespodziankę, kupując coś z pożywienia.
Tymczasem, podczas jego nieobecności powróciła żona Hassana wraz z dziećmi i oczekiwała z niecierpliwością swego męża, mając nadzieję, że zarobi coś w mieście i choć trochę ryżu dla nich przyniesie.
Podczas tego oczekiwania przyszedł kramarz wędrowny i zapytał, czyby czego nie miała do sprzedania.
Żona Hassana pragnęła cośkolwiek sprzedać, ale nie miała niczego prócz dzbana z obrokiem.
Handlarz i to kupił, aby co kupić i zapłaciwszy odszedł.
Gdy wrócił do domu Hassan, opowiedział żonie o pieniądzach schowanych w dzbanie i o wizycie dwóch przyjaciół.
Zaledwie to powiedział, żona jego zaczęła wydawać okrzyki rozpaczy, bić głową o ścianę, rwać włosy i płakać.
Hassan uspokajał żonę napróżno, aż wypłakawszy się przyznała, że kramarz wędrowny kupił dzban z obrokiem i niewiadomo dokąd się udał.
I znowu byli, jak przedtem ubodzy i znów ciężko pracowali, nie mogąc wyżywić się dostatnio i wzdychali żałośnie, myśląc o stracie pieniędzy.
W parę miesięcy po wypadku ze dzbanem szli znowu obaj nasi znajomi Saad i Sadi koło biednego domostwa Hassana.
Ujrzeli, jak i za pierwszym razem walącą się chatę Hassana i jego przytulonego do ściany.
Stał tak samo nędzny i nieszczęśliwy, jak i przed paru ubiegłemi miesiącami.
— Widzisz, — rzekł Sadi do przyjaciela — na nic się zdały twoje pieniądze, mówiłem ci, że nie pieniądz, ale los szczęśliwy, ale traf pomyślny więcej może dobrego zdziałać od monety.
Chodźmy, dowiedzmy się od Hassana, co stało się z pieniędzmi przez ciebie danemi.
Zbliżywszy się do chaty, powitani zostali przez biedaka i dowiedzieli się, jaki los spotkał pozostawione u niego pieniądze.
— Widzisz, nie mówiłem ci? — szepnął Sadi — nie chciałeś mi wierzyć. Zobaczysz, czy nie sprawdzą się moje słowa...
To mówiąc podszedł do Hassana i rzekł: — Kochany bracie, masz tu dar odemnie: kawałeczek ołowiu, niech ci przyniesie szczęście...
Hassan pokłonił się z podziękowaniem, a gdy odeszli pokiwał głową myśląc: — Kpią ze mnie, nie wierzą temu, co mówiłem! Cóż robić?..
Oddał żonie kawałek ołowiu, ta położyła go na oknie i na tem się skończyło. Nie mówili nic do siebie o tym dziwnym darze, czuli jednak, że z nich zażartowano.
W parę dni potem, mieszkający obok Hassana rybak poszukiwał wszędzie ołowiu, potrzebnego mu do łowienia ryb. Nigdzie, w całem miasteczku nikt go nie posiadał.
Nie był u Hassana ani on ani jego żona, bo nie bywali u siebie nigdy. Bogaty do biednego nie pójdzie.
Zaproponował jednak żonie, aby zaszła do sąsiadów — a nuż mają...
Nie chciało się bogaczce, ale przynaglona przez męża poszła.
Żona Hassana z chęcią oddała kawałek ołowiu, otrzymując wzamian za to obietnicę, że pierwsza ryba złapana przez rybaka będzie jej własnością.
Późnym wieczorem bogata sąsiadka przyniosła obiecaną rybę. Była bardzo duża i mogła doskonale nasycić całą rodzinę.
W nocy żona Hassana zabrała się do oprawiania ryby.
Oczyszczając jej wnętrze zauważyła duży kawał przezroczystego, jak jej się zdawało, szkła.
Wyjęła i oddała dzieciom do zabawy. Dzieci ucieszyły się bardzo, szkło bowiem wydawało blaski nawet w ciemnościach. Krzyk i hałas rozlegał się do późna w nocy, rozbudzając ciekawość w sąsiadach, którzy przyzwyczajeni byli do spokoju panującego zawsze w chacie Hassana.
Wczesnym rankiem sąsiadka Hassana, żona bogatego jubilera przyszła dowiedzieć się z jakiego powodu hałasowano tak w nocy, czy czasem kto nie zachorował.
Żona Hassana wytłomaczyła jej, że przyczyną krzyków radosnych było szkło bardzo piękne, znalezione w wnętrznościach ryby.
Zaciekawiona prosiła o pokazanie, a zobaczywszy poznała, iż był to brylant wielkiej ceny.
Zaraz wyraziła gotowość kupienia go za kilka sztuk złota.
Żona Hassana, nauczona doświadczeniem, choć miała wielką ochotę sprzedać szkiełko, aby módz za to coś pożyteczniejszego kupić, postanowiła czekać na męża.
Gdy przyszedł, opowiedziała wszystko i pokazała mu kamień.
Zrozumiał Hassan przebiegłość sąsiadki, chcącej dać za brylant śmiesznie małą cenę i postanowił dobrze go sprzedać.
Gdy przyszedł jubiler, wyraził mu chęć sprzedania, ale za sto tysięcy sztuk złota.
Targował się długo, aż wreszcie, widząc stanowczość Hassana i bojąc się, żeby nie sprzedał komu innemu, wypłacił żądaną sumę i zabrał ów brylant.
Od tej pory zaczyna się okres dostatku i szczęścia w domu Hassana.
A nietylko jego szczęścia. Szczęśliwi byli wszyscy, którzy go otaczali, każdemu umilał życie i dopomagał w niedostatku. Pamiętał nędzę swą i upokorzenia i dlatego śpieszył ku pomocy każdemu, mając przytem bardzo szlachetne i współczujące serce.
Zdarzyło się, że pewnego poranka szli obaj przyjaciele Saad i Sadi i zauważyli śliczny budynek, otoczony ogrodem i odznaczający się przepychem.
Zdziwieni przystanęli, aby lepiej mu się przyjrzeć, a jednocześnie zapytywali siebie gdzie mieszka teraz biedny Hassan, któremu ostatnio podarowali kawałek ołowiu, jako jałmużnę.
Stojąc przed domem spostrzegli wychodzącego przez furtkę dostatnio ubranego człowieka, który ogromnie im przypominał Hassana.
Zapytali go się, czyj to dom? — Na dźwięk ich głosu, podniósł oczy zapytany i rzucił się do stóp przyjaciół.
Podnieśli go i rozpoznali w nim Hassana.
— Skąd i w jaki sposób doszedłeś do tego stanu? — spytali — i czy to twój dom, przed którym stoimy?
Hassan opowiedział wszystko, w jaki sposób doszedł do zamożności i coraz to chciał dziękować za ich pomoc w podźwignięciu się z nędzy.
Saad uwierzył natychmiast opowiadaniu Hassana, nie wierzący zaś Sadi wciąż przekonywał przyjaciela, że przyczyniły się do tego i pieniądze, które Hassan ukrywał napewno, nie tracił, jak to mówił dla wytłomaczenia swej przeszłej biedy.
Hassan uprosił obu, aby zamieszkiwali u niego przez jakiś czas, rozejrzeli się w okolicy i bytnością swą umilili mu dobrobyt przez nich sprowadzony.
Przyjaciele zgodzili się na to, odpoczywali w dostatkach i ciszy, a popołudniu wychodzili zwykle oglądać śliczne ogrody i sąsiednie okolice.
Razu pewnego wyszli za miasto wraz z synem Hassana i podziwiali ogromne niebotyczne drzewa, rosnące w dużej ilości w tych stronach.
Naraz chłopiec ze zręcznością wiewiórki wskoczył na drzewo. Okazało się, że zauważył duże gniazdo zupełnie puste, chciał więc zajrzeć do wnętrza i zblizka mu się przyjrzeć.
Cóżto było za zdziwienie, gdy w gnieździe, opustoszałem od ptaków znalazł zawój swego ojca.
Rozwinąwszy go, ujrzał kilka sztuk złota, schowanych, które porwał z głowy Hassana ów orzeł.
Przyjaciele zrozumieli, że Hassan mówił prawdę, pozostawało tylko zagadką, co stało się z drugą kwotą pieniędzy, podarowaną mu przez Saada.
I ta jednak zagadka wkrótce została rozstrzygniętą.
Gdy raz stali przed domem, napawając się wonią kwiatów, płynącą do nich z klombów, nadbiegł chłopak, niosąc ów pamiętny dzban z obrokiem, sprzedany przez żonę Hassana kramarzowi.
Obrok potrzebny był dla konia Sadiego i stojąc dotąd w sklepie nieruszony, wpadł znowu w ręce niedawnego właściciela.
Żona Hassana, ujrzawszy ów dzban, wysypała z niego czemprędzej zawartość i wyjęła z tryumfem z dna paczkę z pieniędzmi.
Jakże ucieszył się Hassan, że jest dowód jego prawdomówności i jak zadowolony był Saad, że ani na chwilę nie posądzał Hassana o kłamstwo.
Po wyjeździe przyjaciół, Hassan żył po dawnemu pracowicie, ale wciąż w dostatku i największem jego szczęściem było przyjmować w swych progach obu wiernych przyjaciół.
Brylant, który doprowadził go do bogactwa leżał sprzedany za wysoką cenę przez jubilera w skarbcu sułtańskim i pokazywany był nieraz gościom monarchy, jako okaz niebywałego blasku i wielkości.





Czarodziejski rumak.

Wielkie były przygotowania na perskim dworze.
Ruch panował nietylko w pałacu królewskim, ale i na obszernym dziedzińcu.
Miały się odprawiać turnieje rycerskie, wielkie doroczne zabawy.
Każdy mógł przyjść przed tron siedzącego naówczas króla i przedstawić mu coś osobliwego.
Nazjeżdżało się mnóstwo ludzi i mających brać udział w wyścigach i widzów i różnych artystów z cudownemi jakoby przedmiotami.
Gdy ranek zaświtał wszyscy byli na placu, a każdy starał się jaknajlepsze zająć miejsce.
Zatrąbiły trąby, zahuczały bębny i oto zjawił się król perski w otoczeniu swych ministrów i dworzan.
Szedł w purpurowej szacie, złotem bogato haftowanej, na ramionach miał płaszcz gronostajowy, na głowie wysadzaną brylantami koronę, w ręku berło szczerozłote.
Suknię jego podtrzymywali paziowie a niewolnicy powiewali nań wachlarzami ze strusich piór.
Obok króla postępowała królowa w otoczeniu służebnych i dwie cudne księżniczki.
Jedna z nich szczególniej odznaczała się przecudną urodą i zwracała wszystkich wzrok na siebie. Tuż przy królu postępował syn jego, następca tronu, młodzieniec nadzwyczaj odważny i do boju rwący się.
Usiadł on przy swym ojcu i z zaciekawieniem śledził bieg gonitw i samby rad już wystąpić na arenę.
Ale ojciec nie pozwalał mu jeszcze. Bał się dla swego jedynaka wypadku, miłował go bowiem serdecznie i nigdy na krok od siebie nie puszczał.
Gdy zakończono gonitwy i księżniczka rozdała nagrody zwycięzcom, rozpoczęło się przedstawianie robót kunsztownych i różnych czarownych rzeczy.
Przedstawiano więc królowi misternie tkane szaty, cienkie, jak pajęczyna materjały, różne złote i srebrne wyroby — król chwalił, które się podobały kupował i kazał składać do skarbca, aby potem użyć dla siebie lub królowej i księżniczek.
Na końcu uroczystości zbliżył się do monarchy Chińczyk z jakoby cudownym koniem.
Rumak był piękny, siodło na nim drogocenne i wszyscy przyznali, że wspaniale jest wykonany, tak, że trudno było poznać, że jest wyrobiony z materjału.
Życie zdawało się tryskać z jego oczu, kształt był szlachetny, a podniesiona, jakby do biegu noga, zdawała się lada chwila odbiedz od widzów.
Król łaskawem okiem patrzył na rumaka, ale jakoś nie myślał o kupnie. Pocóż mu rumak sztuczny, gdy ma tyle wspaniałych żywych koni w swej stajni.
Ale Chińczyk chciał koniecznie, aby jego wynalazek uznany został za najlepszy i dlatego, podszedłszy do króla, rzekł:
— Rumak ten zasługuje na szczególniejszą uwagę Jego Królewskiej Mości, posiada bowiem zalety prawdziwego konia, połączone z możnością unoszenia się w powietrzu... Ta zaleta jest u rumaków niebywała i dlatego uznany być winien za niemającego sobie równych.
Król nie chciał temu uwierzyć, ministrowie pokiwali głowami z niedowierzaniem, a dworzanie śmiać się pocichu zaczęli.
Ale Chińczyk na to nie zważał. Przybliżył się do konia i obróciwszy się ku królowi powiedział:
— Miłościwy Panie, zróbcie próbę, a okaże się prawda słów moich.
— A więc dobrze, — odrzekł monarcha, wzleć na tym rumaku o mil cztery od naszego pałacu i przynieś z góry wysokiej, która się tam wznosi gałązkę jemioły z dębu. Jeśli to zrobisz, uwierzę, że twój rumak jest naprawdę czarodziejskim.
Chińczyk podszedł do konia, nacisnął ukrytą w nim sprężynę i tejże chwili uniósł się ze swym jeźdźcem w górę, kłaniając się przyglądającemu się tłumowi.
Za kilka minut Chińczyk wrócił z gałązką jemioły, i położywszy ją u stóp króla, powiedział:
— Czyż nieprawdą jest, że rumak mój jest cudowny i że wyżej stoi od wszystkich rumaków tego świata?
Król potwierdził temu i objawił chęć kupienia rumaka.
Ale właściciel nie chciał się na to zgodzić.
Twierdził, że ma go tylko na swą własność, że, otrzymując go uczynił ślub, iż nikomu go nigdy nie sprzeda.
Ale król żądał stanowczo sprzedania cudownego rumaka i groził śmiercią Chińczykowi, jeśliby się na to nie zgodził. Kazał mu przytem nauczyć sposobu wzlatania w powietrze.
Tymczasem młody książę zapałał chęcią wyjazdu w obłoki na czarodziejskim rumaku. Powiedział ojcu, że pierwszą podróż odbędzie on, a potem niech sobie inni jeżdżą.
Król zawahał się chwilę, bał się bardzo o swego ukochanego jedynaka, ale, kiedy Chińczyk zaręczył mu zupełne bezpieczeństwo, zgodził się monarcha, prosząc tylko syna, aby jaknajkrócej pozostawiał ich w obawie o niego.
Książe podszedł do konia i zanim Chińczyk zaczął mu tłomaczyć, jak się ma obchodzić z rumakiem przy wsiadaniu i wylądowaniu, książe zaczął oglądać konia i usiadłszy nacisnął niechcący sprężynę.
Koń uniósł się do góry i chwila minęła a królewicz znikł z oczu zrozpaczonych rodziców i dworu.
Przerażeni patrzali w górę, wzywając niebios, aby królewicz nie wpadł w morze lub nie rozbił się o skały, nie wiedząc w jaki sposób wylądować, a całą złość swą za ten niespodziany wypadek spędzili na nieszczęsnego Chińczyka.
— Jeśli syn mój w przeciągu krótkiego czasu nie wróci do ojczyzny będziesz stracony — rzekł król surowo. — Twoja to wina, żeś przyprowadził tu tego rumaka i żeś nie zdążył go uprzedzić o niebezpieczeństwie...
Wrzucono Chińczyka do więzienia, gdzie miał oczekiwać na powrót księcia, a tymczasem ten ostatni pędził w przestworzu, nie wiedząc dokąd biegnie i w jakiej jest stronie.
Lecąc tak godzin kilka nie mógł zrozumieć jaki przeciąg czasu dzielił go od wyruszenia w powietrze, dzień czy dwa, czy kilka godzin, nie wiedział i nie miał o tem pojęcia.
Głód mu dokuczał, pragnienie osuszało gardło, a sen ogarniał go całkowicie. Ale bał się usnąć, bo mógłby spaść z konia i utonąć lub zabić się. Przelatywał bowiem wciąż nad skałami i morzem i nad przepaściami straszliwemi.
Chciał uczepić się którego z drzew, ale w żaden sposób uchwycić się gałęzi nie był w możności. Zawsze widział tylko pod swemi stopami zieleń drzew, nad sobą ani przy sobie nie miał jej nigdy.
Lecąc tak myślał o krótkiem swem życiu, o niezobaczeniu nigdy rodziców i kraju i ból serdeczny zalewał mu serce.
Oto ginie w kwiecie wieku, pełen sił i zdrowia, ginie marnie, z ciekawości tylko, dla poznania jazdy w powietrzu, z uporu, boć ojciec nie chciał mu narazie na to pozwolić.
Naraz przypomniał sobie o sprężynie ukrytej pod siodłem, za pociśnięciem której wzbił się w niebiosa.
Kto wie? może tam pod siodłem jest jeszcze inna jakaś sprężyna, za której pociśnięciem spaść może na dół bezpiecznie...
Zaczął szukać, probować dotknięciem i nagle okrzyk radości rozległ się w przestworzu.
Książe znalazł drugą sprężynę za której pociśnięciem spadać począł na dół momentalnie.
Spuszczał się powoli i ostrożnie i wreszcie osiadł na jakiejś płaszczyznie.
Wysunąwszy głowę z poza konia dostrzegł, chociaż to była noc, i to dosyć ciemna, że stoi ze swym rumakiem przed wspaniałym pałacem i że dach szklany budynku jest otwarty.
Postanowił skorzystać z tego, że stanął przed ludzką siedzibą i zapukać o ratunek. Głód mu tak dokuczał, że sił nie miał aby ustać na nogach, co zrobi, jeśliby tu zemdlał? jaki znajdzie ratunek? Zanimby kto przyszedł i zobaczył, mógłby umrzeć.
Postanowił więc pozostawić rumaka przy stajni, a sam wdrapał się na ściany pałacu i wszedłszy na dach szklany zajrzał do wnętrza.
Zobaczył słabo oświetloną komnatę, a na łożu cudnej piękności dziewicę.
Postanowił iść do niej i o ratunek błagać.
Spuścił się więc do korytarzy pałacowych i iść ku komnacie począł.
Ale na drodze do komnaty spotkał przeszkodę.
W przedpokoju leżeli uśpieni, z dzidami w rękach murzyni. Pilnowali oni wejścia do komnat księżniczki niezawodnie lub królowej, taki przepych widniał wszędzie i tak grubo złotem tkane były zasłony przy drzwiach i oknach przedpokoju.
Książe cichutko i bardzo ostrożnie szedł koło uśpionych, bojąc się ich przebudzić i dzięki tej ostrożności doszedł do komnaty szczęśliwie i zbliżywszy się do łoża śpiącej dziewicy stanął pełen podziwu.
Odkąd żył na świecie, nie widział tak cudnej panny. Włosy czarne jak heban falami całemi opadały aż na dywan leżący przed srebrnem łożem, rysy jak wyrzeźbione, napełnione urokiem i spokojem snu były przecudne.
Jedna ręka zwieszała się z łóżka ku ziemi. Rękę tę książe podniósł delikatnie i ucałował.
Na pocałunek ten obudziła się uśpiona i ze zdziwieniem patrzała na klęczącego u nóg jej młodziana.
Nie przeraziła się jednak. Z dziwną ufnością spoglądała na księcia i nawet nie sięgnęła ręką do dzwonka na złotym stoliku leżącego.
— Kim jesteś i czego żądasz? — spytała po chwili milczenia.
— Jestem księciem z dalekiej krainy, uniesiony byłem przez czarodziejskiego rumaka i tu na ten dziedziniec opuszczony.
Ratunku błagam i opieki u ciebie, cudna dziewico, bom nieznany w tym kraju i nie wiem nawet gdzie jestem...
Księżniczka, bo była to córka monarchy tamtejszej krainy obiecała mu ratunek i pomoc w powrocie do ojczyzny, opowiedziała mu gdzie jest i u kogo, że ma przed sobą córkę panującego tam króla i że jutro zawezwie go do siebie, aby mógł opowiadać swe dzieje...
Zadzwoniła i natychmiast weszło sześć służebnych, którym kazała zająć się księciem, nakarmić i usłać łoże do snu.
Służebne zaprowadziły księcia do wspaniałego pokoju, gdzie znalazł usłane łóżko, stół zastawiony pożywieniem i nawet pisma do czytania.
Książe, zjadłszy z apetytem kolację, położył się i twardo usnął.
Nie spał już zapewne conajmniej ze dni kilka, leciał bowiem wciąż i leciał bez wytchnienia i odpoczynku a spać na nieznanym rumaku było bardzo niebezpiecznie. Opuściłyby się ręce, przytrzymujące szyję i byłby z nim koniec.

