Światło, które zagasło/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
On rzecze: — „Mam-ci ja tysiąc mężów,
Co baczą na me każde skinienie!
Koło Tyne wieżyc dziewięciu panem
I trzech nad Tillem się mienię!“
Ona odpowie: „Twój tysiąc ludzi,
Twe zamki — w małej dla mnie są cenie!
Musisz pójść za mną i być gotowym
Na każde moje skinienie“.
(Pan Hoggie i wróżki).
Nazajutrz Torpenhow zastał Dicka pogrążonego w bezczynnej zadumie i w kłębach dymu tytoniowego.
— No, jakże się czujesz, warjacie?
— Nie wiem. Staram się właśnie to sobie uświadomić.
— Lepiej wziąłbyś się do jakiej pracy.
— Być może, ale mi się całkiem nie śpieszy. Zrobiłem odkrycie, Torp! W moim kosmosie zawiele miejsca zajmuje jaźń.
— Niezupełna to prawda! Czy to objawienie zawdzięczasz naukom moim, czy Nilghai’ego?
— Przyszło mi ni stąd ni zowąd, a zapisać je należy w zupełności na mój rachunek. Zawiele egoizmu... o, jeszcze jak zawiele! A teraz idę do roboty.
Przewrócił kilka niewykończonych szkiców, pobębnił palcami po świeżem płótnie, wyczyścił trzy pendzle, poszczuł Binkie’go na stojącego manekina, przetrząsnął z hałasem zbiór oręża i rynsztunków, a potem niespodzianie wyszedł z mieszkania, oznajmując, że dość się już napracował w dniu dzisiejszym.
— To wprost nieprzyzwoicie — rzekł Torpenhow, — i pierwszy to raz się zdarza, że Dick zmarnował jasny poranek. Może odkrył, że ma duszę lub temperament artystyczny, albo coś równie cennego. Oto skutki pozostawienia go samopas przez cały miesiąc. Może on gdzieś tam chadzał na jakieś wieczory. Muszę to zbadać.
Zadzwonił na starego, łysego zarządcę pensjonatu, którego nic nie zdołało nigdy przerazić ani zakłopotać.
— Panie Beeton, czy przez ten czas, gdy mnie nie było w mieście, p. Heldar stołował się poza domem?
— Przez cały ten czas ani razu nie ubierał się w strój wizytowy, łaskawy panie. Przeważnie jadał w domu, ale raz, czy dwa, powracając z teatru, przyprowadził z sobą na górę kilku niezwykle podochoconych młodych panów. O, byli też rozochoceni! Panowie tam na poddaszu nieraz wyrabiacie, co się wam podoba, ale zdaje mi się, panie łaskawy, że upuszczać laskę z piątego piętra na dół, a potem schodzić całą gromadą przez cztery piętra, ażeby ją podnieść, śpiewając przytem: „Przynieśno wódki, drogi Wilusiu“... i to nie raz i nie dwa, ale kilkadziesiąt razy... znaczy to nie mieć litości dla innych lokatorów. Zawsze powiadam: „Czyńcie tak, jak chcecie, by wam czyniono“. To moja zasada.
— Ma się rozumieć! Ma się rozumieć! Mam skrupuły, że poddasze nie jest najspokojniejszem ze wszystkich pięter w tym domu.
— Nie uskarżam się, panie łaskawy. Rozmówiłem się grzecznie z panem Heldarem, a on się roześmiał i dał mi lanszaft mojej połowicy, tak wyborny, kiej oleodruk. Nie jest-ci on tak utrafiony, jak na fotografji, ale powiadam zawsze: „Darowanemu koniowi nie zaglądaj w zęby.“ Stroju wizytowego pan Heldar całemi tygodniami nie miał na sobie.
— Wobec tego wszystko w porządku — rzekł do, siebie Torpenhow. — Bibki wychodzą ludziom na zdrowie, a Dick ma tęgą głowę... ale kiedy kobietki zaczną do niego robić oczka, wówczas nie ręczę za niego... Binkie, nie bądź nigdy człowiekiem, mała psino. Są to wstrętne bydlęta, które dopuszczają się okropnych niedorzeczności.
