Światło, które zagasło/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czatował raz wilczaszek pod wieczór w zbóż łanie,
Gdy z ognisk dym wznosił się bury.
Wiedział, gdzie łania ściele swym młodym posłanie,
I ostrzył na zdobycz pazury...
Lecz księżyc kłęby dymów hen zniósł niespodzianie,
Więc wilczek, nad utratą wieczerzy się biesiąc,
Zbiegł, jak niepyszny, — szczekał na wschodzący miesiąc.
(W Seonee.)
No i jakże ci smakuje powodzenie? — zagadnął Torpenhow, w jakie trzy miesiące później. Dopiero parę chwil upłynęło, jak zawitał z powrotem do hotelu, po spędzeniu wakacyj na wsi.
— I owszem, — odparł Dick, siedząc przed sztalugami w pracowni i oblizując wargi. — Pragnę więcej... znacznie więcej. Lata chude przeminęły, a obecne tłuste czasy przypadają mi wielce do gustu.
— Bądź ostrożny, mój stary. Tą drogą możesz zajść do partactwa.
Torpenhow rozwalał się na leżaku, trzymając na piersi uśpionego foksterjerka, Dick zaś podmalowywał płótno. Podjum, draperja, stanowiąca tło, oraz manekin były tutaj jedynemi przedmiotami, mające mi określone przeznaczenie, a wznosiły się ponad rumowiskiem wszelakich rupieci, począwszy od manierek, zaszytych w pilśniowe pokrowce, rzemiennych pasów i godeł pułkowych, a skończywszy na niewielkim stosie znoszonych mundurów i na stojaku z najróżnorodniejszą bronią. Odciski zabłoconych stóp na podjum świadczyły, że przed chwilą wyszedł stąd jakiś wojskowy, służący za modela. Szklisty blask jesiennego słońca gasł już zwolna, a w kątach pracowni usadowiły się cienie.
— Tak, — mówił Dick, ważąc każde słowo, — lubię siłę, lubię żart, lubię hałas, ale nadewszystko lubię forsę. Nieomal lubię ludzi, którzy robią hałas i bulą pieniądze.
Nieomal.. Ale jest to cudaczna zgraja... nad podziw cudaczna zgraja!
— W każdym razie nieźle odnosili się do ciebie. Musiała się opłacić ta, psa zdechłego nie warta, wystawa twoich kiczów. Czy wiesz, że gazety nazwały ją „Pokazem bezprawia“?
— Mniejsza z tem. Sprzedałem każdy skrawek płótna za tę cenę, jakiej żądałem; słowo daję, nie w czem innem chyba należy szukać przyczyny, ak tylko w tem, że uważano mnie za jakiegoś brukowego artystę-samouka. Jeszcze lepiejby mi zapłacono, gdybym swoje bazgroty wyczyniał na suknie, albo wyskrobywał je na kości wielbłądziej, zamiast posługiwać się tylko ołówkiem lub farbami. Doprawdy, pocieszna to hałastra — ci ludzie! Mało powiedzieć o nich, że są ograniczeni. Spotkałem kiedyś faceta, który mi trajlował, że to rzecz niemożliwa, by cienie na białym piasku mogły być niebieskie... to jest ultramarynowe... jakie są w istocie. Później dowiedziałem się, że poczciwiec przebywał — swojego czasu aż na wybrzeżu morskiem pod Brighton; ale znał się wybornie na sztuce, niechże go djabli wezmą! Dawał mi o niej do czytania różne dyrdymałki i radził mi udać się do szkół, bym nauczył się techniki. Ciekaw jestem, coby na to powiedział stary Kami.
— Kiedyżeś to był uczniem Kamiego, człowiecze niebywałe się zapowiadający?
— Studjowałem pod nim dwa lata w Paryżu. Nauczał wyłącznie jakimś magnetycznym urokiem osobistym. Powtarzał wciąż tylko: „Continuez, mes enfants““ i trzeba było z tego korzystać, ile kto potrafił. Miał boskie dotknięcie i znał się nieco na kolorycie. Zwyczajem Kamiego było brać koloryt z fantazji i głowę za to daję, że nie widywał nigdy przedmiotów w ich rodzimej postaci; zawsze sam je sobie wyroił — i było dobrze!
