Łzy Chrystusowe (Birkenmajer, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Łzy Chrystusowe
Pochodzenie Łzy Chrystusowe
Wydawca Spółka Pedagogiczna T. A.
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Łzy Chrystusowe


Słońce ogromne, rozognione blaskiem rażącym, staczało się z wyniosłości niebios, zachodziło za krawędź widnokręgu tak powoli, jakby miało jakąś przyczynę, by się ociągać, jak gdyby je coś powstrzymywało... Snać żal mu było opuszczać tę ziemię, na której przebywało czas tak krótki, że nie zdążyło jeszcze jej się napatrzyć, ni łez wysuszyć; taki dziwny rumieniec powlekał jego oblicze, iż się zdawać mogło, iż to oblubieniec, niechętnie przymusowi okrutnemu ulegając, z oblubienicą się żegna. Ostatni pocałunek warg jego różanych spoczywał na jej skroniach, a ziemia w niemym szczęścia zachwycie oddychała urokiem i przedsenną rozkoszą. Ciało jej wdzięczne ustroiły drogocenne skarby — podarki oblubieńca: oto mieniąca zasłona, z czerwieni zórz utkana, oto złote hafty szklistych promieni, a tam dalej zwiewna oparów szata, błękitem wody bramowana — wszystko to kładło się na jej kibić, na łonie, na szyi i na włosach falistych, otaczając powabem niezwykłym tę gwiazdę błędną, która wprawdzie jest jedną z najmniejszych w gronie swych towarzyszek niebieskich, ale przez Stwórcę pono nade wszystkie jest umiłowana i wyniesiona nad inne dzieła rąk Jego.
W godzinę tę zachodnią na szczycie jednego ze wzgórz, okalających Jeruzalem, stał Chrystus.
Pod Jego stopami ścieliła się miła oku kraina, śmiejąca się pogodą łąk i pól. Świeża zieleń nigdy nie więdnących krzewów bratała się z płowemi kępami niw, pokrytych obfitością zbóż wszelakich; gdzie niegdzie pstrem umajeniem weseliły się rozkoszne sady, dalej znów rozsiadły się winnice, wonne i wdzięczne. Gaje palmowe przytuliły się do srebrnej rzeki, która w dalszym biegu zraszała rozległe błonia, tonące w kwieciu. Kędyś znowu ciągnęły się białe wstęgi dróg, wysadzane po bokach sykomorami, na drogach zaś widać było powracające trzody srebrnorune, to zbijające się w zwartą gromadę, to rozlewające się szeroko, niby ślimak, co pełzając, to kurczy się, to rozkręca, za każdym razem zmieniając postać i rozmiary. Koło sadzawki, dokąd je pędzono, rozpanoszyły się nagie poszarpane skały.
Jeruzalem, zamknięte dokoła krasą swego otoczenia — niby obraz ujęty w rzeźbione obrzeża — piękne było nad wyraz, piękne było jak marzenie senne. Białe rzędy domostw, rozsypanych tu i owdzie, gdzie indziej niby w równiankę białego kwiecia się splatające, usadowiły się na równinie i na szczycie Morjah i u podnóża Syjonu, dźwigającego warowną świątynię.


W godzinę tę zachodnią na szczycie jednego ze wzgórz, okalających Jeruzalem, stał Chrystus

Świątynia, świetnością się pyszniąca i stercząca pośród niskich, skromnych mieszkań człowieczych niby władca między poddanymi, ciskała na wszystkie strony hojną dłonią dań ze srebra i złota. Jako dziecię, kąpiące się w rzece, rozpryskuje dla igraszki wodę w drobniuchny pył, połyskujący barwy tęczowemi, tak pozłacany szczyt Pańskiego przybytku rozpraszał dokoła siebie migotliwe promienie słońca, spadające nań ulewą. Dach cały jarzył się niezwykle, kruszcowa jego powłoka zdawała się topić i rozpływać, jakby tam z pod niej, gdzieś z wnętrza, wydarł się płomień ogromnej obiaty ku czci Pana niebios.
Lecz Chrystus, Pan niebios, nie radował się snać z całopaleń owych. Albowiem spoglądał na miasto tak żałosnym, tak współczucia pełnym wzrokiem, jakby rozpamiętywał coś strasznego lub niepokojącego. Dziwna litość nieziemska, nadludzka przebijała się w tych modrych oczach, w tych licach hożych a pociągłych, na czole wysokiem, okolonem zwojami jasnych kędziorów, z któremi zabawiał się swawolny wietrzyk.
Uczniowie, siedzący opodal, odgadnąć nie mogli przyczyny tego smutku i spojrzenia, miłości pełnego, jakiem obrzucał Chrystus gród Dawidowy. Ich myśli były przedsię odmienne: boć jakimś bezgranicznym zachwytem, uwielbieniem i chlubą napawał ich wspaniały wygląd stolicy i królewska dostojność świątyni. Dziwowali się tedy Panu swemu, wpatrując się z niespokojną ciekawością w Jego oblicze.
