Zyndbad Podróżnik/Szósta podróż

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Zyndbad Podróżnik
Pochodzenie Nowe baśnie z 1001 nocy
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. ca. 1931
Druk „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały „Zyndbad podróżnik“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Szósta podróż.

W rok później wyruszyłem znowu — mówił nazajutrz Zyndbad.
Ktoby mógł pomyśleć, żebym po pięciu niebezpiecznych wyprawach zechciał jeszcze rozpoczynać szóstą.
Sam byłem zdumiony, gdy zamiar ten w czyn wprowadziłem.
Krewni moi i przyjaciele starali się mnie od tej podróży odwieść i zarzucali mi, że zaledwie rok przebywszy w domu, znów puszczam się na przygody.
Nie pomogło to jednak. Wyjechałem nie tak, jak zwykle w strony Persji, lecz nakupiwszy towarów wyruszyłem w strony Indji.
Jechaliśmy bardzo długo, ale okazało się, że nie w tym co było trzeba kierunku.
Dopiero po jakimś czasie udało się nam skierować w strony indyjskie.
Ale pomimo odnalezionego kierunku stało się nieszczęście.
Pewnego dnia raptem kapitan rozdarł swój turban, zaczął rwać sobie włosy i krzyczeć:
— Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Znajdowaliśmy się, jak nam później powiedział, na najbardziej niebezpiecznem miejscu, gdzie szalony wir porywa okręty i kruszy.
Szczęściem okręt przywarł się do góry podwodnej i zatrzymał się. Mogliśmy jeszcze być uratowani.
Góra ta była gładką skałą; trudno było z niej się wydostać i o ile zbrakłoby nam żywności, głodową pomarlibyśmy śmiercią.
Umierali jeden po drugim moi towarzysze, wkońcu zostałem sam. Opuszczały mnie zupełnie siły i układłem się już na śmierć na jednej ze skał, gdy naraz spostrzegłem wytryskującą ze skały wodę słodką, której napiwszy się, orzeźwiłem się trochę i nawet zacząłem myśleć o uratowaniu sobie życia.
Wypatrzyłem otwór, z którego sączyła się woda, wyżłobiłem dalej ostrym krzemieniem i puściłem się na dwóch deskach z kawałkiem kija w ręku do wiosłowania. Byłem pewny, że zginę, ale postanowiłem do końca walczyć mężnie z trudnościami.
Jak długo płynąłem, nie wiem. Po obudzeniu na brzegu jakiejś rzeki spostrzegłem gromadę czarnych ludzi nademną stojących.
Stanąłem przed nimi i powitałem w ich języku, na co odpowiedział mi jeden z nich, w imieniu wszystkich.
— Nie dziw się, bracie, — mówił on do mnie, żeśmy się tu nad brzegiem zebrali.
Właśnie spaliły się nasze siedziby i przybyliśmy tutaj, żeby coś zasiać i rozgospodarować się.
Jest tu woda słodka, są owoce, jest i trochę zwierzyny, żyć tu można.
Widzieliśmy coś czarnego na wodzie, byłeś to ty na tratwie. Przyciągnęliśmy ciebie na brzeg i oczekiwaliśmy twego przebudzenia.
Teraz powiedz nam, skąd się tu wziąłeś i kim jesteś?
— Przedewszystkiem — rzekłem — dajcie mi co zjeść, bo upadam z głodu, wtedy to będę miał siły i głos do opowiadania.
Przyniesiono mi wtedy różne rzeczy do jedzenia, jak owoce, mleko i ryby pieczone i kiedy już się posiliłem, zacząłem im o swym losie opowiadać.
Dziwili się bardzo memu opowiadaniu i czarny, który ze mną wciąż rozmawiał, przyznał że moje opowiadanie jest tak cudowne, że sam król ich słuchałby z zajęciem.
Obiecałem powtórzyć tę całą historję królowi a wtedy przyprowadzono mi osiodłanego konia, na którego wsiadłem i w towarzystwie jednego z tutaj zebranych, który mi drogę wskazywał, puściłem się w drogę do króla.
W drodze dowiedziałem się od mego przewodnika, że jestem na wyspie Ceylon, słynnej z połowu pereł, na cały świat ze swej piękności znanych, obfitującej w przepyszne owoce i znanej z wyborowej plantacji herbaty, o wiele lepszej i zdrowszej od farbowanej tuszem w Chinach.
Zaprowadzony przed króla, pokłoniłem się indyjskim obyczajem nizko do samej ziemi, a nawet ucałowałem ziemię.
Król kazał mi powstać i poprosił mnie, abym zajął obok niego miejsce i opowiedział moją historję ze wszystkiemi szczegółami.
Słuchał z ogromnem zaciekawieniem i znalazł historję moją tak dziwną i niebywałą, że kazał swemu nadwornemu sekretarzowi ją opisać i do aktów królewskich dołączyć.
Potem proszono mnie, żebym towary swoje królowi przedstawił.
Przedstawiłem mu wszystkie i zachwycano się najbardziej szmaragdami i rubinami, które nagromadzone miałem do handlu.
Wiele z moich klejnotów przewyższały te, które znajdowały się w skarbcu królewskim.
Widząc zachwyt króla i otaczających go dworzan, odezwałem się do niego:
— Królu, nietylko moją osobą niegodną, ale i wszystkiemi memi towarami możesz rozporządzać, wszystkie te klejnoty możesz sobie zabrać do skarbca.
Król uśmiechnął się łaskawie i rzekł:
— Daleka odemnie ta myśl, mój Zyndbadzie, aby zagrabiać twoje bogactwo. Bóg je dał tobie, miej je więc na swój użytek.
Jesteś pod panowaniem kalifa Harun Al Raszyda, nie wypuszczę ciebie stąd bez podarku dla niego i bez obdarzenia ciebie również jaką pamiątką z mojego kraju.
Zostałem u tego dobrego króla gościem przez czas dłuższy, odpocząłem należycie i powróciłem do sił.
Gdy objawiłem chęć powrotu do kraju, król wezwał kapitana okrętu, który miał wkrótce odjeżdżać i umówił się z nim aby mnie odwieźć.
Minęło jeszcze dni parę, poczem żegnany bardzo czule przez króla i dworzan wyruszyłem do portu.
Zaledwie stanąłem na brzegu ujrzałem cały orszak dworzan królewskich idących ku mnie z podarkami.
Powierzono mi list do kalifa Harun Al Raszyda, wraz z przepysznymi i drogocennymi podarunkami dla niego i dla mnie.
Wdzięcznem sercem przyjąłem ten dowód pamięci od szlachetnego króla i wsiadłem na okręt aby udać się do Balfora, a stąd do Bagdadu.
Powróciłem do Bagdadu, oddałem podarki kalifowi i postanowiłem już nie podróżować.
Nie ostatnia to jednak była podróż. O ostatniej opowiem jutro.
To mówiąc obdarzył znów tragarza złotem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.