— Czy w Sudanie przypominały ci się niektóre z owych poglądów? — ozwał się Torpenhow, cedząc wyzywająco słowa przez zęby.
Dick skręcił się w miejscu.
— Daj spokój! To budzi we mnie chętkę, by znów tam wyruszyć. Jakież tam były kolory! Umbra, bursztyn, opal, bordeaux, kolor ceglasty i siarkowy... żółty, w tonie kakadu... na tle bronzowem... zaś pośrodku tego wszystkiego sterczy skała, czarna jak murzyn, a wokoło, jak fryz dekoracyjny, ciągnie się wianek wielbłądów w obrzeżu czystego, bladoturkusowego nieba...
Zaczął przechadzać się tam i z powrotem.
— A jednak (wiesz i ty coś niecoś o tem), jeżeli starasz się dać tym ludziom to, co otrzymałeś w darze od Boga, dostrajając się do ich pojętności i pracując wedle sił, jakich On ci użyczył...
— Co za skromność! Mów dalej.
—... Wówczas paru bezpłciowych chłystków, którzy nawet nigdy nie byli w Algierze, powie ci najpierw, że twoje obserwacje są przejęte z drugiej ręki, a powtóre, że to nie jest sztuka!
— Oto skutki tego, że na miesiąc wyrwałem się z miasta. Mój Dickusiu, pewno przechadzałeś się wśród sklepów z zabawkami i słuchałeś ludzkich plotek.
— Nie mogłem temu się oprzeć, — rzekł Dick ze skruchą. — Ciebie tu nie było, więc wieczory dłużyły mi się w samotności. Niepodobna przecie pracować bez przerwy.
— Za to można iść do knajpy i urżnąć się przyzwoicie.
— Pragnąłbym na to się zdobyć. Tymczasem spotykałem się wciąż z ludźmi jednego zawodu; ci powiadali, że są artystami... i wiem, że niektórzy z nich umieją rysować... jednakże nie chcieli zajmować się malarstwem. Częstowali mnie herbatą... herbatą o godzinie piątej popołudniu!... rozprawiając przy tem o sztuce i o stanie swych dusz. Jak gdyby kogo obchodziły ich dusze! Nigdy w życiu nie nasłuchałem się tyle o sztuce i tak mało jej nie widziałem, co w ciągu tych sześciu ostatnich miesięcy. Czy przypominasz sobie Cassavettiego, co pracował dla jakiejś ajencji kontynentalnej i szedł z kolumną wysłaną na pustynię? Zawsze wyglądał jak istna choinka wigilijna, obwieszona bawidełkami, gdy w pełnym rynsztunku wyjeżdżał w pole: z manierką, linewką, rewolwerem, teką, gospodynią, lornetką i Bóg wie, czem jeszcze. Miał zwyczaj szastać się wokoło z tem wszystkiem i pokazywać nam, jak to oni pracują; jednak zdaje mi się, że nie dokazał nigdy nic wielkiego, conajwyżej grandził komunikaty Nilghai’emu. Cóż ty na to?
— Stary poczciwiec Nilghai! Właśnie bawi w mieście, a utył jeszcze więcej. Powinien tu zajść dziś wieczorem. Widzę, widzę jasno, co się tu zmieniło. Powinieneś był zerwać z temi bzdurstwami. Było tego prawie... I coś mi się zdaje, że jeszcze ci to we łbie przewróci.
— Nie przewróci. Już mnie to nauczyło, co znaczy Sztuka... prześwięta Sztuka...
— Nauczyłeś się coś niecoś podczas mej nieobecności. Cóż to jest Sztuka?
— Daj im to, co znają... a gdy raz to uczynisz, czyń powtórnie.
To rzekłszy, Dick wyciągnął płótno, obrócone malowidłem ku ścianie.
— Oto przykład prawdziwej sztuki. Mają z tego zrobić odbitkę do tygodnika. Dałem temu nazwę: „Ostatni strzał.“ Przerobiłem to z małej akwareli, którą wymalowałem za El Maghrib. Otóż sprowadziłem sobie tutaj modela, okazałego strzelca, przynęciwszy go gorzałką; stuknąłem się z nim kieliszkiem raz, drugi i trzeci, aż udało mi się zen zrobić czerwonego na gębie, rozczochranego, rozwścieklonego oprycha, z kaskiem zadartym na czub głowy, ze śmiertelnym strachem żywo malującym się w źrenicach, oraz krwią broczącą z rany powyżej kostki. Nie był ładny, ale był w każdym calu żołnierzem i w każdym niemal ruchu przebijał się żywy człowiek.