Ranek był już późny, gdy książe otworzył oczy.
Słońce świeciło cudownie, zapach pomarańczowego kwiatu i laurów wchodził doń przez okna i przypominał mu, że jest w kraju gorącym, gdzie słońce pali mocno a zimy nie znają mieszkańcy, przypomniał sobie, że jest u cudnej księżniczki, pod jej wszechmożną opieką, że mu się tu nic złego nie stanie i że przy jej pomocy wróci do swoich ukochanych z pewnością.

Ledwie się ubrał, zawezwano go do księżniczki.
Była już ubrana po królewsku i oczekiwała na jego przyjście.
Piękność jej była tak wielka, że książe stał w podziwie, nie mogąc ani słowa przemówić.
Dopiero księżniczka pierwsza odezwała się doń łaskawie, prosząc aby usiadł i dzieje swe dziwne opowiedział.
Książe mówił o swych przygodach z rumakiem, o nadpowietrznej wędrówce, o wrażeniach, jakie wyniósł z tej niezwykłej podróży, o ptakach, jakie widział tuż przy obłokach, o wichrze szalonym, który gnał rumaka w przestworza, wreszcie o swojem tutaj przybyciu i zachwycie na widok uśpionej dziewicy. Wyznał wkońcu, że ją szalenie pokochał, i że, jeśli się na to zgodzi, uda się do jej ojca i poprosi o jej rękę.
Księżniczka zarumieniona przyznała mu się, że go również kocha, że pragnie jego być żoną, ale, że lepiej będzie i pewniej, gdy książe powróci do swego kraju i stamtąd przyjedzie po nią i zabierze.
Tożsamo myślał książe, ale bał się ją utracić, jeśliby bez niej odjechał.
Siedział więc wciąż w ukryciu, w pałacowem skrzydle przeznaczonem dla księżniczki i jej służebnych, niewidzialny dla nikogo prócz dla nich. Miał się dopiero ukazać przed królem, gdy pozwolenie od swego ojca otrzyma.
Tymczasem księciu nie śpieszyło się wcale odjeżdżać.
Chciałby jak najdłużej obcować z księżniczką, cieszyć się jej widokiem i szczęściem.
Cudne jej oczy, jak gwiazdy patrzały na świat Boży, napełniając radością serca tych, którzy na nią patrzyli, cóż więc dziwnego, że i serce księcia napełnione było uwielbieniem, patrząc na kochającą narzeczoną i że mu się od niej nie chciało odjeżdżać.
Tymczasem w Persji smutne się działy rzeczy.
Król i królowa i obie siostry księcia w nieustannej pozostawały rozpaczy.
Nieświadomość losu księcia, rozpacz z tego powodu, wywoływała łzy z ich oczu i napełniała dwór cały smutkiem.
Byli pewni, że zginął gdzieś w morskich odmętach lub głowę o skały roztrzaskał i pałali złością ku Chińczykowi.
Parę razy już chciano go wywlec z więzienia i stracić, ale zawsze błagał o cierpliwość i zwłokę.
Chińczyk, jako czarownik dobrze wiedział, co się stało z księciem i gdzie przebywa. Za pomocą czarów, zjawiał się przed nim, aby mu przypomnieć, że wracać do domu powinien i że będzie miał jego życie na sumieniu, jeśli nie powróci prędko, gdyż kazano go stracić, o ileby w przeciągu miesiąca nie stanął przed królem żyw i cały.
Książe za każdem takiem widzeniem, wybierał się już do Persji, ale łzy księżniczki wstrzymywały go zawsze od tego kroku.
Wkońcu jednak, gdy Chińczyk ukazał mu się grożąc, że spadnie na księcia ciężka kara za krzywdę wyrządzoną temu, co oddał mu w ręce tak cudowny wynalazek, a za to jeszcze śmiercią ma być karany, — powiedział stanowczo księżniczce, że jechać do rodziców musi, ale, że wróci wkrótce i ją ze sobą zabierze.
Księżniczka była niepocieszona i nie wierzyła mu, że powróci po nią; może się w kimś innym zakochać i o niej zapomnieć, a wtedy, wtedy, ona tego przeżyć już nie potrafi...
Wreszcie, gdy książe dosiadł już cudownego rumaka, księżniczka uczepiła się księcia i ten zabrał ją razem do swego królestwa.
Lecieli i lecieli dni całe i noce, aż nareszcie ujrzeli szczyty budynków perskich i pałace królewskie i ogrody.
Książe, zanim miał wprowadzić do domu swą narzeczonę, umieścił ją w domu, o kilka wiorst od pałacu odległym, gdzie miała na niego i służbę, która miała po nią wraz z księciem przyjechać, godzin kilka poczekać.
Tymczasem książe zajechał przed dwór na koniu wypożyczonym od znajomych a czarodziejskiego konia zostawił na opiece księżniczki.
Przybywszy do dworu królewskiego książe został powitany entuzjastycznie przez dworzan a z radością wielką przez rodzinę.
Opowiedział o księżniczce, swej wybawicielce, prosząc o pozwolenie sprowadzenia jej do pałacu i poślubienia.
Król i królowa zgodzili się jaknajchętniej, rozkazując dworzanom i służbie, aby wyjechali na spotkanie księżniczki i przywieźli ją wraz z księciem do pałacu.
Słyszał to uwolniony z więzienia czarownik i postanowił skorzystać z ogólnego zamieszania i sprowadzić księżniczkę, ale nie do pałacu, lecz do swego kraju i zabrać z powrotem czarodziejskiego konia.
Podczas więc, gdy wyprawiano ucztę dla odnalezionego księcia, gdy dworzanie i służba przygotowywali się do sprowadzenia księżniczki, niegodziwy czarodziej wyruszył czemprędzej do domu, w którym przebywała księżniczka i przedstawił się jako wysłaniec od księcia, który ma mu przywieźć jego narzeczoną na czarodziejskim koniu i wprowadzić do królewskiego pałacu. Księżniczka uwierzyła niegodziwcowi.
Księżniczka nie poznała się na zdradzie i z radością wzbiła się w powietrze na cudownym koniu, aby módz czemprędzej zobaczyć się ze swym narzeczonym.
Jakież jednak było jej przerażenie, gdy spostrzegła, że lecą w przeciwną zupełnie stronę, że z oczu jej znika widoczny przed chwilą pałac księcia i że na drodze stoją dworzanie królewscy, wołający rozpaczliwie z wyciągniętemi ku niej rękami.
Przybyli właśnie z wielkim przepychem, z całym orszakiem służebnic i niewolników, aby przywieźć przed króla jego przyszłą synowę!
Księżniczka zrozumiała teraz, że podstępem została porwana przez jakiegoś niegodziwego człowieka i krzyczeć i wyrywać się z jego rąk poczęła.
Ale Chińczyk trzymał ją mocno i szyderczo śmiał się z jej usiłowań.
— Poco mnie porwałeś i czego chcesz odemnie, niegodziwy człowieku? — spytała wreszcie nieszczęśliwa księżniczka.
— Chcę, byś moją żoną została — odparł Chińczyk.
Zawiozę cię do mego kraju i tam pojmę za żonę.
— Co? ja będę twą żoną? obrzydliwy kosooki potworze?.. Nigdy!
I z całej siły szarpnęła się od niego, chcąc raczej śmierć ponieść, spadłszy na dół, niż być jego małżonką.
— Nie próbuj ucieczki — rzekł Chińczyk, na nic ci się to nie zda, jesteś w mojej mocy i nikt mi ciebie nie wyrwie!..
To mówiąc przycisnął ją jeszcze mocniej do siebie i pędził niewzruszony jej płaczem i krzykiem w przeciwną od pałacu stronę.
Widząc, że jest we władzy silniejszego, księżniczka przestała się wydzierać z jego rąk i cicho zdała się na wolę niebios, zamyślając uciec jakimkolwiek sposobem od Chińczyka, gdy wyląduje już do swego kraju.
Tymczasem dzień już minął i noc przeszła, a oni wciąż lecieli bez odpoczynku.
Nareszcie głód i pragnienie zmusiły Chińczyka do opuszczenia się na ziemię.
Spuścił się w gęstym lesie i odszedłszy na chwilę, aby poszukać gdzie źródła do napicia się wody, postawił nieszczęsną księżniczkę pod drzewem, każąc jej czekać.
Tymczasem księżniczka czujnem uchem zasłyszała głos trąb myśliwskich i nawet spostrzegła wkrótce gromadkę myśliwych, z których jeden, na czele jadący odznaczał się wykwintnem ubraniem i zdawał się rozkazywać z nim jadącym.
Księżniczka zaczęła wydawać krzyki rozpaczy i wołania o ratunek.
Posłyszawszy to jeźdźcy podeszli do nieszczęśliwej, zapytując, czego tak płacze i czem się jej mogą przysłużyć.
Opowiedziała wtedy wśród łkań, co się z nią przytrafiło, z jakiego pochodzi kraju i rodu i błagała o wyrwanie z rąk niegodziwca.
Jeździec, a byłto książe tamtejszego kraju, spojrzawszy na piękne i szlachetne rysy mówiącej, na jej sposób opowiadania, zrozumiał, że ma przed sobą rzeczywiście damę wielkiego rodu i postanowił ją wyratować.
Tymczasem nadszedł Chińczyk, a zapytany, jakiem prawem porwał księżniczkę, oburzył się okropnie i począł krzyczeć, że ma prawo z nią robić, co mu się podoba, bo jest jego żoną i nikt nie ma prawa do niego się wtrącać.
Ale szlachetny książe, który znał Persję i wiedział, że wszystko co opowiedziała mu księżniczka jest prawdą, uznał niegodziwego Chińczyka za bandytę i kazał mu natychmiast ściąć głowę.
Księżniczkę uradowaną z pozbycia się złego i okrutnego człowieka, zabrał książe do swego pałacu i otoczył ją wielkiemi wygodami i zbytkiem.
Obiecywał jej wprawdzie, gdy wyratował z rąk bandyty, że odeśle ją do Persji, do narzeczonego, ale na nieszczęście swoje, księżniczka była bardzo piękna; zakochał się w niej książe, acz już niemłody, do szaleństwa i postanowił się z uratowaną przez siebie ożenić.
Księżniczka kochała swego narzeczonego z Persji nad życie i pomyśleć nawet nie mogła o tem, aby wyjść za kogo innego.
Raczej śmierć ponieść.
Co tu robić? Książe nie na żarty zaczął się przygotowywać do zaślubienia pięknej dziewicy.
Kazał pałac odświeżyć, meble najkosztowniejsze sprowadzić, obsypywał swą mniemaną narzeczoną najcenniejszemi klejnotami i bardzo krótki termin naznaczył na uroczystość weselną.
Nie miała księżniczka innej rady na uwolnienie się od księcia, jak udawać obłąkaną.
Kiedy więc trzy dni tylko oddzielały od wesela zaczęła rzucać się na księcia, gdy się zbliżył i na służbę i nikomu nie dała do siebie przystąpić.
Wydawała przytem niemożliwe krzyki i po całym rzucała się pokoju.
Nieszczęśliwy książe zwoływał najsłynniejszych lekarzy z całego kraju i okolicy, wzywał astrologów i uczonych, ale nic na tę chorobę księżniczki nie wynaleziono.
Musiano więc odłożyć wesele i czekać na wyzdrowienie nieszczęśliwej, rozumiejąc, że biedna księżniczka dostała obłędu wskutek straszliwych i dziwnych przygód, jakie przeniosła z Chińczykiem.
Nie ustawał leczyć i sprowadzać lekarzy zrozpaczony niedoszły małżonek, ale nic to nie pomagało.
Uznano wreszcie ten rodzaj choroby za nieuleczalny i sprowadzano tylko czarodziejów, aby za pomocą czarów zamienili obłęd księżniczki na dawniejsze zdrowie i piękność.
Księżniczka bowiem zaczęła szczupleć z tęsknoty za swym ukochanym księciem i jak kwiat lotosu, wątła, prawie przejrzysta zdawała się cieniem tej pełnej życia i świeżości dziewicy.
Tymczasem nieszczęśliwy książe w Persji, dowiedziawszy się o porwaniu księżniczki przez niegodziwego Chińczyka, najprzód wpadł w rozpacz okropną i zdawało się, że życie lada chwila sobie odbierze.
Po pewnym czasie, postanowił otrząsnąć się z przygnębienia, które go bardzo obezsilało i zabrać się energicznie do poszukiwań księżniczki.
Przebrał się przeto za derwisza i poszedł w świat.
Szedł długo, długo, wywiadując się wszędzie o ukochaną, ale nikt nie mógł mu o tem powiedzieć.
Błądził po różnych miastach i miasteczkach, zachodził do gospód różnych, do różnych ludzi, aż dnia jednego wszedłszy niespodziewanie do miasta, w którem znajdował się ów książe, co wybawił księżniczkę z rąk Chińczyka, wysłuchał w pewnej oberży opowieści dziwnej o cudnej piękności księżniczce, która na dwa dni przed weselem rozchorowała się w ten sposób, że żaden z doktorów nie mógł zgadnąć, coby to było.
Opowiadano, że księżniczka rzuca się na każdego, ktoby chciał do niej podejść i że każdy ucieka od niej, bojąc się jej furji.
Młody książę wysłuchał tego wszystkiego i nabrał przekonania, że tą cudną dziewicą była jego narzeczona, broniąca się w ten sposób od zamążpójścia.
Postanowił biedaczkę ratować i to jaknajprędzej.
Przebrał się więc w szaty uczonego, włożył okulary, aby nie być poznanym natychmiast przez ukochaną, mogłaby bowiem wydać się i tym sposobem jego zamiar zabrania stąd byłby udaremnionym.
Poprosiwszy o posłuchanie u księcia, udał się do jego komnat, przedstawiając się za wielkiego uczonego przybyłego z Egiptu i ofiarowując swą pomoc w uzdrowieniu księżniczki.
Książe, choć z powątpiewaniem co do pomyślnego obrotu jego zamiarów, zezwolił na zobaczenie się z księżniczką, nadmieniając, że ta ostatnia nie da mu się napewno do siebie przybliżyć.
Uzbrojony w swą miłość dla księżniczki i pewny zwycięstwa udał się do jej komnat.
Księżniczka, zobaczywszy znów kogoś, kto chciał ją wyleczyć, z wyciągniętymi do odparcia rękoma stała w miejscu nieporuszona.
— Precz! Precz! — wołała na niepoznanego przez siebie księcia — precz! bo zabiję!
Ale książe wiedział, że uspokoi się natychmiast, jak tylko go pozna.
Podszedł więc do niej blizko, nie zląkłszy się wyciągniętych ku drapaniu rąk swej ukochanej i szepnął tak, żeby go nikt nie słyszał:
— To ja, twój narzeczony, przyszedłem cię wyratować. Udaj, żeś mnie nie poznała!
Cóż za zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy zobaczono, że księżniczka uspokoiła się, opuściła ręce i stała wpatrzona w lekarza.
Z zaszczytami wielkiemi zaprowadzono księcia do komnat gościnnych, uraczono wspaniałą ucztą i proszono, aby pozostał aż do zupełnego wyleczenia księżniczki.
Mniemany lekarz obiecał ją wyleczyć zupełnie, twierdząc, że do uzdrowienia jej potrzebny niezbędnie koń czarodziejski, że nazajutrz sprowadzi księżniczkę na podwórzec zamkowy i przez dotknięcie się konia i pewne czarodziejskie zaklęcia uzdrowi ją najzupełniej.
Zgodzono się najchętniej na tę kurację i na drugi dzień potem wyprowadzono konia na podwórze, a ów lekarz uczony wszedł z uspokojoną zupełnie księżniczką i zbliżył się do czarodziejskiego rumaka.
Cały dwór towarzyszył temu widowisku, z niecierpliwością oczekując skutku zabiegów uczonego.
Książe wymówił jakieś wyrazy, poczem wziął księżniczkę za rękę, objął wpół, przycisnął sprężynę pod siodłem konia i wskoczywszy na niego uniósł się ze swą narzeczoną w powietrze.
Powstał gwałt i krzyk nie do opisania.
Zaczęto nawet strzelać, spostrzegłszy podstęp mniemanego lekarza, ale nic nie pomogło...
Książe znikł ze swą ukochaną, pozostawiając wszystkich w zdumieniu.
Książe powrócił ze swą ukochaną do swego kraju, ożenił się i był bardzo szczęśliwy.