Dick skierował się w stronę północy, idąc naprzełaj przez park, atoli w myśli kroczył teraz wraz z Maisie po iłowatej płaskoci nadmorskiej, śmiał się głośno, przypominając sobie ów dzień, gdy przystroił frendzelkami papierowemi rogi Amommy, za co Maisie, blada od złości, uderzyła go kułakiem. Jakże długie wydawały się owe cztery lata, ponownie oglądane, i jakże ściśle osoba Maisie wiązała się z każdą ich godziną! Oto na morzu sroży się burza, a Maisie w szarej sukieńczynie stoi na wybrzeżu, odgarniając z przed oczu zmoknięte włoski i śmiejąc się z łodzi rybackiej, co pędem gna ku domowi; to znowu spieka słoneczna praży błotnistą wydmę, a Maisie urągliwie węszy noskiem, zadarłszy podbródek do góry; to znów Maisie ucieka przed wiatrem, który smaga pobrzeżne wiszary i miota piasek, niby śrót, dokoła jej uszu; kiedyindziej zaś Maisie, wielce spokojna i Bogu ducha winna, opowiada pani Jennett niestworzone historje, w czem Dick jej wtóruje mniej wyszukane mi krzywoprzysięstwami; jeszcze kiedyindziej, Maisie przeskakuje ostrożnie z kamyka na kamyk, zaciskając zęby i silnie dzierżąc w rękach pistolet; wreszcie, Maisie w szarej sukience siedzi na trawie pomiędzy wylotem działa a kiwającym się żółtym makiem nadmorskim... Obrazy, jeden po drugim, przesuwały się szybko przed jego oczyma, a ostatni przetrwał najdłużej. Dick czuł całkiem szczęśliwy pod wpływem jakiegoś błogiego spokoju, który był zarówno czemś nowem dla jego duszy, jako też czemś obcem jego przeżyciom. Ani mu przez głowę nie przeszło, że można było czas zapełnić czemkolwiek innem, jak tylko bezczynną przedpołudniową włóczęgą po parku.
— Teraz jest przepyszne światło do pracy — mówił, przypatrując się pobłażliwie swemu cieniowi. — Niejeden biedak powinien dziękować za to niebiosom. A oto Maisie.
Szła ku niemu od Łuku Marmurowego i mógł się przekonać, że żadna z właściwości jej chodu nie uległa zmianie. Było mu miło, że znalazł w niej jeszcze dawną Maisie, — możnaby powiedzieć — swą sąsiadkę z przyległego pokoju. Nie wymienili pomiędzy sobą żadnych pozdrowień, gdyż i dawniej nie było to ich zwyczajem.
— Cóż ty porabiasz poza pracownią o tej godzinie? — zagadnął Dick tonem człowieka, upoważnionego do zadawania pytań.
— Próżnuję. Nic, tylko próżnuję. Rozgniewał mnie jakiś tam podbródek, malowany przeze mnie, więc go wyskrobałam. Zostawiłam go potem na kupce palet i wyszłam z domu.
— Wiem, co to szpachtlowanie. Jakiż to miał być obraz?
— Głowa... ot taka z fantazji... nie udawała mi się wcale... okropna rzecz!
— Nie lubię zbytniego wyskrobywania, gdy maluję ciało ludzkie. Karnacja nabiera szorstkości w miarę obsychania malowidła.
— Nie będzie tego, gdy ktoś wyciera umiejętnie.
To mówiąc, Maisie jęła wymachiwać ręką, ażeby unaocznić swą metodę. Biały mankiecik obryzgany był farbą. Dick roześmiał się.
— Jesteś niechlujna jak zawsze.
— Tyczy się to chyba ciebie. Spójrz-no na swój własny mankiet.
— Dalibóg, na Jowisza! on jeszcze gorszy od twojego. Zdaje mi się, żeśmy się niewiele zmienili w czemkolwiek. Warto jednak sprawdzić.
Przyjrzał się Maisie krytycznem okiem. Blado-niebieska mgła dnia jesiennego wkradła się pomiędzy pnie drzew parkowych, tworząc tło, na którem rysowała się szara suknia Maisie, czarny, aksamitny beret ponad czarnemi włosami oraz stanowczy zarys jej twarzy.
— Nie, tu się nic nie zmieniło. Jak to dobrze! Czy pamiętasz, jakem przytrzasnął ci włosy wieczkiem walizki?