— Powtórz to raz jeszcze, skromna dziecino!
Dick roześmiał się.
— No, przecież tylko tobie o tem mówię. Wymalowałem go, jakem tylko umiał najlepiej, pozwalając sobie na gładkość farb olejnych. Wówczas kierownik działu sztuki w tem zatraconem piśmie powiada mi, że prenumeratorom nie będzie się ten obraz podobał, gdyż jest brutalny, niewygładzony i zanadto gwałtowny w ujęciu... jako, że człowiek, rzecz oczywista, bywa łagodny, walcząc o własne życie... Oni pragnęliby czegoś spokojniejszego i nieco barwniejszego... Miałem ochotę sypnąć mu siarczyste kazanie, ale mówić do kierownika działu sztuki, to tyle co mówić do barana. Zabrałem z powrotem „Ostatni strzał“... i słuchaj, co z tego wynikło! Ubrałem mego wojaka w piękny czerwony mundur bez najmniejszej skazy. Oto sztuka! Wyglansowałem mu buty... przypatrzno się temu połyskowi na nosku! Oto sztuka! Wypucowałem mu karabin... karabiny zawsze bywają czyste na wojnie... bo tak kazała sztuka. Wyszorowałem mu hełm kredą... kreda jest stale używana w służbie frontowej i jest nieodłączna od sztuki. Ogoliłem mu brodę, umyłem ręce, a oblicze przystroiłem mu wyrazem sytego spokoju. W wyniku otrzymałem — szyld krawca wojskowego. Cena, dzięki Bogu, w dwójnasób większa niż za pierwszy kicz, za który chciano zapłacić dość przyzwoicie.
— I czy sądzisz, że będziesz się przyznawał do tego, jako do swego dzieła?
— A czemużby nie? Przecież ja je wykonałem. Wykonałem je sam, bez niczyjej pomocy, w interesie uświęconej, domorosłej Sztuki oraz Tygodnika Dickensona.
Torpenhow przez chwilę w milczeniu zaciągał się dymem; naraz z pośród skłębionych obłoków zabrzmiał wyrok:
— Gdybyś był, Dicku, banią nadętej zarozumiałości, tedybym na to nie zważał, ale własnym twoim malsztokiem wygnałbym cię do djabła; skoro jednak uprzytomnię sobie, czem jesteś dla mnie, i gdy stwierdzam, że do swej próżności dodajesz tuzinkową obrażliwość dwudziestoletniej pannicy, to zaczynam poważnie niepokoić się o ciebie... Ot naści!...
Zatrzeszczało płótno, rozprute na wylot wyrzuconą zamaszyście, obutą nogą Torpenhowa, a foxterier zeskoczył na ziemię, sądząc, że po pokoju harcują szczury.
— Jeżeli masz na języku jakie obelżywe słowo, wymów je natychmiast. Nie masz? W takim razie mówię dalej. Jesteś kiep, bo żaden syn człowieczy nie jest na tyle silny, by spoufalić się z publicznością, nawet choćby ona była (ale bynajmniej nie jest) wszystkiem, co o niej powiadasz.
— Ależ oni nie mają o tem bynajmniej lepszego pojęcia! Czego można wymagać od stworzeń wylęgłych i wychowanych w tem świetle? — to mówiąc, Dick wskazał na żółtawą mgłę londyńską. — Jeżeli pragną politury, trzeba im dawać politurę, dopóki za nią płacą. Oni są jedynie ludźmi... płci męskiej i żeńskiej. Ty zaś mówisz o nich, jakby byli bogami.
