Łańcuchy/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panna Stanisława Nawrocka po widzeniu się z Wojnartem, tego dnia jeszcze wieczorem, wyjechała do Irkucka i wyprzedziła przybycie partji na dni kilka.
Na stacji zaniosła własnoręcznie do dorożki swoją małą walizkę i, zajrzawszy do notesika, kazała się wieźć na ulicę Bazarną, dom Wasiutina. Gruby obdarty dorożkarz o ciemnej, kosookiej twarzy burjaty nie śpieszył się; zanim zdjął ze łba konia parciany worek z obrokiem, zanim konia zahełznał, poprawił uprząż i wgramolił się na kozioł, upłynęła dobra chwila. Jadąc wzdłuż Głazkowskiego przedmieścia, ciągnącego się u stóp skalistych wzgórz, nie poganiał konia, bo, jak się tłumaczył:
— Tu wyboisto!...
Gdy zaś skręcił na długi łyżwowy most na Angarze, znowu objaśnił pasażerkę, że policja przez most prędko jeździć nie pozwala, kazał jej zapłacić mostowe i ruszył wolnym krokiem w szeregu wozów ciężarowych.
— I papierosów też palić nie wolno. Surowo wzbronione każdemu, bo bywają pożary!... Łoni znalazł się tu jeden taki... Dwa przęsła zgomżały!... — dodał znacząco, rzucając bystre spojrzenie na obcego kształtu czarny kapelusik cudzoziemki z podejrzanem białem skrzydełkiem.
Choć Nawrocka widziała doskonale, że inni niebardzo liczą się z „surowym zakazem“ i co chwila wyprzedzają ich truchcikiem, a nawet małym kłusem, nie nagliła swego woźnicy i, odrzuciwszy się wtył na siedzenie, z rozkoszą wciągała świeże, wilgotne powietrze w płuca, zmęczone długą i duszną podróżą.
Godzina była południowa, słońce stało wysoko nad olbrzymią szczerbą jakby wyrwaną w ciemnej tarczy widnokręgu, przez którą lała się z bezdennego Bajkału potężna, szmaragdowa struga rzeki. Pęd ona miała tak mocny, iż przęsła mostu drgały nieustannie jak splot ramion, wyprężonych w nadmiernym wysiłku, a nurt miała tak czysty, że z dna jej głębokich odmętów przyświecały smugi barwnych żwirów i wielkie głazy omszałe, jak cudna mozaika, oprawna w ciemną zieloną sieć porostów, i nakryte wielką, ruchomą szybą przepojonego blaskiem dnia kryształu.
Z Głazkowskiej strony rzeki, od upłazów ciemnych wzgórz porosłych kwitnącym rododendronem, biła na zwierciadło wody różowa łuna jak zorza niegasnącego poranku, a po drugiej stronie wyciągnęła się nisko nad wodą biała nitka miejskich budowli z wytryskującemi tu i ówdzie ponad nią zielonemi i złotemi kopułami cerkwi, z brunatną igłą wieży katolickiego kościoła, z czerwonemi kominami nielicznych fabryk, z zielenią ogrodów, wznoszących się tu i tam ponad dachy i mury. Dalej półkolem błękitniały stoki gór.
Ale oczy przybyłej w tej pięknej panoramie szukały chciwie panującego, jak jej mówiono, nad otoczeniem wielkiego budynku, na krańcu miasta, na podgórzu za rzeczką Uszakowką, który miał być więzieniem.
Strzęsiona niemiłosiernie przejazdem po źle wybrukowanych, brudnych i zakurzonych ulicach, rada była, gdy dorożka zatrzymała się wreszcie przed małym parterowym domkiem w drugorzędnym zaułku.
— Tutaj dom Wasiutina... Może pani do Katarzyny Iwanówny Dowgiełło, to ona istotnie tutaj mieszka i wszyscy Polacy u niej się zatrzymują! — objaśnił woźnica, oczekując z wyciągniętą ręką na zapłatę.
— A gdzie?...
— Tu na lewo z bramy... Trafi pani, bo ona cały domek zajmuje!
Na podwórzu, oddzielonem od sąsiedniego ogrodu rozwalonym parkanem, bawiło się w piłkę dwóch wyrostków, którzy zapytani wskazali Nawrockiej drzwi niskie i obdrapane. W sionce przez inne drzwi otwarte ujrzała w kuchni babuleńkę w ciemnej sukni i białym fartuchu, uwijającą się z zakasanemi rękawami przy zarzuconym jarzynami stole.