Maisie skinęła, mrużąc oczy, i obróciła się do Dicka całą twarzą.
— Zaczekaj chwilę, — rzekł on. — Usta ci nieco obwisły w kącikach. Któż to ci dokuczał, Maisie?
— Nikt inny, tylko ja sama. Zdaje się, że nigdy nie posunę się w robocie, mimo, że niemało łożę w nią wysiłków, a Karni powiada...
— „Continuez, mesdemoiselles. Continues toujours, mes enfants“! Za pozwoleniem, Karni jest przygnębiający.
— Tak, ma on taki właśnie sposób mówienia. Ostatniego lata mówił mi, że się poprawiłam i że tego roku pozwoli mi wystawiać.
— Chyba nie tutaj?
— Pewnie, że nie. W salonie.
— Wysoko latasz.
— Dość już długo biłam skrzydłami. Gdzie ty wystawiasz, Dicku?
— Nie wystawiam. Ja sprzedaję.
— Jakiż jest więc twój kierunek?
— Czyś nie słyszała? — Dickowi oczy szeroko się otwarły. Było-ż to rzeczą możliwą? Rozejrzał się wokoło, chcąc znaleźć jakiś sposób, by ją przekonać. Znajdowali się nieopodal Łuku Marmurowego. — Chodźno ze mną kawałek na ulicę Oxfordzka, to ci pokażę.
Przed sklepem z rycinami, dobrze znanym Dickowi, stała gromadka ludzi.
— Tam wewnątrz jest parę reprodukcyj moich obrazów — ozwał się, tłumiąc triumf w głosie. Jeszcze nigdy powodzenie nie miało dlań tak słodkiego smaku. — Widzisz, jakiego rodzaju rzeczy maluję. Czy ci się to podoba?
Maisie wpatrzyła się w dziki, skłębiony impet polowej baterji, przechodzącej do działania pod obstrzałem. Tuż poza Maisie stali w tłumie dwaj artylerzyści.
— To-ci pognali tego prawego licowego! — mówił jeden z nich. — Rwie z kopyta, aż się kurzy, ale dyć muszą zrównać się z innemu Ten woźnica lepiej powozi niż ty, Tomku. Przypatrz się, jak-ci on wymustrował swego konia.
— Numer 3-ci za najbliższem wstrząśnieniem oderwie się od jaszczyka, — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie oderwę się. Czy widzisz, jak stopa jego lawety jest mocno okuta żelazem? Wszystko tu na miejscu.
Dick przyglądał się twarzy Maisie, odąwszy się radością i podstępnym, nieopanowanym a prostaczym triumfem. Ją bardziej zaciekawiała gromadka widzów niż sam obraz; to pierwsze bardziej trafiało jej do zrozumienia.
— Tego pragnęłam! O, tego właśnie pragnęłam! — ozwała się nakoniec szeptem.
— To ja... wszystko ja! — rzekł Dick spokojnie. — Popatrz-no na ich twarze. Obraz przypadł im do gustu. Oni nie wiedzą, czemu to przypisać, że tak szeroko otwarli oczy i usta, ale ja wiem. Wiem mianowicie, że mój obraz jest dobry.
— Tak. Ja to widzę. O, jakże to trudno dojść do czegoś takiego!
— Tak, dojść!... istotnie! Musiałem iść w świat, by tego poszukiwać. I cóż sądzisz?
— Nazywam to powodzeniem. Powiedz mi, jakeś się tego dobił.
Powrócili do parku, a Dick jął rozwijać legendę swoich przygód i czynów, z całą chełpliwością młodego mężczyzny, rozmawiającego z kobietą. Od samego początku opowieści przez cały wątek wspomnień wciąż tylko migało: ja — ja — i ja — tak jak się migają słupy telegraficzne przed oczyma podróżnego. Maisie słuchała i kiwała głową; dzieje osamotnienia Dicka i jego borykania się z losem nie wzruszały jej ani na włosek. Na końcu każdego epizodu dodawał konkluzję:
— To zaś dało mi pewne wyobrażenie o stosowaniu kolorów —... albo też światła, czy też czemkolwiek była rzecz owa, którą zamierzał był wytropić i zrozumieć. Wodził ją bez wytchnienia po połowie świata, a mówił tak, jak jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się mówić. W tym przypływie wezbranej egzaltacji ogarniało go bezmierne pożądanie, ażeby porwać tę dziewczynę, co kiwała główką i odzywała się: „Rozumiem; mów dalej“...