— Brzmi to bardzo pięknie, ale w tym wypadku niema to nic do rzeczy. Są to ludzie, dla których musisz pracować, czy chcesz, czy nie chcesz; oni są twymi panami. Nie daj się w błąd wprowadzać, Dicku, nie jesteś na tyle silny, ażeby ich sobie bagatelizować... lub, co ważniejsza, bagatelizować samego siebie. Co więcej... Do nogi, Binkie! ten czerwony bohomaz nigdzie nie odchodzi!.. Jeżeli nie będziesz na siebie porządnie uważał, podpadniesz pod klątwę książki czekowej, a jest to rzecz gorsza od śmierci. Upoisz się — już jesteś napół upojony — łatwością zdobycia pieniędzy. Dla tych pieniędzy i dla zadowolenia swej piekielnej próżności gotów jesteś rozmyślnie wyczyniać kiepskie dzieła. I tak wymalujesz niemało rzeczy kiepskich, sam nie wiedząc o tem. Jak ciebie kocham, Dicku, i jak wiem, że ty mnie kochasz, nie pozwolę ci za żadne skarby, byś miał sam sobie wyrządzać krzywdę. Takie jest moje postanowienie! A teraz mi nawymyślaj!
— Nie potrafię — odrzekł Dick. — Usiłowałem pobudzić się do gniewu, ale nie potrafię... tak strasznie jesteś mądry. Wyobrażam sobie, jaka to wrzawa się podniesie w Tygodniku Dickensona.
— Po kiegoż Dickensona chcesz pracować dla jakiegoś tam tygodnika? Jest to powolny upływ sił żywotnych.
— Przynosi mi to... nader pożądane dolary — rzekł Dick, trzymając ręce w kieszeniach.
Torpenhow przyglądał mu się z nieopisaną wzgardą:
— Ba, myślałem, że to mężczyzna! — odezwał się. — Tymczasem to jeszcze dziecko.
— Nie, bynajmniej — rzekł Dick, zawracając corychlej z drogi. — Nie zdajesz sobie sprawy, czem jest stały dochód dla człowieka, który nigdy nie miewał za wiele pieniędzy. Niema rzeczy, która byłaby mi dostateczną zapłatą za pewne radości mego życia. Naprzykład na tym chińskim statku z nierogacizną, gdyśmy się żywili tylko chlebem i marmoladą, gdyż Ho-Wang nie chciał niczem lepszem nas poczęstować, a wszystko to czuć było świniną — chińską świniną... Za to pracowałem, znoiłem się i przymierałem głodem po całych miesiącach, rysując gorliwie kreskę po kresce. Teraz zaś skórom się dorwał do zarobku, chcę skorzystać zeń jak najwięcej, dopóki mi szczęście sprzyja. Niech płacą — oni się na niczem nie rozumieją.
— Czego Wasza Królewska Mość raczy żądać? Nie możesz palić więcej, jak obecnie; do picia nie czujesz ochoty; obżerasz się wprost potwornie, a ubierasz się pociemku, wedle swego widzimisię. Nie chciałeś kupić konia, gdym ci to radził swojego czasu, bo mówiłeś, że może okuleć, a zresztą, gdy wychodzisz na ulicę, bierzesz dorożkę. Nie jesteś też na tyle głupi, by przypuszczać, że teatry i wszystkie żywe istoty, które możesz kupić tu wokoło, są Życiem. Do jakich doczesnych celów potrzeba ci jeszcze mamony?
— Mam jej poddostatkiem, niech się święci jej złote serce! — rzekł Dick. — Kręci się ona wciąż koło mnie. Opatrzność Boża zsyła mi orzechy, póki jeszcze mam zęby do ich zgryzienia. Jeszczem nie znalazł orzecha, który radbym zgryźć, ale ostrzę sobie wciąż zęby na niego. Może kiedyś puszczę się z tobą na włóczęgę po szerokim świecie.
— Po to, żeby oddawać się próżniactwu, żeby uniknąć ludzkiego natręctwa i rywalizacji z innymi? W ciągu tygodnia jużby nie można było ani odezwać się do ciebie. Zresztą jabym nie poszedł. Nie myślę ciągnąć zysków dla siebie kosztem duszy ludzkiej... albowiem musiałoby dojść do tego... Dicku, nie masz o co się kłócić. Jesteś dureń!
— Nie widzę tego. Kiedy byłem na owym chińskim statku z nierogacizną, nasz kapitan miał ogromną pewność, że uratuje około dwudziestu pięciu tysięcy prosiąt, nawiedzonych ciężką chorobą morską, aż tu nasz stary włóczykij-okręt rozcharatał się o dżonkę z drzewem. Otóż, biorąc za przykład te prosięta...
