<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


11 marca.

A więc ze mną ma być do tego stopnia źle, że oni uważają śmierć moją za bardzo możliwą?
Co to było wczoraj? — ja nie wiem: to jakiś sen straszny, majaczenie, — ja nie wiem.
I dlaczego oni to za konanie uważali? Bo słyszałem, słyszałem najwyraźniej, jak któreś z nich krzyknęło: „on kona!“ — więc się czegoś podobnego spodziewali?... I dlaczego? dlaczego? Jeżeli tak jest rzeczywiście, czemu ja o tem nic niewiem?
Nie mogę sobie dać rady z własnemi myślami. To wczoraj wykoleiło mię zupełnie.
Niema takiej głębi, któraby nie była niczem wobec bezdni. A ja właśnie nad nią stoję...
Bo to był okropny dzień. Do końca życia pozostanie mi w pamięci.
Obudziłem się, jak zwykle, w dość dobrym humorze i czas do śniadania zeszedł na gadaninie. Przy herbacie żartowałem sobie najspokojniej ze Stacha i z jego umiejętności nalewania herbaty. Dopiero papieros mię zgubił. Lekkie zachłyśnięcie się dymem wywołało taki straszny atak kaszlu, jakiegom w życiu ani doświadczał, ani słyszał. Trudno nawet znaleźć odpowiedni wyraz na określenie, co to było: po prostu jakaś piekielna muzyka całych piersi, wszystkich wnętrzności, wycie, pisk, rzężenie, chrapanie, cała gama najstraszniejszych jęków, — wszystko, — tylko nie głos ludzki.
Były chwile, żem się z uwagą wsłuchiwał w te dziwaczne odgłosy, chcąc dojść, skąd one pochodzą, — sam bowiem nie mogłem rozpoznać, że to moje płuca te jęki wydają. Szamotałem się całem ciałem do tego stopnia, że Stach w pierwszej chwili uważał to za konwulsye. Chwilami instynktownie chwytałem się rękoma za piersi, po prostu w obawie, żeby mi nie pękły.
Pół godziny zeszło na takiej męczarni. Osłabłem tak, że mię Stach musiał sam ułożyć na poduszkach i lekarstwo w usta wlewać. Leżałem jak obumarły i lekkie rzężenie świadczyło chyba tylko, żem duszy z tym kaszlem nie wykaszlał. Biedny Stach, bardziej był może ode mnie przerażony. Widziałem, że chwilami tracił zupełnie głowę. Gorącą herbatą parzył mi usta, w oczy mi wody kolońskiej nalał, jednem słowem w trójnasób pogarszał sytuacyę.
Uspokajałem się coraz bardziej i wszystko wracało do zwykłego porządku.
Czas mijał, czułem się daleko lepiej, w piersiach tylko pozostał ostry, szarpiący ból. Ogarnęła mię jakaś ciężka apatya; nie myślałem literalnie o niczem, pochłonięty jedynie kontemplacyą nad deseniami kołdry. Obadwaj zachowywaliśmy głębokie milczenie. Od czasu do czasu czułem nad swoją głową pochylającego się nademną Stacha, który chciał się dowiedzieć, czy nie śpię. Natychmiast przymykałem oczy, bojąc się, żeby o co nie zapytał: nie chciałem się wcale otrząsać z apatyi. Prawie drzemałem.
Tak nadeszło południe.
Zaczynam drzemać na dobre, z wpółotwartemi oczami. Naraz łoskot otwierających się drzwi otrzeźwia mnie zupełnie. To Zosia.
Wpada, jak zwykle, z hałasem, zarumieniona od mrozu, bez ceremonii tupie nogami i już od samego progu zaczyna coś szybko mówić! Ja widzę, że udaje brawurę i sili się na wesołość.
Energiczne „pst“ osadza ją na miejscu. Stach głową, rękoma i nogami daje jej pierwsze objaśnienia o tem co zaszło.
Następuje w oka mgnieniu metamorfoza. Zosia staje na miejscu jak wryta, przestraszonemi oczami wodząc to po mnie, to po Stachu. Daję nakoniec znak życia i powtarzam z uśmiechem: „nic, nic“.