— porwać ją i unieść hen z sobą, jako że była to Maisie... i jako że ona rozumiała... i jako że ona prawnie doń należała, a była kobietą upragnioną nad wszystkie kobiety. Nagle, ni stąd ni zowąd, przerwał opowiadanie.
— Tak to zdobyłem wszystko, czegom żądał, — dopowiedział — a musiałem o to walczyć niemało. Teraz ty opowiadaj.
Opowiadanie Maisie było niemal tak szare, jak jej sukienka. Zawierały się w niem lata cierpliwych, żmudnych mozołów, popartych jakąś dziką dumą, która nie dała się przełamać, chociaż handlarze obrazów stroili z niej drwiny, choć mgły odwlekały robotę, choć Karni był nieuprzejmy, niekiedy nawet i zjadliwy, a dziewczęta w innych pracowniach kłuły ją w oczy swą ogładą. Jaśniejszemu plamami w tej szarzyźnie wątku opowieści było przyjęcie tego lub owego obrazu na wystawę gdzieś w zapadłej prowincji, lecz całość zamknęła się — często już przedtem powtórzoną — śpiewką:
— Tak więc widzisz, Dicku, że mimo wytężonej pracy nie zdobyłam sobie powodzenia.
Wówczas litość przejęła serce Dicka. Zupełnie tak samo mówiła Maisie, gdy nie mogła trafić w groblę — na pół godziny przedtem, zanim go pocałowała. A było to jakby wczoraj.
— Nie martw się — odezwał się. — Powiem ci coś, byłeś mi tylko chciała uwierzyć. — Słowa płynęły same według własnego ładu i składu. — Cała ta rzecz, razem wzięta, nie jest warta jednego żółtego maku... tego co rósł, — taki wielki — nad morzem, koło fort Keeling.
Maisie nieco się zarumieniła.
— Dobrze ci tak mówić, ale tyś zdobywał powodzenie, a jam go nie miała.
— Pozwól więc, że ci coś powiem. Wiem, że zrozumiesz. Maisie, moja droga, brzmi to nieco niedorzecznie, ale te dziesięć lat wcale nie istniało, a ja znów jestem tu z powrotem. Doprawdy, jest zupełnie tak samo, jak wtedy. Czy tego nie widzisz? Ty jesteś teraz samotna i ja jestem samotny. Na cóż się martwić? Zamiast się trapić, pódź do mnie, moje kochanie.
Maisie końcem parasolki wierciła dołek w plasku; oboje usiedli na ławce parkowej.
— Rozumiem — wymówiła powoli. — Ale mam do wykonania pracę... i muszę ją wykonać.
— Wykonywaj ją więc ze mną, kochana. Nie będę ci przeszkadzał.
— Nie, nie potrafię. To moja praca... moja... moja... moja!... Przez całe życie byłam pozostawiona sama sobie i nie chcę należeć do nikogo, jak tylko do siebie samej. Przypominam sobie te dzieje tak samo jak i ty... ale to się nie liczy... Byliśmy wówczas małemi dziećmi i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Dicku, nie bądź samolubem. Zdaje mi się, że widzę przed sobą drogę do małego sukcesu w roku następnym. Nie oddalaj się ode mnie.
— Przepraszam cię, kochana. Zawiniłem, przemawiając tak niedorzecznie. Nie mogę wymagać, byś wyrzekała się całego swego życia dlatego tylko, żem ja powrócił. Powrócę na swoje miejsce i zaczekam nieco.
— Ależ, Dicku, ja nie pragnę, abyś odchodził... kędyś precz... z widnokręgu... mego życia... teraz, gdy zaledwie powróciłeś.
— Jestem na twe rozkazy; daruj mi.
Jej małą, zafrasowaną twarzyczkę pożerał Dick oczyma, w których był wyraz triumfu, gdyż nie mogło mu się to w głowie pomieścić, by Maisie prędzej, czy później miała odmówić mu swej miłości — skoro on ją tak kochał.