— Nauczycielu! — ozwał się jeden z nich — azali nie olśniewa cię potęga warownych murów stolicy, okazałość i przepych domu Bożego? Wieki całe je stawiały — wieki też przetrwa Jeruzalem i stać będzie po latach, zawsze potężne, niezniszczalne, ogromne. Pojrzyj, z jakich to ciosów olbrzymich ułożone są obronne ściany miasta; ponoć nie zburzy ich nieprzyjaciel żaden, nie rozwali ich grom ni trzęsienie ziemi, nie skruszy ich gryzący ząb czasu.
Mistrz zwiesił piękną głowę na piersi — widocznie ważył te słowa. Po chwili milczenia znów się wyprostował, a usta jego zadźwięczały skargą nieutuloną, żałosną:
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, nadejdzie czas, iż z tych wyniosłych budowli kamień na kamieniu nie pozostanie. Wtargnie najezdnik srogi i mocny z obcej krainy i wszystko w gruz i perzynę obróci, a synów tej ziemi, jako brańce, na kraj świata pożenie. I nie będzie miał kto użalić się nad opłakaną dolą narodu mojego, nie będzie miał kto uprawić zagonów, które dotąd plennym urodzajem słynące, stać odtąd będą pustką i odłogiem!
Tu powstrzymał swą mowę — po chwili, zwróciwszy znów oczy ku stolicy, jął przemawiać z targającym wyrzutem:
— Jeruzalem, Jeruzalem! wielekroć to chciałem zgromadzić twą dziatwę w objęciach moich! Aleś mnie odepchnęła, wzgardziłaś mną, córo zapamiętała... Przeto i ja tobą pogardzę, gdy nadejdzie dzień upokorzenia twego.
Wzruszenie nie pozwoliło mu dłużej przemawiać; lecz o wiele wymowniejsze od słów były te łzy Jego, które z pod powiek Mu wytrysły i rzęsiście sypać się poczęły na zioła, na murawę...
Przyroda cała niejako współczuła z Panem swym, gdyż widząc płacz Jego, przybrała wyraz bezmiernej żałości i smętku. Słońce, jasne dnia oko, schowało się za wzgórz sinych krawędzie, na szerokiej obręczy świata kładła już dłoń chłodną ciemność zasępiona, rozwłóczyła tu i owdzie pajęcze tumany, przyoblekała wszystko w całun jakiejś beznadziejnej tęsknoty, jakiejś bezwładności i żalu...
Tchnienie wieczornego chłodu, musnąwszy skronie Zbawiciela, przebudziło go z zadumy.
— Już nam czas pomyśleć o spoczynku — odezwał się do towarzyszy. Zatem podnieśli się i poczęli zstępować z góry Oliwnej.
Jeden tylko Judasz nie powstał i nie poszedł z nimi, ale siedział jak przykuty. Na czole kreśliły się mu jakieś poważne myśli, jakieś przeczucia trapiące duszę. Może żal mu było, że to miasto wkrótce wpadnie w obce ręce, a nadewszystko, że skarby, których i setna część zrobiłaby go, Judasza, bogaczem, staną się łupem zwycięzców? Bo Judasz chciwy był na pieniądze i każdemu ich zazdrościł — więc w tej chwili myślał, iż o wiele byłoby lepiej, żeby to jemu oddano te skarby, zamiast żeby miały leżeć bezużytecznie, aż je z krwią obywatelską rzuci się pod nogi Rzymian... A zresztą może nie o tem myślał on w tej chwili, lecz przypominał sobie słowa sługi Annaszowego, który opowiadał, że pan jego wynagradza go często srebrnikami za lada usługę — podczas gdy on, Judasz, za trzy lata służby u Mistrza tylko tyle uzbierał groszy, ile niekiedy z żebraniny wśród zwolenników otrzymał? A może tylko czekał na kogoś, z kim mógłby jakiś targ pokątny załatwić? Niewiadomo — bo i któż zdoła odczytać myśli tak ciemne i ponure, jako ten mrok, spowijający przestworza od końca do końca?
Kiedy podniósł źrenice, by skroś gęstniejącą noc dopatrzeć śladu odchodzących — dziwny blask oślepił nagle jego źrenice... Patrzył i oczom nie wierzył... Na jawie-li to widzi? czy go nie mami urojenie?... Przed nim, na trawie, leżał rozsuty pokład drogich kamieni i migotał, jak oczy uwodzicielki!...
Żądza odezwała się w sercu Judaszowem, oczy mu zalśniły nadzieją, że stanie się oto bogatym, jak sam Annasz!... Bogatszy nawet od Annasza! Przecież to skarby, jakich świat nie widział! Tyle, tyle ich tu błyszczy! Kto je przeliczy! Skończyły się dni Judaszowej nędzy! Zdjął z ramion mieszek, gdzie nosił datki, składane przez lud pobożny dla Mistrza i uczniów, którzy byli ubodzy, a trudząc się przez dzień cały nauczaniem, nie znajdowali czasu na staranie się o dobro ciała. Z gorączkowym pośpiechem począł do mieszka zgarniać owe lśniące okruszki, szydząc w myśli z prostaczków, którzy tu byli i nie dostrzegli skarbu, tuż u nóg leżącego. Napełniwszy sakwę, zarzucił ją przez barki i szybkim krokiem jął podążać w stronę miasta.