Królowa duchów.

W mieście Balfora, w dużym budynku założono fabrykę farb.
Właścicielem był piękny i okazałej postaci młodzieniec, który, posiadając wielkie zdolności i niezwykły talent do malarstwa mógłby zajść bardzo daleko.
Cóż, kiedy nie starczyło środków na kształcenie i biedny Azem zmuszony był dla utrzymania siebie i starej matki zająć się podrzędniejszą pracą.
Razu pewnego, gdy pracował, jak zwykle w swej fabryce, wszedł do jego pokoju jakiś nieznany mu człowiek i oznajmił chęć porozmawiania z nim o bardzo ważnych rzeczach.
Azem zgodził się z chęcią i cóż usłyszał?
Oto nieznajomy przedstawiał mu możność wyrabiania przy jego pomocy prawdziwego złota z przeróżnych metali.
Chciał on, jako alchemik mieć kogoś do pomocy, kogoby wtajemniczył i po śmierci zostawił sposób wyrabiania sztucznego metalu.
Azem ucieszył się bardzo z tej obietnicy, marzeniem jego było otoczyć matkę dostatkiem. Zgodził się więc z chęcią na zrobienie nazajutrz próby i czemprędzej zamknął skład i pobiegł do matki, aby jej o bytności alchemika opowiedzieć.
Matka nie zachwyciła się tak bardzo, jak jej syn propozycją zrobioną przez nieznanego człowieka.
Znała świat i ludzi podstępnych i zatrwożyła się o syna. Macierzyńskie jej serce wyczuło w tych obietnicach coś niedobrego i wszelkiemi sposobami starała się wyrwać z pamięci Azema bytność owego alchemika.
Nie powiodło się to wcale. Azem wprawdzie obiecał być ostrożnym, ale zobaczyć się z alchemikiem postanowił.
Nazajutrz ledwie świt już był w sklepie.
Alchemik zaraz się zjawił, radząc żeby jaknajprędzej wyruszyć w drogę, gdzie ma duży skład przeróżnych metali, mogących się przy jego sztuce zamienić w wyborowe złoto.
Azem poszedł pożegnać matkę, mówiąc, że wróci wieczorem, ale minął wieczór i drugi dzień i trzeci a syna nie było widać.
Zrozpaczona płakała dzień i noc, otoczona życzliwemi sąsiadkami i przyjaciółkami, wreszcie usiadła przed oknem swego mieszkania i przez całe miesiące przesiadywała tak, czekając na powrót syna.
Tymczasem biedny Azem, już w pierwszych dniach podróży, pożałował ciężko, że matki swej nie posłuchał.
Alchemik zaprzągł go do najcięższej roboty, grożąc biciem, o ileby się do niej nie chciał zabrać.
Miał on okręt własny, na którym mieli jechać w dalekie kraje — o wyrobie złota już nie wspominał.
Często tylko powtarzał, że czterdziestu dziewięciu muzułmanów już zamęczył, Azem zaś będzie pięćdziesiątym.
Nienawiść jego ku mahometanom była tak wielka, że podstępem ściągał do siebie łatwowiernych i męczył różnemi sposobami, dając konać śmiercią powolną nieszczęśliwym.
Gdy odjechali do okrętu, alchemik kazał Azemowi i jego nieszczęsnym współwyznawcom pracować bardzo ciężko na dnie okrętu.
Tamci, okryci ranami, wystraszeni wytężali wszystkie swe siły aby wykonać zadaną pracę. Sił tych jednak było bardzo mało i wciąż spadały na nich plagi.
Azem robił ile tylko mógł, młody był i zdrów, z tej strony więc przyczepić się do niego nie mógł okrutny władca.
Ale zaczął go zmuszać do zmienienia wiary, na co Azem przywiązany do swych wierzeń zgodzić się nie chciał.
Bito go i znęcano się nad nim, aby zmusić do zaparcia się Mahometa, ale nic to nie pomogło. Cierpiał i trwał w uporze.
Pewnego dnia straszna burza zawrzała na pełnem morzu.
O ratunku nie było mowy. Rozszalałe fale unosiły się wysoko w górę, szarpiąc żagle i trzęsąc jak łupiną okrętem.
Nieszczęśni niewolnicy postanowili z tego przerażenia skorzystać i wyrwać się z rąk okrutnika.
Pierwszą myślą ich było zabić go i do brzegu dopłynąć, o ileby burza zniszczyła okręt.
Nie udało się biedakom. Niegodziwy człowiek uprzedził ich zamiary, każąc dla ulżenia okrętowi powrzucać ich do burzliwego morza, Azema tylko oszczędził. Potrzebny był mu jeszcze do roboty na okręcie, przytem, za mało jeszcze cierpiał, aby mógł pozwolić mu umrzeć.
Azem więc wraz z okrutnikiem wydostawszy się na brzeg, gdyż okręt wkońcu zatonął, pojechali na wielbłądach — ale dokąd? tego nie wiedział biedny muzułmanin.
Jechali i jechali wciąż prosto przed siebie, naraz prześliczny pałac ukazał się ich oczom.
Na widok tego pałacu, alchemik zakrzyczał przeraźliwie i czemprędzej zaczął uciekać.
Zdziwił się Azem, tembardziej, że okrutnik machał przytem rękami, wołając bez ustanku: — Biada mi! Biada!
Azem nie śmiał o nic pytać, ale sam opowiedział mu, że w pałacu tym mieszkają jego wielcy wrogowie i że jaknajdalej od nich być musi...
Jechali tak dni kilka, zanim przybyli do jakiegoś miejsca, zupełnie ogołoconego z roślinności, na którem kazał alchemik zejść Azemowi z wielbłąda, a sam puścił się pędem wraz z dwoma wielbłądami ku powrotowi.
Azem, zostawiony na wyschłej pustyni, bez wielbłąda, bez odrobiny wody i jadła, wiedział, że śmiercią głodową umrzeć musi.
Modlił się więc gorąco do proroka i nie zamierzał stąd odejść. Bo i dokądby poszedł?
Pustynia wokoło, piaski i piaski głębokie, jakżeby przeszedł?
Naraz przypomniał sobie, że ów niegodziwiec, który go tu zostawił, bał się wspaniałego pałacu, stąd o dni kilka drogi odległego.
— Jeśli on się boi, to musi tam być ktoś potężniejszy od niego, on mnie obroni i od śmierci wyratuje — myślał Azem, i postanowił iść o ostatnich siłach do pałacu.
Szedł tydzień cały a może i więcej, stracił bowiem już liczbę dni ze zmęczenia i głodu.
Nareszcie dojrzał zdala piętrzące się szczyty budynku i nadzieja wstąpiła do jego serca.
Wszedł na podwórze pałacu, nikt słowem jednem nie bronił mu wstępu.
Wstąpił na schody i na pierwszem piętrze ujrzał siedzące trzy podobniutkie do siebie siostry, które przywitały go uprzejmie i zapytały o powód przybycia.
Azem opowiedział o całym przebiegu poznania alchemika, o jego podstępie i rzuceniu go na pastwę śmierci, poczem prosił o opiekę i ratunek.
Siostry nie zdziwiły się temu, co usłyszały. Znały alchemika i całą historję Azema już dawno. Żyły one jak duchy, przenikające wszędzie i widzące każdego, a alchemika znały jako zły i nikczemny twór, którym brzydziły się i których on bał się bardzo.
Nakarmiono biednego Azema, ubrano w czyste i całe szaty, te bowiem, które miał z domu, wisiały na nim w strzępach, poczem powiedziano mu, że może tu pozostać, dokąd zechce, z nadmienieniem jednak, żeby, o ile chce tu być szczęśliwym, nie zaglądał do okna będącego na najwyższem piętrze pałacu.
Azem był przez czas jakiś posłuszny. Gdy jednak ciekawość, coby tam być mogło, nie dawała mu spokoju, poszedł pewnego dnia na basztę i wyjrzał przez okno tam znajdujące się...
I cóż zobaczył? Cudnej piękności dziewica, w koronie złocistej na głowie, w powiewnych, srebrem tkanych szatach unosiła się w powietrzu, otoczona rojem dziewic, pląsających wkoło niej i śpiewających.
Widok cudnej dziewicy utkwił mu w oczach i sercu i nie dawał od tej pory spokoju.
Zakochany od pierwszego spojrzenia, nie jadł, nie pił, mizerniał i zadumany stąpał jak senny po komnatach sióstr, nie odzywając się ani słowa.
Zrozumiały zaraz, że Azem zakochał się, patrząc, wbrew napomnieniu, przez okno w najwyższej baszcie i zamyślały mu dopomódz.
Polubiły go bowiem bardzo i starały się uczynić szczęśliwym.
Razu więc pewnego przywołały go do siebie, zapytując, niby nie wiedząc o niczem, czemu jest tak smutny i dlaczego nie odkryje im swego zmartwienia.
Azem, zniewolony dobrocią mu okazywaną, opowiedział o swej miłości do cud dziewicy, która, bujając w powietrzu, nigdy do niego należeć nie będzie.
Siostry biadały nad nim, poczem oznajmiły mu, że jest na to rada, żeby zmusić dziewicę do pozostania na ziemi.
Oto, trzeba jej zasłonę, którą zawsze przed uniesieniem się w powietrze zdejmuje, — porwać i nigdy nie dawać. — W takim razie będzie wciąż z nim na ziemi i nie odejdzie, chybaby ktoś jej zwrócił zasłonę.
Azem od tej pory wciąż czatował na zasłonę, dnie i noce całe stojąc w ukryciu i oczekując sposobności porwania takowej.
Razu pewnego, gdy cudna królewna duchów szybowała w powietrzu, pozostawiwszy zasłonę na murawie, Azem złapał czemprędzej zasłonę i uciekł. Schowawszy ją w bezpiecznem miejscu, skąd niktby mu tego skarbu nie mógł wydrzeć, poszedł do swych opiekunek i kogoż zastał?
Oto cudną księżniczkę na niego mile patrzącą i gotową połączyć się z nim na wieki.
Uszczęśliwiony Azem postanowił ją jaknajszybciej poślubić i zawieźć do ukochanej a tak bardzo za nim tęskniącej matki.
Siostry z żalem, ale zgodziły się na wyjazd, zobowiązawszy go przedtem obietnicą, iż za rok zjawi się tu znów u nich i o swem pożyciu opowie.
Azem zgodził się i w otoczeniu mnóstwa sług, wielbłądów i wozów naładowanych złotem i kosztownemi materjami, które w podarunku od swych opiekunek otrzymał — wyruszył ku swej ojczyźnie.
Przyjechali bardzo prędko, gdyż w drodze im jakiś duch opiekuńczy pomagał.
Za dochowanie wiary, za męki, jakie Azem w niewoli u alchemika przeniósł, czuwał nad nim ktoś przez jego Boga przysłany i wszystkie trudności oddalał.
Z jakąż radością witała matka swego jedynego syna i cudną, jak kwiat synowę!
Wypowiedzieć tego nikt nie potrafi.
W dostatku, w szczęściu upłynął im rok tak szybko, że ani się spostrzegli, jak Azem zmuszony był jechać do swych opiekunek.
Płakał Azem, płakała cudna jego żona, zalewała się łzami stara jego matka!..
Ale cóż robić? — dotrzymać obietnicy musiał.
Oddał Azem matce do przechowania ową czarodziejską zasłonę, zaklinając ją na miłość dla syna, aby nigdy nikomu nie pokazywała, nawet synowej.
Gdyby bowiem do rąk jej się dostała, powróci do krainy duchów wraz z urodzonem dzieciątkiem, a on zostanie sierotą...
Schowała spłakana staruszka ów zawój tajemniczy i obiecała zrobić to, o co ją prosił.
Po wyjeździe Azema, coś w parę tygodni, do miasta Balfora przyjechała w otoczeniu służby i pań nadwornych żona sułtana, nadobna Fatyma.
Posłyszała ona o cudnej piękności żonie Azema i chciała ją koniecznie zobaczyć; ale zobaczyć w całym blasku jej urody i zręczności w tańcu mogła tylko w takim razie, jeśliby zasłona dawnej księżniczki została zwrócona.
Synowa błagała matkę męża, aby jej tylko na wizytę u sułtanki oddała zasłonę i wymogła to nareszcie, że owinięta w swój czarodziejski zawój udała się na dwór Fatymy.
Ta ostatnia zachwycona była pięknością i prześlicznym tańcem żony Azema i podarowała jej piękny sznur drogocennych pereł na pamiątkę.
Zaledwie wyszła z domu Fatymy, wbiegła do domu, porwała swe dzieciątko i uniosła się w powietrze...
Na krzyki rozpaczającej matki odpowiedziała tylko: — Jadę na wyspę Waak, jeśli mnie mąż kocha, niech tam szuka, tęskno mi za rodziną, więc odchodzę!..
Nie widziano jej więcej, tak szybko uniosła się w powietrze i tak prędko odleciała od ludzkiego wzroku...
Biedna matka! co wycierpieć musiała myśląc, że swemu ukochanemu synowi taką wyrządziła krzywdę...
O, jakżeż żałowała, że uległa prośbom synowej i dała jej zasłonę!..
Wrócił Azem stęskniony do cudnej swej małżonki i synka, ale cóż go za widok uderzył!
Matka wydawała okrzyki rozpaczy, kołyska pusta, żony niema!
Zrozumiał co się stało, po opowiedzeniu przez matkę całej historji, nie robił jej bynajmniej wymówek, boć takie musiało być przeznaczenie, lecz czemprędzej zaczął się z powrotem wybierać do swych opiekunek a stamtąd na wyspę Waak, z nazwy mu zupełnie nieznaną.
Pożegnawszy się z matką wyjechał w strony teraz mu doskonale znajome, ufając, że zacne siostry zajmą się jego dolą i do żony go doprowadzą.
Ale opiekunki jego co do tej wyprawy były zupełnie bezsilne.
Wyspa Waak była gdzieś w obłokach i to tak daleko, że trzeba było tysiące lat tam dążyć — nie marzyć więc Azemowi o wyszukaniu żony. Raczej niech wraca.
Ale Azem nie chciał wracać bez żony.
Dotąd błagał trzy siostry, aż uprosił, że wskazały mu adres swych braci. Były to duchy potężne, które może jakim sposobem zmniejszą drogę i pomoc dadzą Azemowi.
Z wdzięcznością wyruszył nieszczęśliwy małżonek do jednego z braci, zwanego Abdul Kuddusem.
Dojeżdżając do miejsca przez siostry z pałacu wskazanego, ujrzał Azem przecudne ogrody pełne najpyszniejszych owoców, kwiaty słały się kobiercem, drzewa kwieciem i owocem pokryte uginały się pod ciężarem a przepiękne różnokolorowe ptaki śpiewem napełniały powietrze.
Przed jednym ze wspaniałych pałaców na dywanie wzorzystym siedział siwowłosy starzec.
Zdziwionym wzrokiem ogarnął zbliżającego się podróżnika i zanim spytał go o powód przybycia, ugościł go przeróżnemi przysmakami i owocami.
Po usłyszeniu opowieści Azema starzec odradzać mu począł wyprawę, mówiąc, że szkoda jego młodości i zabiegów.
Azem jednak trwał przy swoim zamiarze, błagając starca o pomoc.
Wzruszony jego stałością i prośbami, Abdul Kuddus obiecał go wysłać do swego brata Abdul Siliba, który pomódz mu może potrafi.
Wezwał ducha o potężnych skrzydłach i kazał mu zanieść Azema do pałacu Abdul Siliba.
Duch zabrał Azema na plecy i uniósłszy się w powietrzu, w kilka godzin był, już na oznaczonym miejscu.