— Jest to z mej strony niewłaściwe — mówiła Maisie, wolniej niż poprzednio; — jest to niewłaściwością i samolubstwem... ale, och, byłam tak samotna! Nie, ty nie rozumiesz. Teraz zobaczyłam cię znowu... jest to niedorzecznością, ale pragnę włączyć cię w krąg mego życia.
— Rzecz zrozumiała. Przecież należymy do siebie.
— Tak nie jest... ale tyś zawsze mnie rozumiał, a praca moja zawiera tak wiele spraw, w których, mógłbyś mi być pomocny. Znasz się na wielu rzeczach i na sposobach, jak czynić należy. Musisz się znać.
— Muszę... tak mniemam... chyba że nie znam sam siebie. Wobec tego przypuszczam, że nie zależy ci na tem, by stracić mnie zupełnie z oczu, i pragniesz, żebym ci dopomagał w pracy?
— Tak, ale pamiętaj, Dicku, że z tego nic nie wyjdzie. Oto, widzisz dlaczego czuję się tak samolubną. Niech wszystko pozostanie tak jak jest. Ja pragnę tylko twej pomocy.
— Będziesz ją miała. Ale zastanówmy się. Muszę wpierw zobaczyć twe obrazy, zbadać twoje szkice i dowiedzieć się o twoich tendencjach. Żebyś wiedziała, co gazety wypisują o moich tendencjach! Wówczas będę ci służył dobrą radą, a ty będziesz malowała, stosując się do niej. Czy nie tak, Maisie?
W oczach Dicka znów zajaśniał błysk niecnego triumfu.
— Bardzo to pięknie z twej strony... aż nazbyt pięknie. Bo ty pocieszasz się tem, co nigdy się nie stanie... i ja wiem o tem, a mimo to pragnę cię zatrzymać. Nie chciej mi później czynić wyrzutów.
— Do tej sprawy przystępuję z otwartemi oczyma. Zresztą królowa nie może wyrządzać krzywdy. To nie twoje samolubstwo wywiera na mnie takie wrażenie ale śmiałość, z jaką zamierzasz mną się posłużyć.
— Phi! Jesteś tylko Dick... i sprzedawca rycin.
— Doskonale! tem właśnie jestem. Ale Maisie, czy ty wierzysz, że cię kocham? Nie chcę, byś sobie zawracała głowę jakiemiś tam bredniami o uczuciach siostrzanych, czy braterskich.
Maisie spojrzała na chwilę wgórę i opuściła oczy.
— To rzecz niemądra, ale... wierzę. Pragnę, żebym mogła cię odprawie od siebie, zanim pogniewasz się na mnie. Ale... ale ta panna, co mieszka ze mną, ma rude włosy i jest impresjonistką, a nasze poglądy stale się różnią.
— Tak też jest i z naszemi poglądami, jak mi się zdaje. Mniejsza o to. Od dziś za trzy miesiące będziemy się oboje z tego śmiali.
Maisie potrząsnęła smutnie głową.
— Wiedziałam, że nie chcesz zrozumieć i że cię to tylko więcej zaboli, gdy się o tem przekonasz. Spójrz-no mi w twarz, Dicku, i powiedz, co widzisz.
Powstali i przez chwilę spoglądali sobie nawzajem w oblicza. Mgła gęstniała i tłumiła gwar uliczny Londynu poza sztachetami ogrodu. Dick przywołał całą, tak żmudnie zdobytą, znajomość twarzy ludzkich, ażeby ześrodkować ją na oczach, ustach i podbródku pod czarnym, aksamitnym beretem.
— To ta sama Maisie, a oto ten sam ja, co dawniej — odezwał się. — Oboje mamy wybredne zachcianki osobiste, a jedno z nas winno się przełamać. A teraz co do przyszłości. Muszę kiedy przyjść do ciebie i obejrzeć twoje obrazy... zdaje się, że najlepiej wtedy, gdy rudowłosej panienki nie będzie w domu.
— Niedziela jest dla mnie dniem najdogodniejszym. Musisz przychodzić w niedzielę. Mam mnóstwo takich rzeczy, które chcę omówić i zasięgnąć co do nich twej rady. A teraz muszę wracać do roboty.
— Postaraj się wybadać przed najbliższą niedzielą, kim ja jestem — rzucił Dick. — Nie wierz na słowo niczemu, com ci opowiedział. Do widzenia, kochanie, a niechże cię Bóg ma w swej opiece!...