— E, do djabła z twojemi przykładami! Ilekroć pragnę nawrócić twoją duszę, ty zawsze wyjeżdżasz z jakąś całkiem nieprzystosowaną do tematu anegdotą ze swej mglistej przeszłości. Prosięta nie są publicznością angielską; pewność siebie na pełnem morzu nie jest równoznaczna z pewnością siebie na tem miejscu, gdzie jesteś obecnie, natomiast godność osobista na całym świecie pozostanie godnością osobistą. Wyjdź na przechadzkę i staraj się nabrać nieco szacunku własnego. A, słuchaj no, jeżeli Nilghai przyjdzie tu dziś wieczorem, to czy będę mógł mu pokazać twoją norę?
— Ma się rozumieć. Niedługo zapytasz, czy masz pukać do drzwi mego mieszkania.
To rzekłszy, Dick wyszedł, ażeby wśród gęstniejącej nagle mgły londyńskiej odbyć naradę z samym sobą.
W pół godziny po jego odejściu piął się w górę po schodach zasapany Nilghai. Był on najpoważniejszym, jako też i najokazalszym ze wszystkich korespondentów wojennych, a karjera jego w tym zawodzie sięgała jeszcze czasów wynalezienia iglicówki. Wyłączając jedynie jego kmotra Keneu, zwanego Wielkim Orłem Wojny, nie było nadeń lepszego mistrza cechu, a miał on zwyczaj zagajać wszelką rozmowę słowami, że z wiosną rozpoczną się niepokoje na Bałkanach. Torpenhow roześmiał się, widząc go wchodzącego do pokoju.
— Co tam rozruchy na Bałkanach! Te państewka zawsze się czubią. Czy słyszałeś o powodzeniu Dicka?
— Tak. Zdaje się, że go bardzo okrzyczano? Mam nadzieję, że mu przycierasz rogów, jak należy. Od czasu do czasu przyda mu się nieco upokorzenia.
— Przydałoby mu się. Zaczyna mi się chłopak poufalić z tem, co uważa za swą sławę.
— Już tak prędko!... Na Jowisza, to-ci zuchwałym frajer! Nie wiem, jak tam z tą jego sławą, ale runie nieborak z pieca na łeb, jeżeli będzie sobie pozwalał na coś podobnego.
— I ja mu tak mówiłem. Nie wydaje mi się, jakoby on temu wierzył.
— Takim ludziom nie przemówisz nigdy do przekonania, skoro raz już na wierzch wypłyną. Cóż to za rumowisko na podłodze?
— Próbka jego świeżej głupoty, — odrzekł Torpenhow, poczem złożył rozdarte brzegi płótna i pokazał Nilghai’emu wyelegantowane malowidło. Ów przyglądał się przez chwilę i poświstywał.
— Chromolitografja! — ozwał się, — tandetna chromolitografja, wysmarowana dla połysku margaryną! Cóż go opętało, ażeby wyczyniać coś podobnego? A jednak... jakże trafnie uchwycił ton, na który można nabrać publikę, która myśli butami, a łokciami czyta! Przemyślna bezczelność tej roboty jest dla niej niemal że usprawiedliwieniem; jednakże on nie powinien nadal iść w tym kierunku. Czyż nie dość już się chełpił i zadzierał nosa? Wiesz, że ci ludzie nie mają w niczem poczucia właściwej miary. Gdy trzymać się będzie swej maniery, nazwą go drugim Detaille’m i trzeciorzędnym Meissonierem. Taka strawa powoduje wzdęcie u młodego źrebaka.
— Zdaje mi się, że Dicka niebardzo to obchodzi. Z równą słusznością mógłbyś go nazwać wilczkiem lub lwiątkiem i oczekiwać, by przyjął komplement wzamian za kość goleniową. Dick złożył w banku swą duszę... pracuje dla zdobycia forsy.
— Przypuszczam, że odkąd porzucił pracę na froncie, nie zdaje sobie sprawy z tego, iż zobowiązania służbowe pozostały te same, a zmienili się tylko właściciele.