Abdul Silib był o wiele bogatszy od swego brata, pałace jego były z marmuru i złota, a sług było tak wiele, że przewyższała ich liczba największą ilość wojska w pułku.
Dowiedziawszy się o przyczynie przybycia Azema probował krzykiem i złością wybić z głowy tego ostatniego myśl dotarcia do wyspy Waak.

Gdy to jednak nie pomogło, zatrzymał Azema przez trzy dni u siebie, poczem zwołał hufiec dobrych duchów i kazał unieść go na wyspę.
Duchy jednak oznajmiły starcowi, że nie w mocy są dalej jak do granicy wyspy zanieść podróżnika.
Azem z radością i na to przystał, spodziewając się już stamtąd łatwiej dotrzeć do celu.
W dni parę Azem przyniesiony był do granic wyspy, zostawiony w dzikiej pustyni bez napoju i jedzenia, puszczony na łaskę losu.
Biedak szedł wciąż przed siebie, modląc się gorliwie do swego Boga i mając w nim ufność.
Dni całe przechodził bez widoku ludzi, naraz któregoś dnia spostrzegł trzech młodych ludzi bijących się ze sobą na drodze.
Przywołali go i opowiedzieli o powodzie walki.
Oto ojciec, umierając pozostawił im w spuściznie te oto trzy przedmioty: płaszcz, trąbkę i piłkę.
Płaszcz ma własność czynienia człowieka niewidzialnym, trąbka zwołać może całe zastępy duchów, piłka unieść może człowieka przez dwa dni na odległość dwustu dni.
Kłócą się oto teraz i biją, komu co ma być dane. Niech podróżny rozsądzi...
Azemowi zabłysły oczy z radości. Oto to, co mu potrzebne! Musi zyskać te czarodziejskie rzeczy a dotrze do swej ukochanej małżonki!
— Rozsądzę was sprawiedliwie — rzekł Azem, ale skąd wiem, czy te przedmioty posiadają własności, o których mówicie. Sam sprawdzić muszę!...
— Ależ owszem, — odrzekli — sprobuj i rozsądź!
Azemowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Owinął się w płaszcz, zawiesił trąbkę u pasa, siadł na okręciku przytwierdzonym do piłki i puścił się w drogę.
Zapóźno spostrzegli bracia swą nieroztropność.
Krzyczeli, wołali, aby wracał — nic nie pomogło.
Azem leciał z szybkością nadzwyczajną i pod wieczór był już na wymarzonej wyspie.
Doszedłszy do wspaniałego zamku stojącego pośrodku wyspy, zapytał pilnującego wrót starca o swą żonę, opowiedział mu wszystko i tak wzruszył strażnika, że obiecał mu pomoc w porwaniu żony, którą matka, królowa duchów uwięziła w podziemiach, za to, że wyszła za człowieka nie zaś za kogoś z krainy duchów.
Obiecał mu wskazać więzienie i dopomódz do wejścia wraz z kimś, co będzie odwiedzał uwięzioną.
Azem, włożywszy płaszcz niewidzialny stanął u drzwi więzienia i gdy wchodziła królowa wraz ze służebnemi, aby urągać swej córce, wsunął się niewidzialny przez nikogo i umieściwszy się w kącie przyglądał się całej scenie.
Królowa duchów wszedłszy do więziennej celi zaczęła urągać córce poswojemu, a wnuka, który tulił się do niej, odepchnęła ze wstrętem.
Nie mógł wytrzymać tego widoku ukryty w kącie Azem, nie zdejmując więc z siebie płaszcza zawołał: — Precz stąd, niegodziwa kobieto! precz! nie urągaj nieszczęśliwej!
Królowa obejrzała się na wszystkie strony, a nie widząc nikogo, umknęła wraz ze swemi służebnemi z więzienia.
Wtedy Azem, widząc wzruszoną jego głosem żonę, zrzucił z siebie płaszcz i padł w objęcia swej żony.
Rzuciła mu się do nóg, przepraszając za swą ucieczkę, przysięgając, że się to nigdy nie powtórzy.
Azem tulił żonę i syna do piersi i postanawiał tego dnia jeszcze uwolnić ich z tego więzienia.
Gdy przyszła, sypiająca w żony pokoju posługaczka, przynosząc więzionej kolację, Azem siedział okryty płaszczem i czekał.
Żona jego podzieliła się kolacją z posługaczką i kazała sobie posłać łóżko.
Po dokonaniu tego dziewczyna usnęła mocno, Azem wyjął z jej kieszeni klucze, otworzył celę, wyprowadził żonę i syna, poczem usadowili się oboje wraz z dzieckiem na okręciku i uciekli.
Wkrótce po ich ucieczce królowa zauważyła nieobecność swej córki, wysłała więc za nimi hufiec duchów, aby ją odebrali.
Spostrzegł Azem tumany jakieś za nimi lecące, zatrąbił i w tej chwili hufiec duchów otoczył tamtych i pędził zwyciężonych przed sobą wraz z ich królową.
Ale Azem nie był mściwy. Na prośby żony uwolnił królowę i jej poddane duchy i pożegnani i pobłogosławieni przez matkę, wzruszoną dobrocią zięcia, wyruszyli spokojnie i przybyli szczęśliwie do domu.
Stara matka uszczęśliwiona ich powrotem witała z radością, sąsiedzi i znajomi cieszyli się również, a goniec został natychmiast wysłany do Fatymy do Bagdadu, aby donieść, że żona Azema powróciła do domu i że sułtanka może już zaprzestać łez, które wylewała wciąż z tego powodu, że wskutek żądania, aby ukazała się na dworze w zasłonie duchów, Azema pozbawiła żony i stała się jakby złym duchem ich domu.
Sułtanka na cześć szczęśliwie przybyłych, wydała ucztę, na którą zaprosiła Azema i jego rodzinę i obdarzyła ich kosztownemi podarkami.
Po tak dziwnych przygodach wszyscy byli odtąd szczęśliwi i długie jeszcze lata spędzili razem, otoczeni dziećmi a potem i wnukami.
Niegodziwy czarodziej, który stał się powodem nieszczęść Azema, stracony był za jakiś uczynek morderczy i od tej pory przestał być dla ludzi szkodliwym.





Zyndbad Podróżnik.

Za czasów sułtana Harun al Raszyda mieszkał w Bagdadzie bardzo biedny wyrobnik imieniem Zyndbad. Pracował bardzo ciężko na kawałek chleba dla siebie i rodziny i jeszcze brakowało im nieraz na niezbędne w życiu potrzeby.
Pewnego razu, upał był straszliwy, słońce paliło i osuszało pola, deszcz oddawna nie padał ani na chwilę a nasz biedny tragarz dźwigał okropne, siły przechodzące ciężary i oblewał się strugami potu.
Naraz spostrzegł przed wspaniałym pałacem stojącą ławeczkę.
— Siądę tu chociaż chwilkę! — wyrzekł do siebie — to mówiąc położył na ławeczce swój ciężar i ocierając pot z czoła, wyszeptał: — Ot, ci mają dobrze! Śpiew słychać i muzykę, bawią się i weselą i nic nie robią, podczas, gdy ja potem się oblewam i jeszcze dość wszystkiego nie mamy... Obdarci jesteśmy i często głodni... O, jakażto niesprawiedliwość!
Jedni rodzą się i umierają w bogactwie, drudzy nędzę wciąż cierpią...
W tejże chwili przed pałac zajechała wspaniała kareta, potem druga i trzecia. Panowie weszli do pałacu, furmani pozostali przy koniach.
Do jednego z nich, najbliżej siedzącego odezwał się Zyndbad:
— Czyjto pałac? Musi tu chyba mieszkać syn kalifa albo conajmniej jaki książę?..
— Coo? — odpowiedział zdziwiony furman — chodzisz po dniach całych po mieście i pytasz, ktoby tu mieszkał?
Mieszka tu nie żaden syn kalifa ani książe, ale Zyndbad Podróżnik, najbogatszy człowiek w Bagdadzie...
— Cha! cha! — zaśmiał się nasz tragarz — a to paradne! I ja też mam to imię, tylko że nie marynarz ale tragarz i nie bogacz, ale największy nędzarz w Bagdadzie.
Rozmowa ta doszła do właściciela pałacu.
Nie upłynął kwadrans a zbliżył się do niego jeden ze służących i kazał iść za sobą.
Mylisz się chyba, przyjacielu! — rzekł tragarz, co za interes miałby do mnie twój pan, taki bogaty i możny?..
— Nie mylę się — odrzekł sługa — i nie marudź, ale idź zaraz, jeśli nie chcesz, żeby mój pan fatygował się tu do ciebie!..
— O, co to, to nie! — zawołał Zyndbad — i poszedł za służącym do pałacu.
Po marmurowych schodach prowadził służący Zyndbada do jadalni, gdzie wytworne towarzystwo jadło obiad wraz z gospodarzem.
Zyndbad, zobaczywszy przepych siedzących dostojników, nie wiedział co z sobą począć.
Kłaniał się na wszystkie strony i mało brakowało, żeby nie uciekł.
Pan domu poprosił łaskawie do siebie, posadził go po prawej stronie, nakładał najlepsze potrawy i poił najdroższem winem.
Gdy już ukończono obiad, przeprosił gości, że na chwilę ich zaniedba i zabrawszy ze sobą biednego, oszołomionego tem wszystkiem tragarza, wypytywać go zaczął, jak się nazywa, czem się zajmuje, jak liczna jest jego rodzina i t. p. rzeczy.
Zyndbad opowiedział wszystko, potem, posłyszawszy od właściciela pałacu, że wie, jaką rozmowę prowadził ze stangretem, przepraszał go pokornie za wymówione niebacznie słowa.
Ale pan obruszył się na jego przeprosiny, zapewniając go, że wcale się o to nie gniewa, że prawdopodobnie będąc w jego położeniu, wypowiedziałby tożsamo.
Ale omyliłeś się, drogi bracie — rzekł do tragarza, — co do jednej rzeczy: nie urodziłem się tak bogatym, jakim mnie w tej chwili widzisz i nie otrzymałem tego darmo, co posiadam. Cały ten przepych jaki mnie otacza, wszystko przyszło z wielkim trudem, z pracą mozolną i z udręką duszy i ciała... Chcecie, panowie, — rzekł zwracając się do gości, abym wam opowiedział w jaki sposób doszedłem do obecnego bogactwa, opowiem wam w krótkich słowach.
Goście prosili go serdecznie, aby opowiedział jaknajszczegółowiej historję swego życia, kazał więc Zyndbad, gospodarz domu, schować w bezpieczne miejsce pakunki, które dźwigał tragarz przed wejściem do pałacu i rozpoczął swą ciekawą opowieść następującemi słowy:



Pierwsza podróż.