Maisie umknęła wdal, jak mała szara myszka. Dick przyglądał się jej, póki nie znikła mu z oczu, ale nie słyszał, jak ona mówiła do siebie, bardzo trzeźwo:
— Jestem nędznicą... potworną, samolubną nędznicą. Ale to przecie Dick... A Dick to zrozumie.
Nikt jeszcze nie zdołał wyjaśnić, co właściwie się dzieje, gdy nieodparta siła natknie się na niewzruszony słup — pomimo że wielu ludzi nad tem myślało głęboko, tak jak myślał Dick w tej chwili. Próbował się upewnić, że w ciągu kilku tygodni Maisie da się samą jego obecnością i rozmową naprowadzić na lepszą drogę myślenia... Ale niebawem aż nazbyt wyraźnie przypominał sobie jej twarz i wszystko, co było na niej wypisane.
— Jeżeli znam się choć trochę na ludziach — mówił sobie, — to w tej twarzy wszystko można wyczytać prócz miłości. Powinienem był to sobie uświadomić... tego podbródka i tych ust nie można pozyskać za żadne skarby. Ale ona ma słuszność. Ona ma świadomość swych celów, i zamierza je osiągnąć. Co za bezczelność! Mną się posługiwać! Mną tylko jednym ze wszystkich ludzi na całym świecie! Ale, koniec końców, ona jest tylko Maisie! nic nie zdoła zmienić tego faktu... a dobrze żem się znów z nią obaczył. Sprawa ta widocznie już od lat całych fermentowała i klarowała się w mym mózgu. Ona będzie się mną posługiwała, jak ja posługiwałem się Binatem w Port Saidzie. Będzie to nieco przykre. Będę się z nią widywał co niedzielę — jak kawaler zalecający się do pokojówki. Ona niezawodnie będzie też do mnie zaglądała od czasu do czasu; a jednak... te usta nie wyglądają na uległe. Będę wciąż pożądał jej pocałunków, a będę musiał przyglądać się jej obrazom (nawet nie wiem, w jakim rodzaju ona maluje) i ględzić o sztuce... sztuce kobiecej! Przeto niech djabli wezmą wszelkie odmiany sztuki teraz, zawsze i na wieki wieków, amen! Kiedyś sztuka wyświadczyła mi dobrą przysługę a teraz staje mi na drodze... Powrócę do domu i zajmę się sztuką.
Gdy Dick był już w połowie drogi do pracowni, został rażony okropną myślą — podsunął mu ją widok jakiejś samotnej kobiety, której sylwetka rysowała się we mgle.
— Ona jest tu samiuteńka w Londynie, razem z jakąś rudowłosą impresjonistką, która pewno odznacza się strusią strawnością żołądka; większość ludzi rudowłosych tem się odznacza... Maisie to małe i żółciowe chuchro. One tam pewno odżywiają się tak, jak wszystkie kobiety samotne... obiad i kolacja o byle jakiej godzinie, a herbata przy każdym posiłku. Pamiętam, jak wyglądało to gromadne i bezładne życie, które zwykli wieść studenci w Paryżu. Ona każdej chwili może zapaść w chorobę, a ja nie będę mógł jej dopomóc. Fi — fi! to rzecz dziesięć razy gorsza, niż mieć żonę!
Torpenhow przybył o zmroku do pracowni i przyjrzał się Dickowi oczyma pełnemi onej surowej miłości, jaka wywiązuje się pomiędzy ludźmi, którzy wspólnie pchali taczkę żywota i sprzęgli się nawyknieniem, zażyłością i wzajemnem wtajemniczeniem w trudy swego zawodu, Jest to zacna miłość, więc mimo że dopuszcza — a nawet podnieca — zwady, przymówki i najbardziej opryskliwą szczerość, to jednak nie wygasa, ale owszem rośnie ustawicznie i zdoła przetrwać próbę wszelkiej rozłąki czy złego postępowania.
