<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Wojnart nie wrócił do towarzyszy.
Nazajutrz rano wezwano w dodatku Dobronrawowa i Aronsona. Niepokój więźniów wzrósł ogromnie; robili najrozmaitsze przypuszczenia, co to znaczy i co z tego będzie. Wszyscy zgadzali się na to, że chodzi o bunt na barce, nie mogli jednak zrozumieć, dlaczego dopiero teraz wszczęto dochodzenie i poco wezwany został Aronson.
— W gruncie rzeczy powinniby nas wrócić do Tomska, ba, nawet do Tobolska, gdyż w tamtym okręgu sądowym naruszyliśmy prawo!... — dowodził Gołowin.
— Wiadomo, że nie dla nas prawa pisano!... Zawsze się przeciw nam na gorsze obraca!... Zresztą, czyż nie wszystko jedno: my przecież praw nie uznajemy! — żartował Awdiejenko.
Przed samym wieczorem przyprowadzono zpowrotem obu ostatnio wezwanych.
— A Wojnarta niema?...
— Niema!...
— I nie widzieliście go?...
— Nie widzieliśmy go; siedzi, powiadają, w osobniaku!
— O cóż chodzi?...
— Rozumie się, że o bunt.
— No i co?...
— Powiedzieliśmy, że nic nie wiemy, że żadnego buntu nie było. Z początku gniewali się, wygrażali nam, wreszcie kazali nam zeznania napisać i odesłali nas, jak widzicie!...
— Dlaczegóż trzymają Wojnarta?...
Dobronrawow wzruszył ramionami.
— Musi być, albo inaczej zeznawał, albo o co innego go oskarżają. Jest w tem wszystkiem jakaś niejasność. Mówią o buncie a jednocześnie pytają o przygotowania do jakiegoś zamachu... Jakieś nonsensa, które zrozumieć trudno!...
— Dobre, Bat’ku. Jak woni durni, to my jeszcze durnijsze!... Klin klinom! Trzeba kazati, szczo ni bunta, ni barżi, ni samoj Wołgi i Tobola nie było! Towdi zeńki wypuczat’... — śmiał się Łyzoń.
Warunki były ciężkie, trzymano ich ostro i utrudniano komunikację z resztą więzienia. Ale współczucie i zaciekawienie, jakie odosobnienie ich wzbudziło wśród kryminalistów, zrobiły wkrótce szczelinę w tym murze srogości.
Dobronrawow, który w dalszym ciągu był ich starostą, dostał w parę już dni przez piekarzy, którzy co rano przynosili chleb, kartkę od Wojnarta. Pisał, że oskarżają go o bunt, o próbę ucieczki i o zniszczenie rządowego majątku przez złamanie poręczy u schodów na barce. Że się do niczego nie przyznał i, korzystając z niedokładności donosu, wykpił wszystko i w żart obrócił.

„Mam nadzieję, że sprawa upadnie, gdyż donos pisał nie oficer, a ktoś inny, źle powiadomiony i niepisemny... Pokazano mi ten donos; sam sędzia śledczy śmiał się, takim jest napisany językiem. Pewnie podał go albo wachmistrz albo kucharz z parowca...“ — dodawał wkońcu.

Humory odrazu się poprawiły. Postanowiono dać znać do miasta o całej sprawie, o położeniu, w jakiem się znaleźli, prosić o interwencję i pomoc. Mieli jednak kłopot, na czyje ręce wysłać list przez kryminalistów, by nie wsypać czasem „organizacji“. Jeszcze trwały narady i wahania w tej sprawie, gdy do kamery wszedł niespodzianie Wojnart, zakuty w ręczne kajdany, ale wesoły, i oznajmił, że druga połowa partji tylko co przybyła z Tomska, że Butterbrota i wszystkich Żydów wsadzono do osobniaków i że z tego powodu dla braku miejsca przeniesiono go zpowrotem tutaj.
— Pewnie czasowo, ale dobre i to! — zauważył Dobronrawow.
— Nie wiem. Wyznaję, że wolałbym, aby mię tam czas jeszcze jakiś potrzymano. Przedewszystkiem nie zdążyłem porozumieć się z nikim z przywiezionych i lękam się, że narobią głupstw, po drugie te osobniaki mają doskonałą komunikację z miastem...
— I my będziem ją mieli!...
— Ale nie macie!...
— To się zrobi, to się zrobi!...
— A ja już zrobiłem.
— Doskonale. Cóż napisałeś?
— Wszystko opisałem i prosiłem w imieniu całego ogółu, jako były starosta, o pomoc, o pieniądze, rzeczy, cukier, herbatę, no i o uzyskanie ulg...