— Czy tu mieszka pani Dowgiełło? — spytała po polsku.
— Ja jestem!... A co pani sobie życzy?
— Chciałabym... Czy nie znajdzie pani dla mnie kącika?...
— Acha, szuka pani pokoiku!?... Żałuję bardzo, ale wszystkie zajęte. Niech pani uda się do hotelu Deko, tam też ziomek właściciel..
Panna Stanisława milczała chwilkę z opuszczonemi oczyma.
— Mam do pani list od pana Dobrzyckiego!... — rzekła wreszcie cicho.
— Acha z Tomska?... To pani z Tomska?
— Nie, jam z Warszawy.
— Acha, z Warszawy!... — powtórzyła staruszka śpiewnym głosem, wycierając ręce o fartuch i opuszczając podwinięte rękawy. — Może pani pofatyguje się do pokojów. I co panią tu do nas z Warszawy sprowadza?...
— Zanim odpowiem, może pani list przeczyta!... Oto on!...
— Jadziu, Jadziu, chodź na chwilę, dojrzyj, żeby mleko nie wykipiało, muszę odejść... Przyjechała pani z Warszawy... A potem przychodź do nas! — krzyknęła Dowgiełłowa w uchylone drzwi naprzeciw i poprowadziła Nawrocką w głąb mieszkania.
— Córkę mam!... Wiecznie chora, zajęta dziećmi, mąż w kopalniach złota...
Wszystko na mojej głowie... Czy nie widziała pani dwóch chłopców na podwórku? Co oni tam robią!?...
— Grają w piłkę!...
— Tak, tak! Niech grają, to moi wnukowie, trzebaby ich do gimnazjum, ale pieniędzy niema. Dopiero jak zięć przyjedzie z kopalni na Nowy Rok... — gadała staruszka, nakładając na nos okulary i otwierając kopertę listu.
— Acha, więc pani tu do... narzeczonego?!... Acha, rozumiem, sama przecież w podobny sposób tu się dostałam... Boże mój, jakże to było dawno i jakże szybko przeleciał czas! Więc jakże on skazany: do ciężkich robót, zupełnie jak mój!... Czy już jest?... Gdzie jest?...
— Nie, dopiero za parę dni przybędzie!... Zdaje się, że wyślą go do Akkatuja, na pewno niewiadomo... Tutaj dopiero!
— Acha, do Akkatuja... Tam źle: wilgoć i kopalnie ciężkie; dużo tam naszych powstańców pomarło od szkorbutu i zatrucia rudą... Ale niech się pani nie martwi, nie martwi!... Bóg łaskaw!... Z jego pomocą wszystko można wytrzymać i odmienić!... Ot, i ja panna z bogatego domu, bieliznę w przeręblu w zimie pierałam, jednak żyję, dzieci wychowałam, męża nieboszczyka, Panie świeć nad jego duszą, uwolniłam... Syna mam oficera, drugi na kolei... Tylko, ot, córka choruje... I skąd się wzięło, nie wiem... Więc chciałaby pani pokoik?... A do Deko pani nie życzy sobie?...
— ...Kochana pani, chciałabym jak najmniej tutaj... rzucać się w oczy! Niech już mię pani przytuli!...
— Acha, jak najmniej rzucać się w oczy!... Rozumiem, ale niema pokoiku, więc jakże?... — pytała, patrząc na Nawrocką powyżej okularów poczciwemi, wyblakłemi, jakby wypłakanemi oczami.
— Pan Dobrzycki bardzo panią poleca, lecz co ja poradzę, niema pokoiku!...
— Chyba, żeby pani zgodziła się spać w jednym z panią Tutolminą, ona Rosjanka ale poczciwa, bardzo poczciwa, też wygnanka... Poprosimy ją... Może się jakoś ułoży... A tymczasem niech pani tutaj postawi kufereczek i zje z nami obiad. A może pani się umyje, co? Zaraz pani wody gorącej podam... Z drogi to przyjemnie!...
— Istotnie poproszę! Jaka pani dobra?... Tem bardziej, że zaraz muszę iść na ulicę Soldacką... Czy to stąd daleko?
— Nie, zupełnie blisko... pewnie do pana Chamkrelidzego?...
— Skąd pani wie?...