Dick, oddawszy w ręce Torpenhowa napełnioną fajkę, popadł w milczące zadumanie. Myślał o Maisie i o jej przypuszczalnych potrzebach. Było dlań rzeczą zgoła nową myśleć o kimkolwiek poza Torpenhowem, który i tak umiał myśleć o sobie. Oto więc Dick nakoniec znalazł upust dla onej równowagi swych finansów. Mógł teraz z barbarzyńską rozrzutnością przystrajać Maisie klejnotami — założyć gruby, złoty łańcuch na tę smukłą szyjkę, bransolety na te okrągluchne ramiona, a drogocenne pierścienie na jej ręce... na te chłodne, powściągliwe, nie opierścienione ręce, które on obejmował swojemi dłońmi. Była to myśl niedorzeczna, gdyż Maisie nie pozwoliłaby mu włożyć nawet jednej obrączki na jeden jej paluszek i wyśmiewałaby się ze złotych błyskotek. Lepiej byłoby siedzieć z nią spokojnie o szarej godzinie, opasawszy jej szyję i przytuliwszy do siebie jej twarzyczkę, jak przystało na męża i żonę...
Obuwie Torpenhowa jakoś dziwnie skrzypiało w ów wieczór, a jego donośny głos rozlegał się chrapliwie. Dick ściągnął brwi i mruknął brzydkie słowo... albowiem dotąd wszelkie swoje powodzenia uważał za rzecz sobie należną i jako częściowe wynagrodzenie za dawne niewygody, teraz zaś został w swym dumnym pochodzie zatrzymany przez kobietę, która wszystkie jego triumfy przyjmowała do wiadomości i nie okazała mu natychmiastowego zainteresowania.
— Dalibóg, mój stary, — odezwał się Torpenhow po kilku daremnych próbach nawiązania rozmowy, — chyba nie zraziłem cię niczem, com powiedział przed chwilą?
— Ty? Nie. Jakże mógłbyś mnie obrazić?
— Czy wątroba nie w porządku?
— Prawdziwie zdrowy człowiek nie wie, że posiada wątrobę. Jestem tylko... ot tak trochę zły na wszystko wogóle... Zdaje mi się... że to płynie z duszy.
— Prawdziwie zdrowy człowiek nie wie, że posiada duszę. Skądże ci przyszła ochota na tego rodzaju zbytki?
— Samo z siebie to przyszło. Jakiż to człowiek powiedział, że jesteśmy wszyscy wyspami, co krzykiem przesyłają sobie wzajem mylne wieści poprzez oceany niezrozumienia?
— Ktokolwiek to był, miał rację... z wyjątkiem tego co mówił a propos niezrozumienia. Nie przypuszczam, jakobyśmy się wzajemnie nie rozumieli.
Błękitnawy dym, odbiwszy się od powały, jął zwijać się w kłęby. Naraz Torpenhow podsunął przypuszczenie:
— Dicku, czy to aby nie kobieta?
— Idź-że do kata, jeżeli tu coś choćby zdaleka przypomina kobietę. Jeżeli jeszcze raz zaczniesz mi bajać ten sposób, wynajmę sobie pracownię o ścianach z czerwonej cegły, pełną biało malowanych sprzętów oraz begonij i petunij, poustawianych między doniczkowemi palmami (po 36 pensów), porozwieszam wszystkie swoje obrazy na pluszowych plastronach anilinowej barwy i będę do tej budy zapraszał każdą kobietę, która szczeka, burczy i jęczy o tem, co według jej podręczników nazywa się sztuką... Ty zaś Torpie, będziesz je przyjmował w tabaczkowym surducie aksamitnym, żółtych spodniach i pomarańczowym krawacie. Tobie w to graj!
— Zbyt marne widoki, Dicku. Pewien człek lepszy od ciebie, klnąc na czem świat stoi, wyrzekł się przepysznej sposobności. Tyś zaszedł ponoś za daleko, niemniej jaki on wówczas. Oczywiście nie moja to sprawa, niemniej pociechę mi sprawia myśl, że gdzieś tam na świecie szykuje się na ciebie straszna chłosta. Czy przyjdzie ona z nieba, czy z ziemi, tego nie wiem, ale nadejdzie niechybnie i nieco cię upokorzy. Oj, zdałyby ci się cięgi!
Dick zadrżał.
— Dobrze — ozwał się. Gdy ta oto wyspa się wyłoni z obszarów morza, pocznie ona wołać na ciebie.
— Będę nawiedzał ten zakątek i pomogę wyspie jeszcze lepiej się wyłaniać. Ale pleciemy androny. Chodź ze mną do teatru.
∗ ∗
∗ |