Zyndbad Podróżnik/Podróż siódma i ostatnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały „Zyndbad podróżnik“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Podróż siódma i ostatnia.

Po moim powrocie z wyspy Ceylon, odeszła mi ochota od jazdy i wszelkich podróży.
Znużony byłem ogromnie, potrzebowałem wypoczynku i postanowiłem już naprawdę siedzieć do końca życia w domu.
Wprawdzie wróżbita, którego o mą przyszłość zapytywałem, wywróżył mi jeszcze siódmą podróż, ale nie uwierzyłem tej wróżbie i postanowiłem siedzieć spokojnie.
Ale niestety wróżba spełniła się wkrótce.
Pewnego dnia wezwano mnie do kalifa do pałacu i po bardzo serdecznem powitaniu powiedziano:
— Zyndbadzie, potrzebuję twojej pomocy. Musisz mi tę przysługę wyświadczyć i pojechać do króla z odpowiedzią na list i z odpowiednim podarkiem.
Nie mam lepszego nad ciebie posła i będę rad, gdy się zgodzisz na wyjazd.
— Kalifie, — odpowiedziałem z pokorą — jestem na wszystko gotowy, co chcesz i każesz, to uczynię.
Prosiłbym tylko, żeby nie zatrzymywano mnie na wyspie Ceylon, gdyż chciałbym już w domu, przy rodzinie życia mego dokonać.
Wtedy kalif zapewnił mnie, że natychmiast będę mógł powrócić, jak tylko moje poselstwo spełnię, że napisze nawet o tem królowi.
Uspokojony co do tego wyruszyłem z podarkami i listem na wyspę, żegnany przez rodzinę, która błagała mnie o rychły powrót i nie wałęsanie się po obczyźnie.
Przyrzekłem uroczyście i wyjechałem.
Na dworze króla przyjęto mnie bardzo gościnnie i z wielką radością, która wzmogła się jeszcze, gdy zobaczono nadzwyczaj cenne podarki od kalifa.
Nie puszczono mnie tak prędko stąd jak myślałem i obiecywałem.
Wyprawiano na moją cześć zabawy, goszczono mnie hojnie i codziennie upraszano odemnie jeden dzień pozostania na dworze królewskim.
Wypuszczono mnie z cenniejszemi niż przedtem podarkami i pożegnano serdecznie.
W drodze napadli rozbójnicy morscy, zabrali wszystko a załogę wziąwszy w niewolę, sprzedali.
Wyruszyliśmy w drogę na słoniu i jechaliśmy długie godziny, zanim ukazał się dom mego pana.
Jazda na słoniu była wspaniała. Szedł majestatycznie i powoli, jak król, niosąc nas na swym grzbiecie, każdy krok jego był jakby wyrachowany i obliczony na naszą wygodę.
I choć jechaliśmy bardzo długo, nie sprzykrzyła mi się ta jazda, zwłaszcza, że pan mój obecny łaskawie ze mną rozmawiał.
Dostałem się na szczęście do dobrego pana.
Karmiono mnie dobrze, nie obciążano zbytnio robotą i szanowano, chociaż byłem dla nich tylko niewolnikiem.

Pan mój, dowiedziawszy się odemnie, że z zawodu byłem kupcem, wyuczył mnie sztuki celnego zabijania słoni i zaprowadził handel kością słoniową na bardzo wysoką skalę.
Zabijałem dużo słoni, aż razu pewnego zdarzyła mi się z początku straszna niby, ale wkońcu śmieszna przygoda.