Urodziłem się w domu dość zamożnym i po śmierci rodziców otrzymałem trochę majętności.
Młody byłem, lekkomyślny, prędko więc wydałem to com dostał i znalazłem się w położeniu bardzo smutnem.
Co robić? Nie chciałem dojść do stanu ostatecznej nędzy i postanowiłem pracą własną zdobyć pieniądze, a wiadomo, że pracą zdobyte są zawsze i dobrze użyte.
Sprzedałem więc wszystkie swe ruchomości i to co mi było niepotrzebne, za te pieniądze zakupiłem towarów i umówiwszy się z kapitanem okrętu, który właśnie wyruszał w drogę do Indji, postanowiłem tam zbyć z zyskiem moje towary.
Wyjechaliśmy w piękną pogodę, która nie zmieniała się przez czas dłuższy.

Pewnego dnia, gdy cisza wielka panowała na morzu i najmniejszy wiaterek nie miotał naszym żaglem, zechciało się nam przybić przy brzegu mało co wyrastającej ponad morze wysepki, aby tam na świeżej położyć się trawie.
Ale zaledwieśmy na nią weszli i zacząłem rozpalać ognisko, wyspa zaczęła się podnosić, drżeć i rzuciła nami tak mocno, żeśmy się porządnie potłukli.

Kapitan, stojąc na brzegu wołał na nas donośnym głosem, żebyśmy czemprędzej uciekali, mniemaną bowiem wyspą był olbrzymi wieloryb, obczepiony wodną trawą i wodorostami.
Wyobrazić sobie można nasze przerażenie!
Uciekaliśmy, co sił starczyło, na nieszczęście przewrócony przez jednego z uciekających, wpadłem w morze, a gdym wybrnął z bałwanów, okręt odszedł już dawno i zdawał się być małą łupinką od orzecha.
Zrozpaczony zacząłem płynąć. Płynąłem dzień i noc, aż natrafiłem na jakąś wysepkę.
Zmęczony i prawie omdlały rzuciłem się na trawę i usnąłem.
Gdym się przebudził, słońce było już wysoko, głód i pragnienie dokuczały mi straszliwie.
Zacząłem szukać korzonków jadalnych i słodkiej wody źródlanej, które na szczęście znalazłem, poczem puściłem się wgłąb wyspy.
Na łące ujrzałem stado ślicznych rumaków i pasterzy nawołujących do opuszczenia łąki, zobaczyli mnie i podszedłszy zapytali, skąd się tu wziąłem i jaki cel mojego tu przybycia.
Opowiedziawszy swe przygody, dowiedziałem się, że konie pasące się na łąkach są własnością maharadży, że nazajutrz stąd wyjeżdżają i że, gdybym jutro tutaj przypłynął, napewno umarłbym z głodu, gdyż nie mieszka tu nikt i tylko parę razy do roku przywożą się tu owe konie, gdyż łąka ma tu bardzo bujne i zdrowe trawy.
Nazajutrz wybrałem się w drogę z maharadżą, który rozmawiał ze mną bardzo łaskawie i postanowił mi dopomódz.
Przyjechawszy do portu otrzymałem duży zasiłek od tego dobrego człowieka i postanowiłem czemś się zająć, aby zdobyć trochę pieniędzy.
Właśnie w porcie stał wtedy okręt z mnóstwem towarów przywiezionych do sprzedaży.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem paru marynarzy znajomych i moje własne towary.
Zrozumiałem, że to ten sam okręt, w którym poprzednio jechałem.
Podszedłem więc do kapitana, który mnie tak wynędzniałego i dawno niegolonego nie poznał i zapytałem, czyje to są towary rozłożone teraz do sprzedaży?
Kapitan odpowiedział mi ze smutkiem, że należały one do jednego z tych, co utonęli wskutek pomyłki, sądząc, że wieloryb leżący w morzu był wyspą, na której mogli odpocząć.
Położyłem mu wtedy rękę na ramieniu i powiedziałem: — Ten, o którym mówisz, że utonął, stoi przed tobą — jestem Zyndbad...
Ale kapitan nie uwierzył. — O, nie tak łatwo mnie oszukać — zawołał — Zyndbad utonął wraz z paru innymi a ty jesteś oszustem!
Nie obraziłem się, boć nie winien był temu, że mnie nie poznał. Opowiedziałem mu tylko moje przygody, poprosiłem maharadżę aby zaświadczył o prawdzie mych słów, poczem przywołałem kilku marynarzy znajomych ze stojącego okrętu i ci poznali mnie natychmiast pomimo obrosłej twarzy i wynędznienia.
Wtedy kapitan rzucił mi się na szyję, przepraszając za swoją omyłkę i ciesząc się mojem wyratowaniem się z bałwanów morskich.
Mówił mi, że miał zamiar sprzedać towary a pieniądze zwrócić mojej rodzinie.
Oddano mi teraz z powrotem wszystką moją majętność, obdarzyłem hojnym podarkiem szlachetnego maharadżę i postanowiłem jechać po zdobyciu wszystkiego do Bagdadu.
Przybywszy do Bagdadu zakupiłem kawał placu, wybudowałem wspaniały budynek i pozakładałem ogrody. W dostatku i szczęściu zapomniałem wkrótce o mych niefortunnych z początku przygodach“.
Opowiedziawszy tę pierwszą podróż zatrzymał się pan domu i rozkazał muzykantom aby zagrali najulubieńsze jego sztuki, poczem po sutej kolacji zaprosił swych słuchaczy na dzień następny, w którym opowiedzieć zamierzał o dalszych swych losach.
Zyndbad tragarz otrzymał woreczek ze stu sztukami złota i zaproszony na następny dzień wracał uszczęśliwiony do domu.



Druga podróż.

Postanowienie moje, — mówił nazajutrz Zyndbad podróżnik — pozostania już w ojczyźnie i nie wałęsania się po obcych krajach, nie długo trwało.
Opowiadania moich przyjaciół z jaką łatwością można zdobyć pieniądze zakupując towary i jeżdżąc za morze, skłoniły mnie do wyruszenia znów z towarami.
Jechaliśmy już długo, gdy naraz przed oczami naszemi ukazała się prześliczna wyspa, cała w kwieciach i drzewach owocowych tonąca.
Wylądowaliśmy naturalnie, chcąc wyszukać wody źródlanej i świeżych zakosztować owoców.
Wysiadłem i ja także i usadowiłem się w cieniu drzew przy bijącem źródełku. Reszta towarzyszy rozproszyła się po wyspie, szukając wody lub otrząsając owoce.
Wyjąłem swe zapasy podróżne, napiłem się dobrego wina i usnąłem.
Gdym się zbudził, towarzysze moi odjechali już dawno, mały punkcik na morzu, o mile całe odemnie oddalony, był naszym okrętem.
Za mocno usnąłem, nie słyszałem więc umówionego do zebrania się na brzegu znaku i znów pozostałem samotny...
Co robić? Przeszedłem wzdłuż i wszerz całą wyspę, ani jednego nie miała mieszkańca! Zdala zauważyłem tylko coś bardzo dużego i jaśniejącego białością.
Szedłem ku tej białości, sądząc, że to mury jakiegoś olbrzymiego budynku, gdy tymczasem z blizka zobaczyłem coś niezwykle osobliwego.
Było to bowiem jajko tak ogromne jakiegoś ptaka.
Przypomniałem sobie wtedy, że słyszałem o jakimś nadzwyczajnym ptaku skalnym, który podobne jaja znosi.
Uczepiłem się tego jaja i czekałem cierpliwie na przybycie ptaka, który jajo to zabrać musi do gniazda, dla wysiedzenia pisklęcia.
I rzeczywiście nadleciał wkrótce ptak olbrzymi i biorąc jajko w swe szpony, wielkości pnia drzewa, zabrał i mnie ze sobą.
Po chwili znalazłem się na wysokiej skale, z której zszedłszy zobaczyłem ziemię między skałami kompletnie usianą djamentami.
Cóż, kiedy sięgnąć po nie nie mogłem, gdyż wypełzały wciąż straszliwe węże i broniły tych skarbów.
Bojąc się tych potworów, usadowiłem się na wysokiej skale i przyglądałem się rzucającym blask kamieniom.
Naraz spostrzegłem ogromne kawały mięsa spadające na drogę a tuż za niemi stada orłów lecących na ten przysmak.
Jak tylko orły zaczęły chwytać mięso w swe szpony, żmije i węże pokryły się w swych norach, a ja rzuciłem się do zbierania djamentów.
Uzbierałem cały worek i umknąłem znowu na drzewo.
W tejże chwili kilkunastu ludzi, jak zrozumiałem poszukiwaczy djamentów, wpadło na wąwóz między skałami i nie znalazłszy prawie nic, ze zdziwieniem stało, oglądając się wokoło, i myśląc, ktoby im zabrał z przed nosa skarby, które zdobywali zawsze, rzucając kawały mięsa ptakom drapieżnym.
Odezwałem się z wysokości skały, zapewniając, że podzielę się z nimi djamentami, ale niech mi obiecają, że wyratują stąd i do ojczyzny odwiozą.
Z chęcią przystali na to, a gdym jeszcze podzielił mój łup djamentowy między wszystkich, okazywali mi wielką życzliwość i obiecali odesłać mnie w strony rodzinne.
Powróciłem do domu z zamiarem dłuższego wypoczynku, czy zamiar ten przyprowadziłem do skutku, opowiem jutro.
Jak codzień tak i tym razem rozległy się na zakończenie prześliczne tony muzyki, poczem Zyndbad dał znów swemu imiennikowi sto sztuk złotej monety i prosił o przybycie w dniu następnym.


Trzecia podróż.