Szedł tak dość długo, ale, w miarę jak szedł, ogarniało go coraz większe, niedające się wytłumaczyć zmęczenie, które utrudniało mu chód, a później wprost uniemożliwiało.
Zdało się Judaszowi, jakoby wór, dźwigany na plecach, coraz to pęczniał i rósł i ciężał, nareszcie przybrał w jego wyobrażeniu rozmiary góry Oliwnej. Judaszowi poczęło brakować tchu, włosy mu zjeżyły się na głowie, pot rzęsisty zwilżył czoło. Zrzucił więc brzemię i, usiadłszy pod smokowcem, począł oddychać głęboko.
Wytchnąwszy powstał i z wysiłkiem podjąwszy skarb swój, ruszył w dalszą drogę powolnym krokiem. Utrudzenie wzmagało się w przerażający sposób. Pot lał się już strugami ze skroni, serce mu tętniło, jak młot w kuźni. Dobywał sił ostatnich, by się dowlec do bramy miasta, ledwo już widocznej w zgęstniałej pomroce.
— Muszę tam dostać się rychlej, bo gotowi zamknąć przede mną wrzeciądze — pomyślał i wzdrygnął się, bo po rozpalonem ciele przeszło tchnienie wieczornego chłodu. Przyśpieszył więc kroku, kurczowo zaciskając w garści węzeł wymykającego mu się i wpijającego w ciało mieszka. Lecz dłużej nie mógł utrzymać: rzemyk przerwał się i skarb osunął się na ziemię.
Podniósł go skwapliwie i ladajak w tłomok go zawiązawszy, biec począł ku wrotom, ile mu siły pozwalały. O dziwo! Mieszek jakby stopniowo zbywał ciężaru i stawał się znów lekki, jak poprzednio. Judaszowi zdało się, że po ciele coś mu przepływa, wżerając się pod skórę i przenikając do szpiku kości. Ból począł mu doskwierać dotkliwy, jakby ogień go palił we wnętrzu. Ogarnął go jakiś szał, jakby do krwi dostała mu się trucizna. Cisnął sakwę o ziemię, a sam puścił się pędem ku miastu.
Przebiegłszy bramę, rzucił się w pierwszą ulicę. Przechodnie, snujący się jeszcze tu i owdzie, spoglądali nań w osłupieniu, jak na obłąkanego. Za mieszkaniem Zacheuszowem natknął się na Mistrza idącego samotnie: uczniów swoich wysłał bowiem naprzód, by upatrzyli mu wieczernik.
Widząc Judasza tak dziwnie zmienionego, zatrzymał go ruchem ręki, pytając:
— Synu! dokąd biegniesz i czemu twarz twoja pełna jest boleści?
I spojrzał nań tak łagodnie, iż w okamgnieniu uleczył całą mękę ucznia swojego, Ów zatrzymał się.
— Judaszu! — pytał w dalszym ciągu Nauczyciel — gdzież to masz sakwę, w której przechowywałeś mienie nasze? Albowiem trzeba będzie uiścić zapłatę gospodarzowi za wieczerzę i nocleg.
Judasz spojrzał po sobie z przerażeniem — i zawstydzony zwiesił głowę w milczeniu.
— Judaszu! — ciągnął Chrystus — aza nie pomnisz, iżem rzekł: Błogosławieni ubodzy? I czym ci nie mówił: rzuć wszelką majętność a pójdź za mną? Aleś ty głuchy był na słowa moje, boś nade mnie ukochał boga Mamona.
Na twarzy Judasza odbił się cień jakiś...
— I czy ty wiesz — mówił cicho Nauczyciel — co to za skarb znalazłeś na górze Oliwnej? Skarb-ci cenniejszy był, niż przypuszczałeś — tak cenny, iż się nim kupczyć nie godziło. Łzy-ci to moje były, łzy wylane za ludzi tysiące, a może przedewszystkiem za ciebie. Zaprawdę przyjdzie czas, kiedy i mnie samego zaprzedasz...
Westchnienie przerwało mu mowę. Szli obok siebie w milczeniu po uśpionej ulicy. Gdzieś tam zamigotały kagańczyki i rozległ się chrzęst żelaza. To szła miarowym krokiem kohorta rzymska, w stal zakuta i sama jakby ze stali. Szli na zmianę warty do zamku namiestnika.
Chrystus powiódł po szeregach smutnym wzrokiem: może przyszło mu na myśl czekające go pojmanie w ogrojcu, może zaś opłakane przezeń zburzenie miasta świętego?
I Judasz patrzył za nimi długo i w myśli coś ważył. Kiedy skręcano na drogę, wiodącą w stronę wieczernika, naraz Jezus nie obaczył przy sobie ucznia swojego. Natomiast zdawało się, jakby tam jakaś postać przemykała się chyłkiem ku domowi arcykapłana.
Świat cały otulała noc, piastunka złych ludzi...

Troickosawsk, 1917.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.