Gdy siedziałem na drzewie, oczekując na sposobność zabicia słonia, ujrzałem całe stado słoni biegnących do drzewa, na którem czatowałem.
Wyobrazić sobie moją trwogę, gdy naraz słonie, nie mogąc mnie dosięgnąć trąbą, zaczęły odgryzać pień od ziemi.
Runąłem wkrótce wraz z drzewem, polecając Bogu swój los. Byłem pewny, że mnie, zabójcę ich współbraci, przez zemstę zadepczą.
Tymczasem największy ze słoni, przewodzący im wszystkim, złapał mnie trąbą, posadził na grzbiecie i poniósł.
Po półgodzinnej drodze rzucił mnie na jakąś wysoką górę i odszedł wraz z całem stadem słoni.
Podniosłem się i cóż zobaczyłem? Masę szkieletów i zębów słoni, które tu widocznie przychodziły kończyć swe życie.
Uszczęśliwiony tem pobiegłem do swego pana, przywiodłem na to miejsce, opowiadając o swej przygodzie.
Radość naturalnie była ogromna, bo to cały majątek! tyle wyborowego towaru!
Przez wdzięczność wrócił mi wolność, obdarzył tysiącami sztuk złota i ugodził się z kapitanem okrętu, który właśnie zawinął do brzegów, aby mnie zawiózł do Bagdadu.
Najpierwszym moim obowiązkiem było po przyjeździe do Bagdadu pójść do kalifa i o moich opowiedzieć wypadkach.
Okazał wielką radość z powodu mojego powrotu i bardzo łaskawie ze mną rozmawiał.
Mówił mi, że martwił go bardzo mój pobyt na wyspie, że obawiał się o mnie, czy mi się znów co złego nie przytrafiło.
Opowiedziałem mu moje dziwne przygody a wtedy na palec włożył mi swój wspaniały pierścień.
— Teraz, — rzekł do mnie — korzystaj w spokoju z owoców twej pracy i nie wyjeżdżaj już nigdzie z domu, od kochającej rodziny i od twych przyjaciół.
Słowa te Zyndbad tak wziął do serca, że postanowił już naprawdę, chociażby go brała chęć, nie ruszać się z domu nigdzie.
Kończąc to opowiadanie swych dziwnych przygód, obrócił się Zyndbad ku tragarzowi i rzekł:
— No, mój przyjacielu, czyś słyszał kiedy, żeby kto ze śmiertelników miał podobne historje w życiu i niebezpieczeństwa?
Czy możesz mówić, żem nie zdobył ciężkiemi trudami i nadzwyczajnemi przejściami mego dostatku?
Bądź pewny, żeś ty miał więcej spokoju w życiu odemnie i częściej przy ciepłym siedziałeś kominie, niż ja, włócząc się po wyspach i lodowaciejąc prawie w morskich bałwanach.
Losy nasze nie są znów tak bardzo do siebie niepodobne, jak mówisz i myślisz.
Ty jesteś tragarzem ciężarów, ja dźwigam też na swych barkach ciężary niebezpieczeństw i trudów podróży.
Nigdy nikomu nie potrzeba zazdrościć i nigdy nie sądzić z pozorów.
Bóg z tobą! Nie mam ci tego za złe, żeś źle o mnie mówił i mścić się za to nie będę.
A teraz powiedz bracie Zyndbadzie, czyż nie zasłużyłem po tylu trudach życiowych po takiem ciągłem tułaniu się i zabieganiu o grosz, na to, żebym odpoczął?
— Czy nie zarobiłem ciężko na to, co posiadam i czy będziesz jeszcze mówił, że bez zasługi używam dobra?
Zyndbad tragarz ucałował rękę swego dobroczyńcy i przepraszał za swój błąd, mówiąc:
Wobec niebezpieczeństw i trudów, jakie przenosiłeś panie, moje życie i praca są dzieciństwem i wstyd mi wypowiedzianych przezemnie słów.
Ty panie, zdobyłeś wszystko to, co masz, długą i uciążliwą pracą i pańska szlachetność robi ze swego bogactwa użytek jak najlepszy.
Oby Bóg dał Panu siły i zdrowie i długie, długie życie... Zasłużył Pan na to, żeby go błogosławiono i szanowano.
A ja codzień modlić się za pana będę.
Pan domu, jak zwykle ofiarował mu woreczek ze złotem, prosząc, aby przestał być tragarzem, lecz aby codziennie przychodził do niego, na obiad, gdyż przywykł do niego, jak do brata i przykroby mu było, gdyby o nim zapomniał.
Zyndbad tragarz odszedł szczęśliwy, błogosławiąc tego, na którego przed niedawnym czasem narzekał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.