Sądziłem, — mówił Zyndbad, gdy zebrali się wszyscy słuchacze z dnia poprzedniego — że po takich przygodach posiedzę dłużej w domu.
Przekonałem się jednak, że chęć podróżowania na morzu była we mnie za silną, aby módz siedzieć na miejscu.
Znowu więc nakupiłem towarów, wsiadłem na okręt i pojechałem.
Pogoda była piękna, w wielu portach zatrzymywaliśmy się, zbywając korzystnie towary i sądziliśmy, że i resztę sprzedamy tak łatwo.
Tymczasem po dniach pogody i ciszy na morzu, zerwała się straszliwa burza. Postanowiliśmy więc, gdy się trochę uspokoiło, przybić do brzegów dużej wyspy, którą spostrzegliśmy zdaleka i w ten sposób przeczekać burzę, co też i wykonaliśmy.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, kapitan, rozglądając się wokoło oznajmił nam, że znajdujemy się na wyspie należącej do złośliwych karłów, których ilość tu jest tak ogromna, że nie obronimy się od nich z pewnością.
Walczyć więc nie będziemy, gdy się zjawią, gdyż i życie byśmy postradali.
Ledwie to wyrzekł z wyspy schodzić poczęły tak wielkie gromady karłów, czerwono ubranych i z czerwonemi włosami na głowie, że zaleli całą wyspę i pobrzeże morskie.
W jednej chwili otoczono nasz okręt, odwiązano kotwicę i wraz z całym dobytkiem zaciągnięto do innej wyspy.
Potem znikli wszyscy, zostawiając nas w osłupieniu, bezradnych zupełnie i niewiedzących, co począć.
Głód zaczął nam dokuczać, poszliśmy więc wgłąb wyspy, spodziewając się coś znaleźć do zjedzenia.
Po upływie pół godziny spostrzegliśmy ogromny biały budynek i do niego skierowaliśmy swe kroki.
Wszedłszy do środka, o małośmy nie skamienieli z przerażenia. W pokoju na stole leżały kawałki ciała ludzkiego przygotowanego do upieczenia, a na kominie palił się duży ogień.
Zamiast uciec, staliśmy jak przykuci i posłyszeliśmy huk straszny, poczem stanął przed nami olbrzym o okropnej postaci i przyglądać się nam począł.
Potworną jego twarz stanowiło jedno oko na czole, warga dolna zwisała aż na piersi a zęby wychodziły poza usta.
Straszny ten człowiek zaczął nas brać po kolei jak piłki, podnosić z ziemi, oglądać i znów rzucać.
Chudość moja nie była wcale do gustu ludożercy, odrzucił mnie na bok, wybierając sobie na pieczeń tęgiego naszego kapitana.
Jednem ściśnięciem palców udusił nieszczęśliwego, poczem rozszarpał i zaniósł na upieczenie.
Patrzyliśmy na to z panicznym strachem, nie mogąc się ruszyć z przerażenia.
Olbrzym odszedł a myśmy siedzieli na miejscu, nie wiedząc w jaki sposób się stąd wyrwać.
Olbrzym przychodził codziennie, porywał jednego z nas i zjadał. Zostało nas już kilku zaledwie i postanowiliśmy się uwolnić z rąk niegodziwego ludożercy.
Zbudowaliśmy sobie z gałęzi drzew, których było dużo na podwórku, tratwę i mieliśmy uciec, tymczasem wszedł olbrzym i strasznem swem okiem obejrzawszy nas, czyśmy wszyscy, położył się na ogromnem łożu i usnął.
W chwili gdy chrapać począł, złapałem hak żelazny stojący koło komina, rozpaliłem do czerwoności i wsunąłem w zawsze, nawet w czasie snu otwarte oko potwora.
Byłem okrutny, ale wszak jego okrucieństwa przechodziły już miarę. Wygubił nas tylu, pożarł i miał zamiar i nas uśmiercić.
Olbrzym z rykiem okropnym wskoczył jak oszalały z pościeli i miotać się na wszystkie strony począł.
Krzyki jego rozlegały się po całym domu i o mało nas nie ogłuszyły.
Schowaliśmy się po kątach, żeby nas nie mógł znaleźć i rzeczywiście, pomimo poszukiwań natrafić na nas nie mógł.
Gdy wyszedł, wybiegliśmy sprobować swej tratwy i wyszukaliśmy korzonków jadalnych i parę owoców, aby z głodu nie umrzeć.
Zdaleka zobaczyliśmy olbrzyma w towarzystwie dwóch podobnych straszydeł, kierującego się ku nam.
Wskoczyliśmy na tratwę i uciekliśmy, polecając Bogu nasz los.
Ledwieśmy wypłynęli na morze, spadać na nas poczęły ogromne głazy, rzucane rękoma rozwścieczonych olbrzymów. Jednego z nas kamień ugodził w głowę i zabił, ja zaś, z dwoma pozostałymi towarzyszami uciekłem.
Przylądowaliśmy się do brzegu jakiejś kwiecistej wyspy i postanowiliśmy tam na czas pewien pozostać.
Tymczasem, jak tylko wysiedliśmy na brzeg, straszliwy wąż dusiciel rzucił się na jednego z mych towarzyszy i udusił.
Uciekłem z mym pozostałym kolegą na drzewo, sądząc, że w ten sposób unikniemy śmierci.
Ale wężowi nic trudnego. Wpełzł na pień drzewa i porwał za nogi nieszczęśliwego. Pozostałem już sam jeden z rozbitków, struchlały i przygotowany na straszny los.
Ponieważ nastała noc, wąż schował się w norę, czekając dnia, aby przy świetle porwać mnie na pożarcie.
Korzystając z tego zeszedłem z drzewa, narwałem gałęzi ostu i cierni, owinąłem pień i weszłem na sam szczyt, czekając napaści.
O świcie przypełzł wąż, a spróbowawszy wleźć po cierniach, uznał to za niemożliwe i umknął.
Zszedłem wtedy z drzewa i czemprędzej począłem uciekać.
Pusto było wokoło, ani jednego drzewa z owocem, ani korzonka. Postanowiłem już rzucić się do morza i tak zakończyć, bo i cóż mi innego wypadało zrobić? Głodem mrzeć i konać w męczarniach — nic więcej!
Tymczasem, stojąc tak w rozpaczy na brzegu wyspy, spostrzegłem ku swej wielkiej radości czarny punkcik, zwiększający się coraz bardziej.
Punkcik ten okazał się okrętem, zmierzającym w moją stronę.
Zacząłem krzyczeć ile mi sił starczyło, machać rękami i w końcu długi mój szkarłatny zawój dał znać o mojej tu obecności.
Puszczono łódź do mnie, zabrano na okręt i wypytywać się poczęto, skąd wziąłem się tutaj na tej bezludnej wyspie, jakim sposobem żyję bez owocu, którego tu nigdy nie było, bez wody słodkiej i wszelkiego pożywienia.
Opowiedziałem wszystko, dziwiąc swem opowiadaniem słuchaczy, którzy, jak się dowiedziałem, słyszeli o wyspie, na której mieszkali karły i olbrzymi, ale wierzyć temu nigdy nie chcieli, — teraz wiedzą, że to jest prawda.
Kapitan okrętu, widząc mój stan rozpaczliwy, zostałem bowiem bez grosza i bez towaru, zaproponował mi rzecz jedną:
— Miałem — mówił — na swym okręcie niedawno pewnego podróżnego, który zginął, pozostawiając swe towary na okręcie.
Otóż gotów jestem oddać je panu, który w tak smutnem pozostajesz położeniu... Czy przyjmiesz pan to odemnie, jako od człowieka życzliwego i panu współczującego?
Przyjąłem naturalnie z wdzięcznością dar ten tak hojny od kapitana, zapytując jednocześnie, komu będę zawdzięczał mój ratunek i jak się nazywał ów zaginiony podróżny?
— Zyndbad podróżnik — odpowiedział kapitan.
— Coo? Zyndbad podróżnik?.. ależ to ja nim jestem! — zawołałem wzruszony — żyję, pomimo okropnych przejść!..
Zdziwiony kapitan przyjrzał mi się lepiej i uradowany zaczął mnie witać serdecznie i cieszyć się mym widokiem.
Ja również dziwiłem się, żem nie poznał kapitana odrazu, toć to był ten sam, przy którego kierowaniu okrętem usnąłem na wyspie i zostawiony zostałem samotnie.
Sprzedałem towary, dowieziony zostałem do Bagdadu i odpoczywać począłem po tych dziwnych przygodach.
Na tem zakończyło się opowiadanie tego dnia.
Zyndbad tragarz został obdarzony znów stu sztukami złota i zaproszony na dzień następny.



Czwarta podróż.

W dwa lata po tej ostatniej podróży — mówił na drugi dzień Zyndbad — wyruszyłem znów z towarami.
Jeździliśmy jakiś czas szczęśliwie, poczem rozbił się nasz okręt u brzegów jakiejś wyspy, na którą wszedłszy, otoczeni zostaliśmy czarnymi ludźmi.
Zaprowadzono nas na ogromny plac, odurzono ziołami i zaczęto zabijać. Byli to bowiem ludożercy.
Mnie nie potrafiono odurzyć, gdyż nie przyjąłem narkotyku z ziół, jaki we mnie wmuszali, ale nieszczęśliwi moi towarzysze zostali odurzeni i pożarci przez dzikich.
Zostawiono mnie na utuczenie, byłem bowiem wychudły i wycieńczony nad miarę, a ponieważ dano mi swobodę wychodzenia, przeto razu pewnego, zabrawszy trochę pożywienia uciekłem.
Idąc bez przerwy doszedłem do jakichś schludnych chat, gdzie przyjęto mnie z radością, ugoszczono a na drugi dzień zaprowadzono na drugą wyspę do króla.
Byli to ludzie bardzo dobrzy i pracowici, zajmowali się plantacjami pieprzu i nie zjadali ludzi.
Czułem się więc zupełnie bezpiecznym, tembardziej, że król tamtejszy zajął się moim losem a wkońcu namówił, żebym u nich osiadł na stałe i ożenił się.
Ponieważ przedtem, zanim wiedziałem o co chodzi, wymógł na mnie słowo, że zrobię o co poprosi, musiałem więc zgodzić się na wszystko i pojąć za żonę jedną z księżniczek tamtejszych.
Była to dziewica piękna, rozumna i bardzo bogata, pokochałem ją ale jednocześnie bardzo tęskniłem za ojczyzną.
Razu pewnego natrafiłem na smutny obrzęd, który mnie przejął do gruntu.
Zaszedłem do mego sąsiada i zastałem go w najokropniejszej rozpaczy.
Zapytany przezemnie, czegoby tak płakał i smucił, odpowiedział, że umarła mu żona, że dziś właśnie jej pogrzeb i że on, zwyczajem tutejszym razem z nią będzie spuszczony do podziemi, gdzie marną zginie śmiercią.
Dowiedziałem się po raz pierwszy o podobnie barbarzyńskim zwyczaju i ze zgrozą myślałem o tem, jaki to los mnie czeka.
Poszedłem na ów straszny obrzęd, widziałem nieszczęsnego męża umarłej, wrzucanego wraz z nią do grobu wraz z dzbankiem wody i siedmiu bocheneczkami chleba, słyszałem jego jęki i póki życia nie wyjdzie mi to nigdy z pamięci.
Z trwogą patrzałem teraz na żonę, żeby przypadkiem nie zasłabła i nie umarła, ale ani moje starania i zabiegi ani lekarze nic nie pomogli. Zachorowała pewnego dnia a na drugi dzień już jej nie było!...
Zawleczono mnie wraz z nią do grobu, zawalono kamieniem i pozostawiono w ciemności.
— O, czemuż mnie raczej nie pożarli ludożercy! — myślałem stojąc w pełnym zaduchu podziemiu.
Wolałbym umrzeć tam, jak tutaj konać powoli z głodu, pragnienia i braku powietrza!...
Ale jęki moje nic nie pomagały... Tuż koło mnie pełzało obrzydliwe robactwo, unosił się odór trupi, a wokoło rozrzucone kości, piszczele, kawałki tkanin jedwabnych i mnóstwo przeróżnych drogocennych klejnotów.
Naraz usłyszałem szmer jakiś. Wytężyłem słuch, otwarłem szeroko oczy, żeby dojrzeć i czekałem...
Ujrzałem hyenę wchodzącą do podziemi a na widok żywego człowieka uciekającą.
Znikła mi z przed oczu, ale dokąd? Musi tu być chyba jakieś wyjście!
Sunąłem się więc wciąż naprzód i naprzód, torując sobie drogę rękami, depcząc po szkieletach i kościach.
Wreszcie, o radości! zauważyłem promyk słońca wchodzący do podziemi. Padł on z otworu u góry i wskazywał, że chwila jeszcze a będę poza grobami.
I rzeczywiście widać było wąski otwór między skałami. Przecisnąłem się przez niego i o! radości! znalazłem się na brzegu morza...
O, jakże dziękowałem Bogu za wyratowanie mnie od śmierci w grobie, jakżeż oddychałem teraz swobodnie czystem, orzeźwiającem powietrzem!
Skazany na śmierć i oto znów wolny!...
Zjadłem zabrane z sobą chlebki, ułożyłem się na piasku i usnąłem. Nazajutrz spostrzegłem okręt, kapitan zabrał mnie na pokład, wypytał o wszystko i wywiózł z tej pełnej barbarzyńskich jeszcze obyczajów krainy do Bagdadu.
Po skończeniu tej opowieści, Zyndbad podróżnik ofiarował swym zwyczajem tragarzowi sto sztuk złota i zaprosił na dalszy ciąg opowiadania na drugi dzień.


Piąta podróż.

Piątego dnia mówił Zyndbad co następuje:
Długo po tych straszliwych przygodach nie wyjeżdżałem, nareszcie w parę lat, nakupiwszy znowu towarów, wyruszyłem na własnym okręcie, nie chcąc być od nikogo zależnym, zabrałem tylko ze sobą opłaconego przez siebie kapitana, któryby kierował okrętem i kilku znajomych kupców z towarami.
Razu pewnego wylądowaliśmy u brzegów wyspy, aby nabrać trochę wody i wypocząć po bujaniu okrętu.
Na wyspie towarzysze moi zauważyli olbrzymiej wielkości jajko i pomimo mych przestróg rozbili je, wyciągnęli zeń ogromnej wielkości pisklę i upiekli na rozłożonym ogniu.
Tejże chwili ukazały się nad nami jakby jakieś chmury i nad głowami swemi ujrzeliśmy dwa olbrzymie czarne ptaki.
Zrozumiawszy, że to rodzice pisklęcia, uciekliśmy czemprędzej na okręt i co sił zaczęliśmy odjeżdżać.
Dwa ptaki przyleciały do pisklęcia a zobaczywszy, że go niema, krzykiem rozpaczy napełniły powietrze.
Poszybowawszy trochę nad miejscem swego nieszczęścia, biedne ptaki odleciały.
Sądziliśmy, że nas nie zauważyły i że nam to ujdzie. Tymczasem po krótkiej chwili powróciły nad morze i ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy, że każdy z nich trzymał w ogromnych pazurach olbrzymiej wielkości głaz, zdolny rozbić nasz okręt.
Uciekaliśmy czemprędzej... Naraz jeden z ptaków upuścił ów ciężki kamień, ale na szczęście sternik cofnął w porę nasz okręt i głaz ów całą mocą wleciał do morza.
Sądziliśmy, że uda się nam i od drugiego ciosu umknąć, ale niestety! rzucony przez rozgniewanego ptaka głaz upadł na okręt, rozbił go w kawały, pogrążył ludzi w bałwanach i temsamem zemstę swą wykonał.
Pozostałem przy życiu sam jeden... Złapałem szczątek okrętu i z nim ledwie żywy dopłynąłem do brzegu.
Miejsce, do którego przypłynąłem było nad wyraz piękne. Jak ogród przepyszny uwieńczony był różnobarwnemi kwiatami, na drzewach zwisały rumiane owoce, winogrona pięły się po ścianach.
Źródła przezroczystej wody wytryskiwały w kilku miejscach orzeźwiając powietrze.
Narwałem owoców, wypiłem wody i odpocząłem doskonale. Na drugi dzień zrobiłem tożsamo.
Trzeciego dnia zaszedłszy wgłąb tej czarodziejskiej wyspy zauważyłem siedzącego na ławeczce staruszka.
Ucieszyłem się bardzo, że widzę statecznego człowieka, który mnie zapewne z kłopotu mego wyprowadzi i podszedłszy do niego ukłoniłem się bardzo grzecznie.
Ale starzec kiwnął tylko głową i nic na powitanie nie odpowiedział.
Niezrażony tem wcale zbliżyłem się i zacząłem opowiadać o swem nieszczęściu. Nic na to nie mówił, tylko, gdy już skończyłem opowiadać, poprosił abym go przeniósł przez płynący strumyk.
Zgodziłem się z chęcią, prosząc, żeby się usadowił na mych ramionach.
Ale starzec z niepojętą siłą ścisnął mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać, opasał rękami moją szyję i kazał siebie nosić po całym ogrodzie.
Co za męki znosiłem, tego wyrazić nie mogę.
Wciąż jak uwiązany u starca ani ruszyć się ani powstać nie mogłem. I to nietylko w dzień ale i w nocy.
Nareszcie jednego dnia wpadłem na pomysł. Skrępowany nogami i rękami starca, zdołałem zerwać winogron, których tu było mnóstwo, wycisnąć sok do butelki rzuconej na trawę i zakorkować.
Po niejakimś czasie, gdy stary potwór kazał się zawieźć na to miejsce, wypiłem trochę tego wina i odurzony, zapomniawszy o swej niedoli śpiewać i podskakiwać począłem.
Starca to zadziwiło i kazał dać tego wina. Podałem mu butelkę, którą wysączył do dna, poczem śpiewać zaczął nieprzyzwoite piosenki, zwolnił siłę nóg ściskających mnie jak obręczami, ręce opuściły się również bezwładnie, wtedy rzuciłem go jak kloc drzewa na trawę, złapałem kamień i roztrzaskałem mu głowę.
Nakoniec uwolniłem się od nikczemnego starca! Puściłem się co sił nad brzeg morza, spostrzegli mnie, jadący okrętem podróżni, przywołali, wysłali łódź po mnie i oto byłem ocalony!
Wyruszyłem razem z kapitanem na zbiór orzechów kokosowych, czemu przeszkadzały znajdujące się tam w ogromnej ilości małpy.
Wkrótce jednak znaleźliśmy na nie sposób.
Ponieważ siedziały sznurem całym na najpyszniejszych drzewach kokosowych, przeto naumyślnie rzucaliśmy w zwierzęta kamykami. Małpy, swym zwyczajem obsypywały nas orzechami. Co który z nas rzucił kamykiem, zaraz odpowiadano mu bombami z orzechów.
W ten sposób napełniliśmy nasze worki orzechami, poczem pojechaliśmy na wyspę, gdzie rosło dużo pieprzu i na półwysep gdzieśmy wycisnęli dużo soku z drzew aloesowych.
Na ostatek, wynająwszy nurków, zyskałem bardzo piękne perły.
Przyjechawszy do Bagdadu spieniężyłem wszystko za bardzo duże sumy i dużo wsparłem biedaków.
Tem zakończył Zyndbad tego dnia swe opowiadanie, obdarzając znów swego imiennika sakiewką ze stu sztukami złota, prosząc o przybycie nazajutrz.