— Skąd wiem?... Wszyscy do niego chodzą, wszyscy wygnańcy chodzą. Jadziu, Jadziu chodźże nareszcie!... Panna Nawrocka z Warszawy, wprost z Warszawy, słyszałaś?... — wołała, zwracając się w stronę kuchni. A może pani z tych Nawrockich z Duniszek z Rosieńskiego?... Znałam ich bardzo dobrze... A jakże, dobrze ich znałam! Majątek mieli obok nas, sąsiedztwo... Nie, nie z tych! Szkoda, ale i tak dobrze, że wprost z Warszawy!... Jadziu, Jadziu, śpiesz się. Już ja cię tam zastąpię!... Więc niech kochana pani tymczasem tutaj lokuje się!...
Odeszła, a niezadługo potem przez te same drzwi wsunęła się osoba szczupła, biała, różowa, upudrowana, z wąskiemi, podmalowanemi ustami. Stała chwilkę, oglądając z przykrem zdziwieniem przymrużonemi oczami niepowszednią urodę Nawrockiej. Rysy miała podobne do pani Dowgiełłowej i te same chabrowe źrenice, które szpecił jednak wyraz niepokoju i zawiści.
— Strumińska!... — wyrzekła, sznurując usta. Pani z Warszawy?... Bardzo przyjemnie! A czy dawno?...
— Tak, dość dawno!... Płynęłam parowcem przez Tobolsk. To o wiele taniej.
— I wygodniej. Wybieramy się już dawno do Warszawy i skoro mój mąż wróci z kopalni... Mamy własną kopalnię złota. Wprawdzie nieurządzona jeszcze zupełnie, ale mąż mówi, że będziemy niedługo bogaci.
Przytoczyła cały szereg nazwisk i wypadków, dowodzących niezbicie, że każdy poszukiwacz złota zostaje koniec końców miljonerem.
— Trzeba tylko trochę wytrwałości i pieniędzy.
Pani Dowgiełłowa przyniosła czysty ręcznik, miednicę z wodą i kilkakroć upomniała córkę, aby ta nie przeszkadzała pannie Nawrockiej i pozwoliła się jej umyć i wypocząć. Strumińska nie śpieszyła się jednak, choć dostrzegała lekkie zniecierpliwienie dziewczyny. Poszła sobie wreszcie, mówiąc:
— Trzeba się przebrać do obiadu!
Istotnie, zanim Nawrocka doprowadziła do porządku swą toaletę, stołownicy pani Dowgiełłowej zaczęli się schodzić. Staruszka uprzedziła Nawrocką, żeby nie wychodziła na miasto, gdyż „waza zaraz będzie na stole“.
— Do Chamkrelidzego jeszcze pani zdąży w sam raz po obiedzie. On wtedy zawsze pije herbatę i na pewno go pani zastanie!... Niech pani tymczasem zapozna się z panią Tutolminą.
Pani Tutolminą blada, brzydka, piegowata blondynka, miała piękne szare oczy o ujmującym wyrazie. Odrazu serdecznie, jak jakąś starą znajomą, przywitała Nawrocką i chętnie zgodziła się na przyjęcie do swego pokoiku.
— Może pani rozporządzać nim w zupełności, gdyż przychodzę do domu właściwie nocować, a cały dzień muszę upędzać się po mieście za lekcjami. Ach, prawda, jeszcze po obiedzie pół godzinki palę papierosa i przeglądam gazety... Muszę, nałóg... — uśmiechnęła się.
Drugi stołownik, Kolenko, już niemłody mężczyzna, posępny i milczący, wygnaniec, który już odcierpiał swoją karę i pracował obecnie jako niższy urzędnik w magistracie, ukłonił się Nawrockiej zdaleka i usiadł na boku. Reszta byli to uczniowie miejscowego gimnazjum oraz wnuczkowie pani domu. Wszyscy wkrótce obsiedli ożywionym wiankiem nakryty jasną ceratą stół, pośrodku którego pani Dowgiełłowa rozlewała zupę z wielkiej wazy. Dwa miejsca obok niej były niezajęte. Rychło wszakże wszedł do pokoju, pogwizdując wesoło, młody człowiek, jasny blondyn z niebieskiemi oczyma, ale z twarzą o rysach wybitnie mongolskich.
— Pan Biełych!... — prezentowała go gospodyni Nawrockiej.
Młodzieniec przestał gwizdać, przyglądał się chwilę dziewczynie z mieszaniną nieśmiałości i zuchwalstwa, poczem wyjął ręce z kieszeni i ukłonił się z galanterją.
— Wprost z Warszawy, przyjechała pani do narzeczonego!... — objaśniła pośpiesznie Strumińska, która weszła zaraz za młodzieńcem i zauważyła niemą scenę.
— Już jest tutaj?... Z jaką partją przybył?... Na co skazany?... — zaczął rozpytywać się Biełych.