— Skądże ma o tem wiedzieć? On uważa, że jest sam sobie panem.
— Tak uważa? Wywiodę go z błędu, o ile tylko prasa jeszcze nie skapcaniała do reszty. Winienem to uczynić ze względu na jego własne dobro. Nie zawadzi przetrzepać go zlekka po skórze.
— Wytrzep-że mu ją więc umiejętnie. Radbym sam złupić zeń skórę, ale zanadto go pokochałem.
— Ja nie mam skrupułów. Swojego czasu w Kairze był on na tyle zuchwały, iż próbował odbić mi kobietę. Wyszło mi to z pamięci, ale teraz znów sobie przypomniałem.
— Więc on potrafił zapędzić ciebie w kozi róg?
— Zobaczysz, gdy będę miał z nim do czynienia. Ale koniec końców, co tu świecić bakę? Zostaw go w spokoju, a on, jeżeli ma w sobie odrobinę istotnego powołania, powróci do domu, bądź skuliwszy ogon pod siebie, bądź dumnie nim wymachując. Więcej treści zawiera tydzień życia, aniżeli żywy tygodnik. W każdym razie ja go obazgrzę. Obazgrzę go porządnie w Kataklizmie.
— Szczęść ci Boże! mnie jednak się wydaje, że trzeba nielada żelaznego drąga, żeby Dicka poruszyć. W nim jakby dusza się wypaliła, zanim myśmy się z nim spotkali. Jest on niezmiernie podejrzliwy i okropnie niesforny.
— To rzecz jego usposobienia — rzekł Nilghai. — Tak samo bywa z końmi. Jednego wytłuczesz, a będzie ci pracował, drugiego wytłuczesz, to ci będzie wierzgał, inny zaś, gdy go wytłuczesz, pójdzie sobie na spacer, włożywszy ręce w kieszenie.
— Tak właśnie postąpił Dick — rzekł Torpenhow. — Zaczekaj, aż on przyjdzie. Przez ten czas będziesz mógł już tutaj rozpocząć pisanie swej filipiki. Pokażę ci parę ostatnich i najgorszych malunków w jego pracowni.
∗ ∗
∗ |
Dick, chcąc otrząsnąć się z przykrego nastroju, instynktownie podążył nad bieżącą wodę. Oparł się o obmurowanie bulwarów i zapatrzył się w Tamizę, przelewającą się z szelestem pod przęsłami mostu Westminsterskiego. Zrazu rozmyślał o radzie Torpenhowa, lecz niebawem zgubił wątek myśli, zająwszy się, wedle swego zwyczaju, obserwowaniem twarzy rojnie tłoczących się przechodniów. Niektórzy mieli w rysach wypisane znamię śmierci i Dick zdumiewał się, widząc śmiech na ich ustach. Inni, przeważnie otyli i niezgrabnie zbudowani, promienieli miłością, inni znowu byli całkowicie zaprzątnięci pracą, niejako z nią sprzężeni — jednakowoż z nich wszystkich (Dick wiedział o tem) można było coś wykrzesać. Biedak przynajmniej zgodzi się, by on go studjował, bogacz zaś zapłaci za rezultat jego studjów. W ten sposób wzrośnie dlań szacunek w świecie, oraz jego kapitał w banku. Tem-ci lepiej dla Dicka. Nacierpiał się wpierw różnej biedy; teraz będzie brał dziesięcinę z cudzych nieszczęść.
Mgła na chwilę rozwiała się, a słońce, niby krwawy opłatek, zajaśniało na wodzie. Dick przyglądał się tej plamie, dopokąd nie posłyszał, jak szmer fal, przebiegających pomiędzy filarami mostu, cichł i zamierał, niby poplusk morza w czasie odpływu. Jakaś panienka, napastowana uporczywie przez amanta, krzyknęła bez żenady:
— A idźże sobie precz, bydlę!
Podmuch tego samego wiatru, który rozproszył był mgłę, cisnął Dickowi w twarz kłąb czarnego dymu z parowczyka, stojącego na kotwicy u stóp bulwaru. Dick na chwilę został oślepiony, poczem okręcił się wkółko i znalazł się twarzą w twarz — wobec Maisie.