Szósta podróż.

W rok później wyruszyłem znowu — mówił nazajutrz Zyndbad.
Ktoby mógł pomyśleć, żebym po pięciu niebezpiecznych wyprawach zechciał jeszcze rozpoczynać szóstą.
Sam byłem zdumiony, gdy zamiar ten w czyn wprowadziłem.
Krewni moi i przyjaciele starali się mnie od tej podróży odwieść i zarzucali mi, że zaledwie rok przebywszy w domu, znów puszczam się na przygody.
Nie pomogło to jednak. Wyjechałem nie tak, jak zwykle w strony Persji, lecz nakupiwszy towarów wyruszyłem w strony Indji.
Jechaliśmy bardzo długo, ale okazało się, że nie w tym co było trzeba kierunku.
Dopiero po jakimś czasie udało się nam skierować w strony indyjskie.
Ale pomimo odnalezionego kierunku stało się nieszczęście.
Pewnego dnia raptem kapitan rozdarł swój turban, zaczął rwać sobie włosy i krzyczeć:
— Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Znajdowaliśmy się, jak nam później powiedział, na najbardziej niebezpiecznem miejscu, gdzie szalony wir porywa okręty i kruszy.
Szczęściem okręt przywarł się do góry podwodnej i zatrzymał się. Mogliśmy jeszcze być uratowani.
Góra ta była gładką skałą; trudno było z niej się wydostać i o ile zbrakłoby nam żywności, głodową pomarlibyśmy śmiercią.
Umierali jeden po drugim moi towarzysze, wkońcu zostałem sam. Opuszczały mnie zupełnie siły i układłem się już na śmierć na jednej ze skał, gdy naraz spostrzegłem wytryskującą ze skały wodę słodką, której napiwszy się, orzeźwiłem się trochę i nawet zacząłem myśleć o uratowaniu sobie życia.
Wypatrzyłem otwór, z którego sączyła się woda, wyżłobiłem dalej ostrym krzemieniem i puściłem się na dwóch deskach z kawałkiem kija w ręku do wiosłowania. Byłem pewny, że zginę, ale postanowiłem do końca walczyć mężnie z trudnościami.
Jak długo płynąłem, nie wiem. Po obudzeniu na brzegu jakiejś rzeki spostrzegłem gromadę czarnych ludzi nademną stojących.
Stanąłem przed nimi i powitałem w ich języku, na co odpowiedział mi jeden z nich, w imieniu wszystkich.
— Nie dziw się, bracie, — mówił on do mnie, żeśmy się tu nad brzegiem zebrali.
Właśnie spaliły się nasze siedziby i przybyliśmy tutaj, żeby coś zasiać i rozgospodarować się.
Jest tu woda słodka, są owoce, jest i trochę zwierzyny, żyć tu można.
Widzieliśmy coś czarnego na wodzie, byłeś to ty na tratwie. Przyciągnęliśmy ciebie na brzeg i oczekiwaliśmy twego przebudzenia.
Teraz powiedz nam, skąd się tu wziąłeś i kim jesteś?
— Przedewszystkiem — rzekłem — dajcie mi co zjeść, bo upadam z głodu, wtedy to będę miał siły i głos do opowiadania.
Przyniesiono mi wtedy różne rzeczy do jedzenia, jak owoce, mleko i ryby pieczone i kiedy już się posiliłem, zacząłem im o swym losie opowiadać.
Dziwili się bardzo memu opowiadaniu i czarny, który ze mną wciąż rozmawiał, przyznał że moje opowiadanie jest tak cudowne, że sam król ich słuchałby z zajęciem.
Obiecałem powtórzyć tę całą historję królowi a wtedy przyprowadzono mi osiodłanego konia, na którego wsiadłem i w towarzystwie jednego z tutaj zebranych, który mi drogę wskazywał, puściłem się w drogę do króla.
W drodze dowiedziałem się od mego przewodnika, że jestem na wyspie Ceylon, słynnej z połowu pereł, na cały świat ze swej piękności znanych, obfitującej w przepyszne owoce i znanej z wyborowej plantacji herbaty, o wiele lepszej i zdrowszej od farbowanej tuszem w Chinach.
Zaprowadzony przed króla, pokłoniłem się indyjskim obyczajem nizko do samej ziemi, a nawet ucałowałem ziemię.
Król kazał mi powstać i poprosił mnie, abym zajął obok niego miejsce i opowiedział moją historję ze wszystkiemi szczegółami.
Słuchał z ogromnem zaciekawieniem i znalazł historję moją tak dziwną i niebywałą, że kazał swemu nadwornemu sekretarzowi ją opisać i do aktów królewskich dołączyć.
Potem proszono mnie, żebym towary swoje królowi przedstawił.
Przedstawiłem mu wszystkie i zachwycano się najbardziej szmaragdami i rubinami, które nagromadzone miałem do handlu.
Wiele z moich klejnotów przewyższały te, które znajdowały się w skarbcu królewskim.
Widząc zachwyt króla i otaczających go dworzan, odezwałem się do niego:
— Królu, nietylko moją osobą niegodną, ale i wszystkiemi memi towarami możesz rozporządzać, wszystkie te klejnoty możesz sobie zabrać do skarbca.
Król uśmiechnął się łaskawie i rzekł:
— Daleka odemnie ta myśl, mój Zyndbadzie, aby zagrabiać twoje bogactwo. Bóg je dał tobie, miej je więc na swój użytek.
Jesteś pod panowaniem kalifa Harun Al Raszyda, nie wypuszczę ciebie stąd bez podarku dla niego i bez obdarzenia ciebie również jaką pamiątką z mojego kraju.
Zostałem u tego dobrego króla gościem przez czas dłuższy, odpocząłem należycie i powróciłem do sił.
Gdy objawiłem chęć powrotu do kraju, król wezwał kapitana okrętu, który miał wkrótce odjeżdżać i umówił się z nim aby mnie odwieźć.
Minęło jeszcze dni parę, poczem żegnany bardzo czule przez króla i dworzan wyruszyłem do portu.
Zaledwie stanąłem na brzegu ujrzałem cały orszak dworzan królewskich idących ku mnie z podarkami.
Powierzono mi list do kalifa Harun Al Raszyda, wraz z przepysznymi i drogocennymi podarunkami dla niego i dla mnie.
Wdzięcznem sercem przyjąłem ten dowód pamięci od szlachetnego króla i wsiadłem na okręt aby udać się do Balfora, a stąd do Bagdadu.
Powróciłem do Bagdadu, oddałem podarki kalifowi i postanowiłem już nie podróżować.
Nie ostatnia to jednak była podróż. O ostatniej opowiem jutro.
To mówiąc obdarzył znów tragarza złotem.


Podróż siódma i ostatnia.

Po moim powrocie z wyspy Ceylon, odeszła mi ochota od jazdy i wszelkich podróży.
Znużony byłem ogromnie, potrzebowałem wypoczynku i postanowiłem już naprawdę siedzieć do końca życia w domu.
Wprawdzie wróżbita, którego o mą przyszłość zapytywałem, wywróżył mi jeszcze siódmą podróż, ale nie uwierzyłem tej wróżbie i postanowiłem siedzieć spokojnie.
Ale niestety wróżba spełniła się wkrótce.
Pewnego dnia wezwano mnie do kalifa do pałacu i po bardzo serdecznem powitaniu powiedziano:
— Zyndbadzie, potrzebuję twojej pomocy. Musisz mi tę przysługę wyświadczyć i pojechać do króla z odpowiedzią na list i z odpowiednim podarkiem.
Nie mam lepszego nad ciebie posła i będę rad, gdy się zgodzisz na wyjazd.
— Kalifie, — odpowiedziałem z pokorą — jestem na wszystko gotowy, co chcesz i każesz, to uczynię.
Prosiłbym tylko, żeby nie zatrzymywano mnie na wyspie Ceylon, gdyż chciałbym już w domu, przy rodzinie życia mego dokonać.
Wtedy kalif zapewnił mnie, że natychmiast będę mógł powrócić, jak tylko moje poselstwo spełnię, że napisze nawet o tem królowi.
Uspokojony co do tego wyruszyłem z podarkami i listem na wyspę, żegnany przez rodzinę, która błagała mnie o rychły powrót i nie wałęsanie się po obczyźnie.
Przyrzekłem uroczyście i wyjechałem.
Na dworze króla przyjęto mnie bardzo gościnnie i z wielką radością, która wzmogła się jeszcze, gdy zobaczono nadzwyczaj cenne podarki od kalifa.
Nie puszczono mnie tak prędko stąd jak myślałem i obiecywałem.
Wyprawiano na moją cześć zabawy, goszczono mnie hojnie i codziennie upraszano odemnie jeden dzień pozostania na dworze królewskim.
Wypuszczono mnie z cenniejszemi niż przedtem podarkami i pożegnano serdecznie.
W drodze napadli rozbójnicy morscy, zabrali wszystko a załogę wziąwszy w niewolę, sprzedali.
Wyruszyliśmy w drogę na słoniu i jechaliśmy długie godziny, zanim ukazał się dom mego pana.
Jazda na słoniu była wspaniała. Szedł majestatycznie i powoli, jak król, niosąc nas na swym grzbiecie, każdy krok jego był jakby wyrachowany i obliczony na naszą wygodę.
I choć jechaliśmy bardzo długo, nie sprzykrzyła mi się ta jazda, zwłaszcza, że pan mój obecny łaskawie ze mną rozmawiał.
Dostałem się na szczęście do dobrego pana.
Karmiono mnie dobrze, nie obciążano zbytnio robotą i szanowano, chociaż byłem dla nich tylko niewolnikiem.

Pan mój, dowiedziawszy się odemnie, że z zawodu byłem kupcem, wyuczył mnie sztuki celnego zabijania słoni i zaprowadził handel kością słoniową na bardzo wysoką skalę.
Zabijałem dużo słoni, aż razu pewnego zdarzyła mi się z początku straszna niby, ale wkońcu śmieszna przygoda.

Gdy siedziałem na drzewie, oczekując na sposobność zabicia słonia, ujrzałem całe stado słoni biegnących do drzewa, na którem czatowałem.
Wyobrazić sobie moją trwogę, gdy naraz słonie, nie mogąc mnie dosięgnąć trąbą, zaczęły odgryzać pień od ziemi.
Runąłem wkrótce wraz z drzewem, polecając Bogu swój los. Byłem pewny, że mnie, zabójcę ich współbraci, przez zemstę zadepczą.
Tymczasem największy ze słoni, przewodzący im wszystkim, złapał mnie trąbą, posadził na grzbiecie i poniósł.
Po półgodzinnej drodze rzucił mnie na jakąś wysoką górę i odszedł wraz z całem stadem słoni.
Podniosłem się i cóż zobaczyłem? Masę szkieletów i zębów słoni, które tu widocznie przychodziły kończyć swe życie.
Uszczęśliwiony tem pobiegłem do swego pana, przywiodłem na to miejsce, opowiadając o swej przygodzie.
Radość naturalnie była ogromna, bo to cały majątek! tyle wyborowego towaru!
Przez wdzięczność wrócił mi wolność, obdarzył tysiącami sztuk złota i ugodził się z kapitanem okrętu, który właśnie zawinął do brzegów, aby mnie zawiózł do Bagdadu.
Najpierwszym moim obowiązkiem było po przyjeździe do Bagdadu pójść do kalifa i o moich opowiedzieć wypadkach.
Okazał wielką radość z powodu mojego powrotu i bardzo łaskawie ze mną rozmawiał.
Mówił mi, że martwił go bardzo mój pobyt na wyspie, że obawiał się o mnie, czy mi się znów co złego nie przytrafiło.
Opowiedziałem mu moje dziwne przygody a wtedy na palec włożył mi swój wspaniały pierścień.
— Teraz, — rzekł do mnie — korzystaj w spokoju z owoców twej pracy i nie wyjeżdżaj już nigdzie z domu, od kochającej rodziny i od twych przyjaciół.
Słowa te Zyndbad tak wziął do serca, że postanowił już naprawdę, chociażby go brała chęć, nie ruszać się z domu nigdzie.
Kończąc to opowiadanie swych dziwnych przygód, obrócił się Zyndbad ku tragarzowi i rzekł:
— No, mój przyjacielu, czyś słyszał kiedy, żeby kto ze śmiertelników miał podobne historje w życiu i niebezpieczeństwa?
Czy możesz mówić, żem nie zdobył ciężkiemi trudami i nadzwyczajnemi przejściami mego dostatku?
Bądź pewny, żeś ty miał więcej spokoju w życiu odemnie i częściej przy ciepłym siedziałeś kominie, niż ja, włócząc się po wyspach i lodowaciejąc prawie w morskich bałwanach.
Losy nasze nie są znów tak bardzo do siebie niepodobne, jak mówisz i myślisz.
Ty jesteś tragarzem ciężarów, ja dźwigam też na swych barkach ciężary niebezpieczeństw i trudów podróży.
Nigdy nikomu nie potrzeba zazdrościć i nigdy nie sądzić z pozorów.
Bóg z tobą! Nie mam ci tego za złe, żeś źle o mnie mówił i mścić się za to nie będę.
A teraz powiedz bracie Zyndbadzie, czyż nie zasłużyłem po tylu trudach życiowych po takiem ciągłem tułaniu się i zabieganiu o grosz, na to, żebym odpoczął?
— Czy nie zarobiłem ciężko na to, co posiadam i czy będziesz jeszcze mówił, że bez zasługi używam dobra?
Zyndbad tragarz ucałował rękę swego dobroczyńcy i przepraszał za swój błąd, mówiąc:
Wobec niebezpieczeństw i trudów, jakie przenosiłeś panie, moje życie i praca są dzieciństwem i wstyd mi wypowiedzianych przezemnie słów.
Ty panie, zdobyłeś wszystko to, co masz, długą i uciążliwą pracą i pańska szlachetność robi ze swego bogactwa użytek jak najlepszy.
Oby Bóg dał Panu siły i zdrowie i długie, długie życie... Zasłużył Pan na to, żeby go błogosławiono i szanowano.
A ja codzień modlić się za pana będę.
Pan domu, jak zwykle ofiarował mu woreczek ze złotem, prosząc, aby przestał być tragarzem, lecz aby codziennie przychodził do niego, na obiad, gdyż przywykł do niego, jak do brata i przykroby mu było, gdyby o nim zapomniał.
Zyndbad tragarz odszedł szczęśliwy, błogosławiąc tego, na którego przed niedawnym czasem narzekał.





Przepowiednia starca.