Znów zmiana sytuacyi. Zaczynamy się ruszać wszyscy i mówić wszyscy razem, każde co innego. W jednej chwili zaczyna być gwarno, niemal zgiełk, nie możemy się zrozumieć wzajemnie. Zosia pyta, Stach przesadza się w opowiadaniu, chciałby jednym tchem wszystko z dziesięciorzędnymi szczegółami odmalować, co mu się naturalnie nie udaje, — ja oponuję i uspokajam. Istna wieża Babel. Zosia sama nie wie, co robić: czy się do mnie uśmiechać, czy Stacha słuchać. Robi i jedno i drugie: co sekunda inne wrażenie maluje się na jej twarzy. Widzę, że się w żaden sposób zoryentować nie może.
Naraz krztuszę się. Nic, przeszło. Odchrząknąłem tylko. Mówię dalej. Zosia, ni z tego, ni z owego, zaczyna mię całować. Oni udają wesołość, śmiejemy się wszyscy, ja najgłośniej...
Zakrztuszam się po raz drugi. Nic, i to przechodzi.
Jesteśmy czegoś ogromnie uradowani. Mnie się tylko ciągle zdaje, że oni grają komedyę. Ale nic — gramy dobrze. Zosia jest w swoim żywiole — lata po pokoju, wymachuje rękoma, usta jej się nie zamykają. Przypomina sobie, że się jeszcze ze Stachem nie witała. Nowy powód do ogólnej wielkiej wesołości; witają się trzy razy czulej i serdeczniej, niż zwykle; nie wiem dlaczego — ogromnie mi się to wszystko zaczyna podobać, choć ciągle jeszcze ich podejrzewam. O mało nie gwiżdżę z jakiejś wielkiej uciechy. Jestem jak pijany, gestykuluję rękoma, zanoszę się od śmiechu; — chcę im coś powiedzieć... oni nie słyszą...
Naraz krztuszę się znowu. Chrząkam... Nic, dobrze... Nie... czuję okropne łaskotanie w gardle, w piersi jakąś przeraźliwą pustkę.
Zaczynam szybko, raz po raz, łykać ślinę. Nie pomaga. Czuję całą furyę, jaka mi się zbiera w piersiach. Ale muszę się przemódz; chcę im coś ogromnie wesołego powiedzieć, — twarz już w połowie przybrała wyraz odpowiedni konceptowi, cała pozycya ciała przygotowana do wyrazistszej illustracyi słów; koncept już... już... ma zlecieć z ust... — dławię się... — nie, — muszę się pokonać; zatykam usta, oddycham przez nos... Nie, — i to niepomaga.
Krew mi zalewa głowę... gorąco... wciskam się w poduszki: oni myślą, że się pokładam ze śmiechu, a ja się duszę... Cienki głosik Zosi rozlega się po całym pokoju. Zdaje mi się, że wszystkich ogarnia szał... słyszę...
Naraz staje się coś nadzwyczajnego. Okropny jakiś pisk czy wycie wydziera mi się z piersi i tracę niemal przytomność.
Cały wściekły huragan, do ostatka duszony w piersiach wybucha nagle.
Zaczyna się pasowanie. Po prostu wyję. Głowa zdaje się rozlatywać w kawały, w mózgu czuję ogień. W płucach gra mi powietrze, jak wiatr na stepie, — pustka, pustka okropna, łaknąca tchu, ziejąca pragnieniem, nienasycona... Wiję się, jak w konwulsyach; nie czuję siebie, czuję tylko tę przepaść, jaką mam w piersiach, w brzuchu; ona tylko żyje, ona harce wyprawia.
Nareszcie mgła mi oczy zasłania, nie widzę nic, wpadam w jakąś otchłań, gdzie wszystko jest czerwone, purpurowe, granatowe, w końcu czarne — i nic... nie pamiętam...
Jakiś ciężar opada mi na piersi, coś oplata wokoło. Jestem zatrzymany nad otchłanią. Zaczynam się szybko podnosić gdzieś do góry, — coraz widniej, jaśniej.
A... żyję, jestem! Już widzę, nawet i słyszę.