— Jeszcze go niema, dopiero przybędzie!... — krótko odpowiedziała Nawrocka. — Ta Angara to śliczna rzeka!...
— Ach tak!... Wogóle nasze rzeki sybirskie są piękne, może najpiękniejsze na świecie!...
— To pan był w Europie?
— Nie, ale słyszałem...
— Ja bo uważam, że Niemen jest o wiele piękniejszy!... — wmieszała się pani Dowgiełłowa.
— Skądże Niemen!?... Niemen mała rzeczka!...
— Jaka mała! Wcale nie mała!... Kto panu powiedział?... — broniła się Dowgiełłowa.
— Mówię wam: niema jak Don! — dowodziła Tutolmina.
Rozmowa już poszła tą drogą i stała się ogólną.
Każdy chwalił rzekę swej młodości. Biełych wciąż rzucał spojrzenia i zapytania w stronę Nawrockiej, a po obiedzie podszedł do niej i, chyląc głowę powiedział półgłosem:
— Słyszałem, że pani ma interes do księcia?
— Do jakiego księcia?...
— Do księcia Chamkrelidzego!.... To pani nie wie, że on jest gruzińskim księciem. Zresztą tam książęta znaczą to samo, co u kirgizów... Ha, ha!
— Tak, chciałam się zobaczyć z panem Chamkrelidze, mam list z Tomska dla niego... Ale kto panu powiedział?...
— Ho, ho!... W Irkucku słyszą jak trawa rośnie!... Jeżeli pani sobie życzy, zaprowadzę panią do niego... zupełnie niepostrzeżenie...
— Nie mam się z czem kryć!... — odrzekła sucho.
— Doskonale!... W takim razie idziemy!... Mam interes w tamtej stronie, a nawet mam interes do samego księcia i mogę do niego wstąpić!
— Zaraz nie mogę!...
— W takim razie, kiedy sobie pani życzy? Może pani mną rozporządzać!... Mam czas... Jestem też wygnańcem i nie mam zajęcia.
— Panie Biełych, wszak obiecał pan dziś zawiesić mi obraz!... — wmięszała się do rozmowy Strumińska.
Uprowadziła go z sobą, a Nawrocka schroniła się natychmiast do pokoiku Tutolminej.
— O, od niego trudno się odczepić!... On tu do nas niedługo zastuka!... — roześmiała się Rosjanka.
— Czy nie można mu wytłumaczyć, że jestem bardzo zmęczona!...
— Zacznie wtedy obiecywać, że wszystko zrobi za panią!... Trzeba go poprostu wypędzić i ja to zrobię z przyjemnością!
— Istotnie mam interesa, które sama muszę załatwić!...
— Rozumiem. Niech pani idzie, ale niech pani stara się minąć niepostrzeżenie okna pani Strumińskiej, bo panią zobaczy i pobiegnie za panią! Nic nie pomogą prośby i wykręty! Jako towarzysz, uważa, że jest wolny od wszelkich względów towarzyskich.
Nawrocka potrząsnęła przecząco głową i długą szpilką przypięła swój skromny kapelusik.
Przeszła spokojnie, nie kryjąc się mimo niebezpiecznych okien i choć dostrzegła za szybami obróconą ku sobie twarz Biełycha, nikt jej nie ścigał. Widocznie pani Strumińska znalazła dla interesującego kawalera dużo „niecierpiącego zwłoki“ zajęcia.
Książę Chamkrelidze mieszkał niedaleko w małym parterowym domku drewnianym w głębi obszernego podwórza. Cała ta ulica, przylegająca już do krańców miasta zabudowana była podobnemi domkami. Pokój miał dość obszerny, widny, czysty ze złotawemi ścianami z gładko ociosanego modrzewiu. Pośrodku stał wielki stół zarzucony książkami i papierami a w rogu pod ścianą wąskie łóżko żelazne, zasłane ubogą, ale czystą pościelą.
Książę siedział właśnie przy stole w głębokiem krześle, czytał gazety i pił herbatę, kiedy służąca zameldowała Nawrocką. Zaraz powstał i zrobił kilka kroków naprzeciw przybyłej. Był to mężczyzna wysoki, chudy z ognistemi czarnemi oczyma i wielkim orlim nosem, nadającym śniadej jego twarzy śmiały i drapieżny wyraz. Gęste czarne z siwizną, puklami układające się włosy powiększały to srogie wrażenie, ale łagodził je słodki, dziecinny uśmiech, błąkający się wciąż prawie na kształtnych ustach pod zawiesistym, sutym wąsem.