— Chwat jesteś. Masz tam jaką osobę?...
— Mam.
— I adres masz?
— I adres mam.
— Wybornie... Pozostaje tylko cierpliwie czekać...
— I wąchać!... — dodał Wujcio, zwracając nos w stronę stojącego przy drzwiach kubła.
— I tak zostanie do końca żywota waszego, albowiem... błogosławieni są trzeźwi i cisi!... — szepnął zgryźliwie Dobronrawow.
— Życie więzienne, nużące, jednostajne, ciężkie i szare, gdzie toczy się walka o kruszyny potrzeb i o atomy praw, które jednak dla nas często mają znaczenie niezmiernie doniosłe, są kwestją naszego bytu, ma wiele podobieństwa z życiem ludu pracującego... — filozofował Awdiejenko.
— Daj pokój!... Przyznaj, że zazdrościsz najnędzniejszemu z robociarzy!... — oponował Kotow.
— Bynajmniej. I gdyby mię wypuszczono, znowu robiłbym wszystko to, co niechybnie w Rosji skończyć się musi więzieniem... I to jest silniejsze ode mnie, i nie wiem nawet przyczyny, dlaczego tak postępować muszę...
— Jaskrawy przykład rosyjskich sprzeciwieństw wewnętrznych, od których dusza choruje i umiera!... — zauważył poważnie Gołowin.
— Metafizyczne brednie!... — ostro odciął Lwow.
Zaczął się spór gorący i długi, który skracał jednak długie godziny bolesnego trwania i dlatego słuchany był i podtrzymywany przez wszystkich z wielkiem ożywieniem. Nawet Wojnart wziął w nim udział.

W parę dni potem panna Nawrocka, która już raz dowiadywała się w sklepie „Kaminer i Sp.“, czy niema tam czasem listu do niej i zostawiła swój adres, otrzymała przez chłopca sklepowego Kaminera krótki liścik skreślony ręką kobiecą i podpisany Sara Bergson, gdzie nieznajoma prosiła ją o przybycie w sprawie ważnej, jutro o godzinie dziesiątej do mieszkania Abrahama Gutmana, na ulicy Sadowej, dom własny.
O oznaczonej porze weszła na pierwsze piętro pięknego, murowanego domu zaniepokojona, gdyż była pewna, że sprawa tyczy się Wojnarta. Czysto ubrana pokojówka otworzyła drzwi i wskazała jej sąsiedni pokój:
— Pani zaczeka, w tej chwili powiem!... Wzięła bilecik Nawrockiej i odeszła innemi drzwiami. Nawrocka znalazła się w obszernym pokoju, zastawionym ciężkiemi wyściełanemi meblami, z otwartem hebanowem pianinem pod ścianą i szeregiem pięknych obrazów w złoconych ramach na ścianach. Wszystko dyszało zamożnością, nawet bogactwem i nosiło w stylu cechy ledwie uchwytnej... hebrajszczyzny. Nadawały go przedewszystkiem dwa piękne starożytnej roboty świeczniki siedmioramienne ze złotego bronzu, stojące z obu stron wielkiego lustrzanego „trumeau“ oraz pająk z tego samego metalu, zwieszający się z sufitu. Tu i ówdzie rozrzucone były statuetki i artystyczne drobiazgi z staro-hebrajskiemi ornamentami, a jeden z obrazów przedstawiał doskonałą kopję słynnego „Żyda, wiecznego tułacza“. Wreszcie na małym inkrustowanym stoliku leżała otwarta księga, na której stronicach bystre oczy Nawrockiej rozpoznały druk hebrajski. Specjalny zapach ryb, gotowanych po żydowsku i przaśnego ciasta płynął wraz z ciepłem, dusznem powietrzem z dalszych pokoi. Wkrótce rozległ się tam szczebiot dziecięcy, przerywany uwagą osoby starszej, potem lekkie kroki i we drzwiach salonu ukazała się ta sama kobieta, którą Nawrocka pamiętnego dnia widziała na pokładzie barki obok Wojnarta. Serce dziewczyny ścisnęło się i zabiło. Niemniej zdawała się zmieszana spotkaniem i pani domu. Obie kobiety przyglądały się sobie przez mgnienie oka z tą samą ciekawością, jak wówczas na Obi, poczem Sara, postąpiła naprzód, wyciągając rękę.
— Panna Nawrocka, czy nie tak!.. Zdaje się, że już spotkałyśmy się, nieprawda?!... Niech pani siada, proszę bardzo!... Ośmieliłam się osobiście trudzić panią dlatego, że prócz listu dla pani, jaki znalazłam w sklepie krewnych, mam pani do zakomunikowania w sprawie pana Wojnarta trochę szczegółów o ostatnich wydarzeniach...