To biedna zanosząca się od płaczu Zosia ściska mię tak konwulsyjnie. Cały pęk jasnych jej włosów widzę tuż na piersiach moich. Na razie nic nie wiem co się stało. Nic mię nie dziwi; żyję tylko ciałem, fizycznie, poruszam się odruchami, coś bełkocę... Wszystko jest ogromnie naturalne. Zosia płacze? Tak widać potrzeba. Stach klęczy i nogi mi rozciera? I to widać potrzebne. Wszystko jest najlepiej, tylko mnie czegoś brakować zaczyna. W twarzy uczuwam szalone ciepło, głowa mi rośnie... ot, pęknie za chwilę... tchu... tchu... duszę się.
Zaczynam się szamotać, żeby się uwolnić od przywalającego me piersi ciężaru... i bezwładny opadam na poduszki...
Straszny krzyk „on kona! on kona!“ wdziera mi się w mózg. Zaczynam w to wierzyć, nie rozumiejąc dobrze; jednocześnie gwałtownymi ruchami zdzieram z siebie wszystko, rozrywam koszulę, paznogciami wpijam się w ciało... tchu... tchu... tężeję cały... duszę się...
Nakoniec! Aaa... odetchnąłem! Łzy mi spływają z policzków; sam nie wiem, skąd się wzięły. Zaczynam ogromnie wierzyć w to, że konam. Coś mówię, strasznie bez związku, wargi trzęsą mi się niesłychanie.
O, doskonale już rozumiem wszystko. Tak — konam. Nie. — To Zosia. — Czego ona płacze? No, przecież umieram; tak, to bardzo naturalne, że ona płacze. Ale to nic. — Co? — Strasznie widno. — Po co tu hak w sufit wbity, kiedy niema lampy wiszącej? E... głupstwo. — Hm... czego to ja chciałem? Czegoś chciałem. — A! Zosia! — Więc ja niby umieram. Prawda, prawda, że to ja umieram. — Trzeba się pożegnać. Dobrze... ale dobrze... potem... trochę później, przecież konam. Hak?... tak... dobrze...
Jakieś kawałki rozmaitych myśli tłoczyły mi się do głowy. Przed oczami przewijały mi się obrazy z niesłychaną szybkością. W połowie myśli zapominałem jej początku. Wszystko mi się rwało i plątało, wszystko wydawało w oświetleniu błyskawicy. Ani chwili jednej nie wątpiłem, że konam, tylko niedobrze to rozumiałem. Byłem w ciągłem oczekiwaniu, że jeszcze chwila, jeszcze coś... coś... i zrozumiem wszystko dokładnie. Jakaś zasłona, co mi wzrok osłaniała, miała opaść lada sekunda, lada chwila... i ot wszystko będzie dobrze, wszystko się wyjaśni, nastanie jakaś harmonia, coś niezwykłego... nieznanego... koniec...
Jak długo to trwało, nie pamiętam. Łzy same spływały mi po twarzy. Powoli zaczął mię opanowywać jakiś straszny, bezbrzeżny żal. Wargi drżą mi coraz bardziej, chcę coś powiedzieć, zdławione gardło nie przepuszcza głosu. Oddycham coraz szybciej i wpadam w łkanie.
O, już teraz wiem, że płaczę i dlaczego płaczę. Wreszcie nie sam płaczę: Zosia łka nerwowo, Stachowi łzy drżą w głosie i słowa wymówić nie może. Czuję się otoczonym miłością, — żałują mię, współczują....
Ogarnia mię coraz większa rzewność; łkanie przechodzi w cichy, serdeczny płacz i zaczynam zawodzić, jak małe dziecko, któremu się krzywda dzieje. Rozczulam się nad sobą samym; jakaś cicha, spokojna żałość napełnia mi serce.
— Smutno... strasznie... strasznie mi smutno. Ja taki biedny... wynędzniały... nie mam już matki... nikogo... sam, jak palec... i oto umieram jak nędzarz, opuszczony, nieszczęśliwy... mamo, mamo!
Popłakuję sobie z cicha. Już nie ja, ale cała dusza mi płacze. Nie myślę o śmierci, o Zosi, o Stachu, — o niczem. Siebie mi tylko żal. Kurczę się i zwijam w maleńki kłębuszek na łóżku, bo mi się zdaje, że im mniejszym będę, tem bardziej mam prawo się żałować.
— Jestem taki mały, taki malutki, taki biedny i nędzny, jak dzieciątko małe, głodne, bez matki, obite... Kto nie zapłacze?