Dawnemi bardzo czasy, gdy w pustyniach lub pieczarach mieszkali pustelnicy i żywili się korzonkami i jagodami, mieszkał w pewnem mieście człowiek uczciwy, którego zawodem było kupiectwo.
A że człowiekowi uczciwemu, a zwłaszcza kupcowi bardzo jest na świecie ciężko, przeto i naszemu bohaterowi tej opowieści, nie działo się nazbyt dobrze.
Kupiec ten już wiele w swem życiu odbył podróży, jeździł w dalekie kraje, zwiedzał wyspy, morza i miasta, handlował czem się dało i zawsze uczciwie wychodził z ludźmi, sam zaś małe bardzo ciągnął zyski.
Właśnie w chwili, gdy o nim mówimy, postanowił sobie odbyć znów dłuższą podróż, aby cośkolwiek zarobić.
Zanim udał się w podróż, radził się swych przyjaciół kupców, co za towar zawieźć na handel.
Przyjaciele zapewnili go, że w tem mieście, do którego chce jechać, niema wcale dobrego opałowego drzewa.
Wtedy kupiec zakupił za wszystkie swoje pieniądze ten towar i zawiózł go do owego miasta.
Kupiec dojechał szczęśliwie, bez żadnych przygód do celu swej podróży i wieczorem znalazł się u bramy miasta.
Przy bramie stała staruszka z gromadką owiec, które pędziła przed sobą.
Przyjrzawszy się bacznie kupcowi spytała:
— Kim jesteś, człowieku?
Jestem obcym kupcem, — odpowiedział — i chcę w tem mieście coś zarobić, przyjechałem więc tutaj próbować szczęścia.
— Uważaj więc dobrze, — rzekła staruszka, żeby cię nie oszukano, bo dużo tu się kręci oszustów i złodziejów.
Trudno ich poznać, bo podają się za bardzo uczciwych i dlatego strzeż się każdego.
Ponieważ wszyscy prawie ich tu znają, nie probują więc oszukiwać swoich, lecz czyhają na obcych kupców, aby ich oszukać, naciągnąć i uciec. Pilnuj się dobrze!
To powiedziawszy opuściła go i popędziła swą gromadkę owiec, które musiała spędzać, gdyż podczas rozmowy z kupcem rozbiegły się w różne strony.
Zaraz na drugi dzień rano przechodził jeden z mieszkańców koło kupca, który rozłożył się zaraz pod miastem u góry i pozdrowiwszy go spytał:
— Panie, skąd przybyłeś?
A gdy kupiec odpowiedział, znów pytał:
— Jakie są u pana towary?
— Drzewo opałowe — odpowiedział kupiec — Powiedziano mi, że niema tu tego towaru i dlatego sprzedam go tu dobrze.
— Zupełnie mylnie cię panie poinformowano, — rzekł na to ów przechodzień — Niepotrzebny nam ten towar zupełnie... Możemy używać innego materjału do palenia... Zupełnie niepotrzebnie nam tu pan przywiozłeś...
Dreszcz przeniknął nawskroś kupca, gdy to posłyszał.
Przyjdzie się chyba zabrać stąd towar i wracać do domu.
Chwilę tylko jednak tak myślał, gdyż przypomniała mu się zaraz staruszka, mówiąca, żeby nikomu tu nie wierzyć, bo dużo jest złodziei i oszustów.
Poszedł więc na pastwisko i zapalił swem drzewem ognisko.
Płomień szedł w górę, paliło się tak doskonale, że, co kto przeszedł, zaraz pytał się kupca, czyby mu swego towaru nie sprzedał?
Kupiec gotów był oddać im wszystko drzewo, jakie posiadał, rzekł więc do jednego:
— Owszem, możesz to wszystko kupić, jestem gotów ci sprzedać.
Dał zadatek i pomieścił w swym składzie, pieniądze jednak miał zwrócić nazajutrz.
Kupiec odszedł od miejsca, gdzie handlował i zobaczył człowieka z jednem okiem błękitnem, drugiego mu brakło.
Spojrzeli na siebie i kupiec, który miał również niebieskie oczy, przystąpił do niego i rzekł:
— Co tak patrzysz na mnie, jakbyś człowieka nie widział?
— Patrzę, — odrzekł Jednooki — gdyż dostrzegam u ciebie moje oko błękitne...
Jestem poszkodowany, gdyż jednem dojrzeć wszystkiego nie jestem w możności.
Postanowiłem więc zażądać od ciebie zwrotu mojej własności, a jeślibyś tego nie chciał polubownie załatwić, będziemy się o moje oko bili...
Kupiec nie uznał swej winy i nie chciał mu oddać swego oka.
Rozpoczęła się więc kłótnia między nim a Jednookim i doszło nawet do bójki.
Tłumy ludzi wiedzione ciekawością zebrały się, przyglądając się tej zaciekłej walce.
Nie obeszło się bez policji, która musiała rozbroić przeciwników.
Nie byłto jednak ostateczny koniec zwady o błękitne oko, rzekomo od Jednookiego odebrane.
Postanowili zejść się jeszcze nazajutrz rano w tem samem miejscu i spór rozstrzygnąć.
Kiedy Jednooki odszedł poturbowany przez silniejszego od siebie kupca, ten spostrzegł, że podczas walki zgubił gdzieś swój skórzany pantofel.
Po daremnem poszukiwaniu, nie pozostało mu nic innego jak zamówić drugi u szewca, którego sklep był w pobliżu.
Wszedłszy kazał mu zrobić nowy pantofel, mówiąc, że za niego będzie mógł zażądać to, co mu jest miłem.
Szedł dalej nasz kupiec i natrafił na grających w karty.
Była to szajka oszustów, chcących złym sposobem zdobyć pieniądze.
Siedzieli naumyślnie na otwartem powietrzu, żeby kogo naciągnąć.
Spostrzegłszy kupca, poznali w nim tego, którego widzieli walczącego z Jednookim.
Rozumieli dobrze, że kupiec był zdenerwowany i walką i dniem jutrzejszym, który miał rozstrzygnąć, czy ma oddać swe oko, tak każdemu do dobrego widzenia potrzebne.
Napewno będzie roztargniony! — mówili i nie zauważy oszustwa, zgra się więc co do grosza.
Gdy więc był niedaleko, zawołali:
— Hej, panie kupcze, zasiądź z nami i zagraj w karty, rozweselisz się trochę i o swych troskach zapomnisz!
Kupiec stanął przy nich i pomyślał: — Może i mają rację! Zgryziony jestem jutrem, a tu, przy tej grze na czas jakiś zapomnę...
Zresztą nie zawadzi i trochę zdobyć grosza.
Usiadł przy nich i grał. Oszuści, korzystając z jego roztargnienia, nabierali go dobrze.
Kupiec przegrał tyle, że gdyby oddał wszystko to, co w domu i przy sobie posiadał, nie starczyłoby to na zapłacenie przegranej.
Co tu robić? Odłożył też na drugi dzień zapłatę, ale gracze zapowiedzieli mu swój warunek: albo wypije całe morze, albo odda cały swój majątek.
Kupiec na myśl o dniu nadchodzącym drżał z przerażenia.
Co zrobi? Skąd weźmie na zapłacenie za pantofel, jeśli ten, jakiś ciężki położy warunek, jak wybrnie z tego kłopotu z graczami?
Myślał i myślał, ale nic mu do głowy nie przychodziło, wreszcie rozpacz zawiodła w ustronne miejsce, gdzie zaczął nad swą dolą w ciszy rozmyślać.
Zdrzemnął się trochę w tem zmartwieniu, gdy naraz obudził go szmer jakiś i stąpanie.
Obejrzał się poza siebie i dostrzegł tę samą, co i przy wejściu do miasta staruszkę, która, jak i wtedy prowadziła gromadkę owieczek.
— Dzień dobry panu, — odezwała się drżącym głosem, — cożto się stało? czy nie podoba się nasze miasto, że tak smutnie dumasz i w ustroniu się kryjesz?
— Moja dobra staruszko, — odpowiedział kupiec — mam ciężkie zmartwienie i nie wiem, jak z niego wybrnąć...
Nie posłuchałem ciebie, gdyś przestrzegała, żebym nie wdawał się tu z nikim, bo dużo jest złodziejów i oszustów, a teraz już jest zapóźno. Jestem zgubiony bezpowrotnie...
— Nigdy nie jest zapóźno, — odpowiedziała staruszka — kto ma w głowie rozum, ten ze wszystkiego wybrnie...
Opowiedz mi, co się stało, a poradzę ci napewno...
Kupiec opowiedział wszystko ze szczegółami, jakto sprzedał to drzewo, nie biorąc pieniędzy, jak walczył z Jednookim, jak przegrał całe mienie.
I wszystko to jutro ma pozałatwiać. Zostanie wskutek swego nieposłuszeństwa bez oka i bez majątku...
Opowiedziawszy to zapłakał z rozpaczy.
— Ach! raczej życie sobie odbiorę, jak mam zostać Jednookim i w dodatku żebrakiem! jęczał nieszczęśliwy kupiec.
— Nie masz potrzeby umierać! — zawołała, stukając kijem o ziemię, staruszka — pomogę ci z tego wybrnąć, ale pamiętaj, po tej przygodzie umykaj z tego oszukańczego miasta, bo tubyś postradał wszystko...
Tutaj mogą żyć i handlować tylko ludzie przebiegli albo oszuści...
— Dobrze, będę cię słuchał, dobra kobieto, — rzekł wzdychając kupiec — ale wiem, że i ty, pomimo dobrych chęci, nie potrafisz mnie wyratować z tego kłopotu.
— No, zobaczymy, zobaczymy, — rzekła stara, siadając obok niego na drugim kamieniu i odganiając swe owieczki. — Posłuchaj mnie tylko i zrób co ci poradzę!
W odległości tysiąca kroków, w ukryciu skał mieszka starzec mądry i przepowiadający przyszłe rzeczy.
Jestto człowiek niewidomy, jak szkielet wyschły, żyjący tem, co mu kto przyniesie.
Jeśliby nic nie przynoszono, zmarłby z głodu, bo nigdzie nie wychodzi i niczego do pożywienia nie szuka.
Siedzi zawsze samotny u stóp pieczary, która mu za schronienie służy i o ile ktoś potrzebuje rady, chętnie ją udziela.
A rada jego każda jest trafna i rozumna.
Umie prócz tego przepowiadać rzeczy przyszłe i w ten sposób stał tak sławnym, że nikt bez jego porady nie przedsięweźmie niczego ważniejszego.
Zna się on doskonale na wszelkim podstępie i przewrotności, czyni prawie cudowne odkrycia, nie pogardza nikim, każdy jest w jego mniemaniu godnym jego znajomości, przyjmuje więc u siebie nawet bandytów i złodziei i dlatego jestem przekonaną, że wszyscy ci, z którymi dziś zapoznałeś się i którzy chcą cię oszukać, będą nocną porą u niego, zapytać, czy dobrze z tobą postąpili i czy korzyść taką, jakiej się spodziewają, osiągną.
— I cóż mi z tego, że oni tam będą! — zawołał kupiec — poradzi im może jeszcze coś na moją niedolę gorszego, wszak, jak mówisz, trzyma on z bandytami i złodziejami, a jam człowiek uczciwy!
— W gorącej wodzie jesteś kąpany, człowiecze, — przerwała mu staruszka — nie dasz mi skończyć, a czas ulata, moje owce chcą już spocząć w owczarni, mnie także sen już klei oczy...
Otóż mój kochany panie, trzeba, żebyś zakradł się za pieczarę i wysłuchał tego, co starzec będzie im mówił i czy pochwali ich z tobą umowę..
Wysłuchasz panie wszystkiego i napewno z tego skorzystasz i uwolnisz się od tych drapieżców.
Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i że jutro ujrzę cię weselszym.
Wstała z kamienia, spędziła owieczki i skinąwszy głową na pożegnanie odeszła szybko od kupca.
Kupiec posiedział jeszcze chwilkę i dopiero gdy się ściemniło wyruszył w poszukiwaniu groty.
Zdaleka ujrzał ciemny punkt jakiś, który w miarę zbliżania się olbrzymiał, potem zmienił się w ogromną czarną grotę.
Kupiec zaszedł z tyłu i przystanął w cieniu, aby módz wszystko słyszeć, gdy ci, z którymi miał w ciągu dnia do czynienia, przyjdą po radę do wróża.
Wkrótce po swem przybyciu spostrzegł kupiec zbliżającą się gromadkę oszustów.
Skrył się więc czemprędzej za pieczarę i oczekiwał.
Przyszli, powitali starca ukłonem, którego on naturalnie nie widział, ofiarowali mu trochę jedzenia, a gdy się posilił, przedstawiać mu swe sprawy zaczęli.
Pierwszy wystąpił kupiec, któremu sprzedano wszystkie drzewo i opowiedział, co następuje:
Szedłem drogą i zobaczyłem jakiegoś obcego kupca, przed którym leżały całe stosy wyborowego drzewa. Takiego drzewa niema u nas wcale i ucieszyłem się, że mogłem je nabyć.
Spytałem coby chciał za wszystek towar?
Powiedział, że dziś właśnie powie mi co mam zapłacić, ja zaś obiecałem przedtem, że dam za to drzewo, to, co on zażąda.
Czy dobrze, że się tak wyraziłem? i czy mogę być w obawie, że żądania jego będą za wygórowane?
— Kupiec ten ma ciebie w worku, — odrzekł stary wróżbita.
— Jakżeto? Dlaczego? — spytał ów, co kupił drzewo.
Powiedziałeś mu, że dasz, czego zażąda, a on może zażądać od ciebie naprzykład, miljona much, tysiąca karłów lub karliczek...
Co wtedy poczniesz? I zadatek twój, dany złotem przepadnie...
Zamyślił się oszust nad słowami wróża i przyznał, że rzeczywiście, kupiec ma go w kieszeni.
Po tym wystąpił Jednooki i opowiadał:
— Spotkałem błękitnookiego obcokrajowca, miał on moje oko, odemnie odebrane, kolor był ten sam zupełnie, nawet skaza mała jest u niego na oczach, tak, jak i na mojem oku.
Podeszłem do niego i zażądałem swego oka. Nie chciał mi zwrócić.
Kłóciliśmy się a potem nawet przyszło do bójki.
Ponieważ był odemnie silniejszym, zabiłby mnie może, więc, gdy policjant nadszedł, odsunąłem się od niego, niby na rozkaz policjanta, ale nie odstąpiłem od tego, żeby mi moje oko zwrócił.
Powiedział więc, że dziś to zrobi, czego od niego żądam. Czym dobrze zakończył tę sprawę i czy mam się spodziewać dotrzymania obietnicy przez tego człowieka?
— Niebardzo, — rzekł stary — możesz niczego nie otrzymać...
— Jakto?
— A no, gdyby ten obcy człowiek miał rozum, toby powiedział:
— Daj dowód, że to twoje oko, a oddam. A gdy spytasz się go, jaki dowód? on ci powie, żebyś wyjął swoje jedyne oko, on wyjmie wtedy swoje i zważy się, czy jednej są wagi.
Jeśli jednaka waga, odda ci swoje...
Jednooki zmartwił się bardzo tem, że tak się może stać w rzeczywistości, jak mówił starzec i odszedł, ustąpiwszy miejsca szewcowi.
Ten mówił:
— Ojcze wróżbito, jakiś kupiec kazał mi dorobić pantofel skórzany z safjanu, zgubił bowiem z nich jeden i obiecał, że dostanę za robotę to, co mi się będzie podobało.
A ponieważ podoba mi się wszystko co on posiada, to zdaje się, że zostawi on u mnie nawet włosy.
— A ja myślę, — odpowiedział starzec, — że jeśli ma spryt, to dostanie od ciebie pantofel zupełnie darmo.
Gdy cię spyta np. czy ci się to podoba, że sułtan pobił nieprzyjaciół? będziesz musiał przyznać, że ci się to podoba, jeślibyś mówił inaczej dostaniesz pantoflem i jeszcze oskarży cię przed sądem. A za to, co ci się podoba, odbierze pantofel.
Przyszli gracze i tym starzec wytłomaczył, że gdy mu każą morze wypić, on może kazać morze przynieść na miejsce spotkania.
Kupiec słyszał to wszystko i tak zrobił, jak mówił starzec.
Odebrał drzewo, zatrzymał zadatek, potem obdarzył staruszkę i odjechał do domu.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.