— Czem mogę służyć?...
Nawrocka podała mu list.
— Niech pani siada!... — prosił uprzejmie, wskazując na krzesło. Pani pozwoli! — dodał, wskazując na list.
Kiwnęła głową i usiadła. W miarę jak czytał, rysy jego poważniały...
— Cóż mogę dla pani uczynić?...
— Powiedziano mi, że pan może wszystko!...
— O, to za wiele!... To to samo co nic!... Chciałbym konkretnych wskazówek.
— Chodzi o urządzenie ucieczki... Wojnartowi, skazanemu do ciężkich robót na lat piętnaście... — zaczęła wzruszonym głosem.
— Tak, polecają go w liście... Domyśliłem się tego... Czy nie wypije pani ze mną filiżanki herbaty... Hej, Łukierja, herbaty... — zawołał, nie czekając na odpowiedź.
— Herbata jest tu na Syberji czemś w rodzaju fajki przymierza! — żartował wesoło. Widzi pani, odbieram takie polecenia bardzo często; ci, co to czynią, nie liczą się ani z warunkami, ani ze środkami, ani z czasem... Wyobrażają sobie, że instytucja o tak strasznym tytule jak Czerwony Krzyż Rewolucyjny, musi mieć wielką władzę, ogromną organizację i dużo pieniędzy... Tymczasem ani jedno, ani drugie... A prezes jej!... — tu pochylił głowę z lekkim ukłonem i rękę na piersiach położył — jest najnieszczęśliwszym człowiekiem, gdyż musi odmawiać takim prośbom, które doprawdy należałoby..., którym odmawiać doprawdy bardzo, bardzo boleśnie...
— Panie, Irkuck jest ostatniem miejscem, gdzie, jak mi powiedziano, jeszcze ucieczkę zorganizować można. Dalej, dalej... już niema nadziei!...
— Irkuck jest miejscem, gdzie można zorganizować ucieczkę?... Siedziba Generał-Gubernatora?... Korpusu żandarmów?... Centrum wojska i policji? Miasto, posiadające najlepsze, najsolidniej strzeżone więzienie?... Któż pani opowiedział te bajki!?
Opuściła głowę.
— Tu taka jeszcze zachodzi okoliczność... — zaczęła znowu rwącym się głosem...
Opowiedziała w krótkich wyrazach o buncie na statku i o roli, jaką odegrał w nim Wojnart.
Książę słuchał pilnie.
— Tak, to jest ważna rzecz!... Mogą ich oddać pod sąd wojenny. Ale sprawa jeszcze nie wszczęta?
— O ile wiem, nie!...
— Więc przedewszystkiem będziemy się starali, żeby sprawy nie wszczynano. I to może się powieść; to łatwiej przeprowadzić, niż ucieczkę, gdyż mamy w sądzie i w więzieniu pewne stosunki. Niech więc pani uspokoi się i powie mi tymczasem, do jakiej partji politycznej w kraju należał pan Wojnart? w jakiej sprawie jest aresztowany? gdzie sądzony? i t. d. Wszystko co pani wie, ze szczegółami, włączając to, co pani mówiła o zajściu na barce, abym mógł sobie zanotować, gdyż widzi pani, sam nic decydować nie mogę, muszę sprawę przedstawić Radzie Naczelnej, która już postanowi, co uczynić będziemy mogli... Niech pani przyjdzie za parę dni, najlepiej kiedy partja Wojnarta już do Irkucka przybędzie i będziemy mogli dowiedzieć się coś konkretnego o umieszczeniu jej, o terminie jej pobytu tutaj oraz o innych okolicznościach... Zdarza się, że niektóre partje kierują wprost do Aleksandrowska...
— Co to takiego?...
— Centralne katorżne więzienie w 40 wiorstach stąd!...
— Niech Bóg uchowa!... — krzyknęła, powstając Nawrocka.
— Dlaczego? — uśmiechnął się książę. Przeciwnie, stamtąd o wiele łatwiej uciec, niż stąd... i tam często skierowywujemy tych, których chcemy zbawić!... Niech pani siada i zacznie cierpliwie swą spowiedź!...
Nawrocka spojrzała nań z wdzięcznością i usiadłszy zpowrotem, odpowiadała szczegółowo i dokładnie na zadawane jej pytania.
Wyszła o zmroku niezmiernie znużona, nie zwracając uwagi na podejrzane wschodnie postacie, brodate i oberwane, kręcące się w cieniach ulicy, które w innych warunkach napełniłyby ją głęboką trwogą.