Powoli, powoli przycicham trochę. Ze łzami spływają moje smutki i rozrzewnienie. Łagodnie, delikatnie zaczynam uspokajać samego siebie. Dobieram w myśli wyrazy jak najczulsze, najbardziej przekonywające, traktuję się jak dziecko, sam sobie nadaję najpieszczotliwsze imiona i delikatne czynię sobie wyrzuty za tę słabość, jakiej uległem. Najmniejszem słówkiem boję się zadrasnąć miłość własną, żeby nie urazić samego siebie.
— No, cicho, kochanku, no, cicho. Przecież nic ci się złego nie stało. Pfe... wstyd tak płakać, jak dziecko małe. Tyś już mężczyzna... Ja wiem, że ci smutno; ale po cóż znów tak płakać? Nieładnie, naprawdę nieładnie tak się mazać. Widzisz, będą się z ciebie śmieli. A co? a co? czy nie mówię? Będzie nieładnie; pomyślą, żeś baba; a przecież ty nie chcesz być babą? prawda? co? nie chcesz? A widzisz... No, to już cicho... cicho...
Rozmawiam tak ciągle z sobą. Rozgrzeszam się za ten wybryk dziecinności, ale każę sobie dać słowo, że się to już więcej nie powtórzy.
— Naturalnie, że się nie powtórzy. To przecież było tylko chwilowe rozdrażnienie, nic więcej; a teraz już wszystko minęło. Prawda, że minęło? Naturalnie! No, a teraz trzeba naprawić jakoś, co się nabroiło. Widzisz. Zosia płacze, Stach jak cień blady; toś ty wszystkiego narobił. A... wstyd!... Dzisiaj płaczą, ale co to jutro będzie? Na śmiech się tylko wystawiłeś, bo przecież nie umarłeś, chociaż niby konałeś... Widzisz, jakiś ty jeszcze głupiutki! A toś się dał wywieść w pole!...
Zaczynam się ogromnie wstydzić tej chwilowej słabości. Ostatnie ślady rozrzewnienia znikają zupełnie. Już nie rozmawiam ze sobą, tylko myślę jednolicie. Mój płacz wydaje mi się rzeczą tak dziecinną, tak bezsensowną, wprost śmieszną, że nie wiem, co zrobić, co powiedzieć, żeby zatrzeć w ich umysłach pamięć o tej kompromitującej mię scenie. Nigdy, nigdy nie uczuwałem takiego wstydu.
Nastąpiła gwałtowna reakcya.
Zły, rozirytowany, podrażniony, odwróciłem się twarzą do ściany, pozostawiając ich samym sobie. Niech sobie myślą, co chcą, choćby to, że konam. Nawet lepiej, żeby tak myśleli, — przynajmniej to mnie usprawiedliwi.
I tak przeleżałem do samego wieczora, nie odzywając się ani słowa. Co oni robili? — nie wiem. Zosia, słyszałem, że płakała. Wreszcie zaczęli się naradzać, kto ma iść po Starzeckiego. Poszła w końcu Zosia, ale, nie zastawszy go, wróciła wkrótce. Raz po raz podchodzili do mnie na palcach, patrząc, co robię, — alem ja ciągle udawał, że śpię. W końcu zasnąłem rzeczywiście. W czasie mego snu musiał być Starzecki, bo mam nowe jakieś lekarstwo, które już w nocy zażywać musiałem.
Dziś udaję, że nic nie pamiętam, oni też nic o tem nie mówią. Jesteśmy wszyscy jak po czyimś pogrzebie. Nawet mówimy przyciszonym głosem.
Żeby oni wiedzieli, co za odkrycie im zawdzięczam! Ja nie wiem, czy to prawda, nie wiem, czy warto myśleć o tem, ale muszę już myśleć.
Rzucili mi w mózg to nasienie śmierci i ja czuję, jak ono, pomimo ciągłych zagłuszań, coraz bardziej urasta. Od wczorajszego dnia śmierć wisi nade mną, sen mi spędza z powiek, jest moją zmorą i ciągłem udręczeniem.
Każda myśl się od niej zaczyna, każda się na niej kończy i wokoło czuję śmierć śmierć i tylko śmierć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.