— Co się stało?
— Nic szczególnego; zdaje się, że władze miały zamiary wytoczyć całej partji wygnańczej proces o bunt na barce. Mam wrażenie jednak, że już zaniechały tego zamiaru, gdyż pana Wojnarta, którego, jako głównego oskarżonego, początkowo osadzono w osobnej celi, znowu przeniesiono do wspólnej, a mnie, która również należę do oskarżonych, jak pani widzi, wypuszczono na prośbę krewnych i pozwolono za poręką czasowo zamieszkać u nich w Irkucku... A przecież skazana jestem na osiedlenie do bardziej odległych północnych okolic.
— Kosztowało to pewnie niemało! — pomyślała Nawrocka z kruszyną zawiści. — Jak długo zostanie tu partja katorżan, nie wie pani? — spytała głośno.
— Nie wiem. Przypuszczam jednak, że śledztwo potrwa jeszcze czas jakiś i że nie wyślą ich dopóki nie będzie skończone. Czy pani chodzi tak bardzo, aby pan Wojnart tu dłużej pozostał?
— O tak!... Ale to niemożliwe. Rzecz prosta, że chciałabym, żeby posiedział tu jak najdłużej, gdyż bądź co bądź lepiej mu będzie, niż w kopalniach...
— Zapewne. Może się uda go przenieść do szpitala, gdzie ordynatorem jest mój wuj doktór Reichgold...
— Postaram się uzyskać z nim widzenie, wtedy będę mogła dostarczać mu co będzie potrzeba i dowiedzieć się, czego chce i co zrobić można. Miała mi, szanowna pani, udzielić jakichś szczegółów...
— Wiele nie wiem, gdyż wiadomości od katorżników z trudem się przedostają do reszty więźniów. Ich oddzielono i umieszczono zupełnie osobno, w innym korpusie. Są w położeniu bardzo ciężkiem, odebrano im wszystkie rzeczy i pieniądze. Wszystko to złagodnieje, gdy skończy się śledztwo i oskarżenie upadnie, ale teraz...
— A czem im grozi, gdyby nie upadło, nie wie pani?
— W razie gdyby z jakichkolwiek politycznych powodów, niezależnych zresztą od władz miejscowych, chcieli przeprowadzić represje, następstwa mogą być dość przykre. Przedłużenie terminów sądowych dla wszystkich i przykucie do taczek oraz pozbawienie ulg wszelkich dla głównych oskarżonych. Nie sądzę, aby chcieli stosować kary surowsze, gdyż wywołałoby to hałas w prasie, skandal zagranicą i może nawet interpelację w Dumie. A z tem zawsze rząd się liczy!
Nawrocka uśmiechnęła się blado.
— Słaba nadzieja!...
— No, tak!... Otóż my będziemy się starać aby ją wzmocnić. Chciałam właśnie prosić panią, aby pani w razie potrzeby udawała się do mnie. Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy. Pan Wojnart był kolegą i przyjacielem mego męża, ...i... z prawdziwą przyjemnością... Wszystko, co sobie pani życzy... Myślę więc, że pani zapewne rychło mię odwiedzi i podzieli się wiadomościami oraz... planami!... — dodała zagadkowo... Proszę bardzo, byłoby to dla mnie prawdziwą przyjemnością, gdyby się tak... stało!... Niech pani w każdym wypadku liczy na mnie...
Nawrocka podniosła się, czując, że Sara nie ma nic więcej do powiedzenia i śpiesząc się przeczytać list od Wojnarta.
— Spodziewam się, że uda się... nam obu — ciągnęła Sara, odprowadzając ją do drzwi.
— Dziękuję, bardzo dziękuję — odpowiadała machinalnie Nawrocka.
— Za nic w świecie... Zrobię sama... Wszystko sama!... Ciekawa jestem, czy ona zna zapatrywania Stanisława?... A w takim razie, co to wszystko znaczy?! — rozmyślała, idąc szybko po ulicach już omroczonych zapadającą nocą.
Na ulicy Wielkiej musiała zwolnić kroku, gdyż tłumy przechodniów zalewały chodniki. Równe szeregi latarni oświetlały długą perspektywę wysokich murowanych domów; z wystaw sklepowych wylewało się jaskrawe światło daleko na środek ulicy, po której sunęły szeregi wozów i dorożek. Przed cukiernią Deko dookoła wystawionych stolików siedziały gromadki rozbawionych spacerowiczów. Chłopcy latali z gazetami pod pachą, wykrzykując głośno:
— „Przegląd Wschodni!... Przegląd Wschodni!... Napad na pocztę na trakcie jakuckim!... Napad na pocztę...“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.