Nie mylił się. Lata przerobiły dziecko w kobietę, ale nie odmieniły jej ciemno-szarych oczu, wąskich szkarłatnych warg, ani też silnie zarysowanych ust i podbródka; nadto, ażeby już wszystko było po staremu, miała na sobie obcisłą, szarą sukienkę.
Ponieważ dusza ludzka jest ograniczona i bynajmniej nie podlega własnym rozkazom, przeto Dick, postąpiwszy naprzód, zawołał po sztubacku:
— Hallo!
A Maisie odpowiedziała:
— Dicku, to ty?
Wówczas pomimowoli, — zanim mózg, wyrwany już z rozmyślań o rachunkach kasowych, miał czas zapanować nad nerwami — każde tętno w ciele Dicka jęło pulsować zawzięcie, a w ustach zaschło mu podniebienie. Mgła znów się zwarła, a skroś niej twarz Maisie wydawała się perłowo-białą. Nie rzekli ani słowa — tylko Dick przystąpił do jej boku i oboje razem podeszli do obwałowania, tak wspaniale dotrzymując sobie kroku, jak niegdyś w czasie wycieczek popołudniowych na iłowiska. Naraz Dick, głosem nieco schrypniętym, przemówił:
— Co się stało z Amommą?
— Zdechł, Dicku. Nie od kulek, — z przejedzenia. Zawsze był żarłoczny. Czy to nie zabawne?
— Tak... Nie... Czy masz na myśli Amommę?
— Ta-ak... Nie... To właśnie... Skąd się tu wziąłeś?
— Stamtąd! — wskazał na wschód poprzez mgłę. — A ty?
— O, ja mieszkam na północy... na czarnej północy... tam, gdzie się park kończy. Mam wiele zajęcia.
— Czemże się zajmujesz?
— Bardzo dużo maluję. To cała moja robota.
— Jakto? co się stało? Miałaś przecie trzysta funtów rocznie.
— Mam je jeszcze. Oddaję się malarstwu; oto wszystko.
— Czy jesteś sama?
— Mieszka ze mną jedna panienka. Nie idź tak prędko, Dicku, mylisz krok.
— Więc i to zauważyłaś?
— Pewnie, że zauważyłam. Ty zawsze mylisz krok.
— To prawda. Bardzo mi przykro. Czy kształciłaś się w malarstwie?
— A jakże. Mówiłam ci, że to uczynię. Byłam najpierw w Slade, potem u Mertona w St. John’s Wood, w wielkiej pracowni, potem był groch z kapustą... to znaczy, przeszłam do galerji Narodowej... a teraz pracuję u Kamiego.
— Ależ Kami jest chyba w Paryżu?
— Nie. Ma pracownię i szkolę w Vitry-sur-Marne. Pracuję u niego w lecie, a zimą mieszkam w Londynie. Jestem gospodynią na własnych śmieciach.
— Czy wiele sprzedajesz?
— Od czasu do czasu, ale niezbyt często. Oto mój autobus, muszę dostać się do niego, bo inaczej stracę pół godziny. Do widzenia, Dicku.
— Do widzenia, Maisie. Czy nie powiesz mi, gdzie mieszkasz? Muszę się znów zobaczyć z tobą... i może będę mógł ci się przydać. Ja... ja sam też trochę pacykuję.
— Będę może jutro w parku, jeżeli nie będzie światła odpowiedniego do pracy. Przechadzam się tam i zpowrotem od Łuku Marmurowego; jest to mój spacerek. Ale rzecz oczywista, że zobaczę się z tobą.
Weszła do omnibusu i została pochłonięta mgłą.
— No... niechże mnie... biesy porwą! — wykrzyknął Dick i powrócił do hotelu.
Torpenhow i Nilghai znaleźli go siedzącego na schodach, wiodących ku drzwiom pracowni, i powtarzającego z ogromną powagą owo zdanie.
— Wezmą cię djabli z kretesem, gdy ja się z tobą porachuję — ozwał się Nilghai, wznosząc swe olbrzymie cielsko z poza ramion Torpenhowa i powiewając arkuszem ledwie że obeschłego rękopisu. — Dicku, wieść powszechna głosi, że cierpisz na rozdęcie głowy.
— Hallo, Nilghai! Już zpowrotem? Jakże się miewają Bałkany i inne pomniejsze Bałkanki? Jedna część twej twarzy jest, jak zwykle, nieprawidłowo zarysowana.
— Mniejsza o to. Dano mi zlecenie zrąbać cię w prasie, Torpenhow wzbrania się to uczynić, ze względu na fałszywie rozumianą delikatność. Przejrzałem malowidła w twej pracowni. Są one poprostu haniebne.
— Oho! więc to tak? Jeżeli myślisz, że potrafisz mnie zjechać, to się bardzo mylisz. Umiesz tylko opisywać, przyczem, żebyś miał się gdzie obrócić na papierze, potrzebujesz tyle miejsca, co okręt towarowy linji Indyjsko-orjentalnej. Ale mów dalej, byle prędko. Idę spać.
— Hm! Hm! Hm! Część pierwsza artykułu zajmuje się wyłącznie twojemi obrazami. A oto zakończenie: „Za pracę, wykonywaną wbrew wnętrznemu przeświadczeniu, za talent, zmarnowany na produkowaniu powszedniej lichoty, za trudy, łożone lekkomyślnie na powzięty zgóry cel zyskania sobie łatwego poklasku ze strony płochej, za modą goniącej publiczności“...
— Aha, to „Ostatni strzał“ w drugiem wydaniu. Mów dalej!
—... „publiczności, czeka go tylko jeden koniec: — zapomnienie, które wyprzedza ludzka cierpliwość, a pustym nagrobkiem okrywa wzgarda. Pan Heldar winien jeszcze uczynić wszystko, co w jego mocy, by się uchronić od losu, który mu zagraża.“
— Uu-o! u-uo! u-uo! u-uo! u-uo! — ozwał się Dick gburowato. — Jest to niezdarne zakończenie i tania sieczka gazeciarska, ale kryje ono w sobie całkowitą prawdę. Mimo to jednak, — tu skoczył na równe nogi i pochwycił rękopis, — ty porąbany, znieprawiony, potłuczony stary zawalidrogo! gdy tylko zaczyna się jakaś wojna, zaraz wysyłają ciebie, abyś nasycał bestjalską krwiożerczość ślepej i zwyrodniałej publiczności angielskiej. Ona teraz nie posiada aren cyrkowych, zato musi mieć specjalnych korespondentów. Jesteś opasłym gladjatorem, który występuje z zapadni cyrkowej i bajdurzy o tem, czemu się przyglądał. Stoisz akurat na tem poziomie, co sprężysty arcypasterz, uprzejma aktorka, pustoszący orkan lub... moja własna, miła osoba. I tobie się ubrdało uczyć mnie mojego rzemiosła! Nilghai, gdyby nie szkoda mi było fatygi, zamieściłbym w czterech pismach twoją karykaturę!
Nilghai skoczył jak oparzony. Rzecz podobna nie przyszła mu do głowy.
— A teraz zabiorę ci ten świstek i podrę go w kawałki... o tak! — i rękopis, cały w strzępkach, sfrunął z trzepotem w czarną studnię klatki schodowej.
— Idź do domu, Nilghai — rzekł Dick; — powróć na swoje samotne loże i zostaw mnie w spokoju! Mam ochotę wyspać się do jutra.
— Co znowu, jeszcze niema siódmej! — ozwał się ze zdumieniem Torpenhow.
— Może sobie być i druga po północy, nic mnie to nie obchodzi, — odrzekł Dick, cofając się ku drzwiom pracowni. — Muszę się zmagać z ciężkiem przesileniem i wcale nie chce mi się jeść kolacji.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz.
— Co tu począć z takim człowiekiem? —. zagadnął Nilghai.
— Zostaw go w spokoju. Widzisz, że chłop ma fijoła.
O jedenastej zaczął się ktoś dobijać do drzwi pracowni.
— Czy Nilghai jest jeszcze u ciebie? — ozwał się głos od wewnątrz. — W takim razie powiedz mu, żeby wszystkie swe wyświechtane brednie streścił w jednym aforyzmie: „Tylko ludzie wolni są związani i tylko ludzie związani bywają wolni.“ Powiedz mu, Torp, że jest idjotą, a ja drugim.
— Dobrze! Wyleź i zjedz kolację. Palisz na czczo.
Nie było odpowiedzi.