Życie Buddy/Część trzecia/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor André-Ferdinand Hérold
Tytuł Życie Buddy
Podtytuł według starych źródeł hinduskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



*   XII.   *

Devadatta chciał co prędzej objąć w miejsce Buddy rządy gminy wiernych, rzekł tedy pewnego dnia królowi:
— O panie! Budda gardzi tobą i nienawidzi cię. Każ, niech zginie razem ze sławą swoją. Daj mi zbrojnych, a poprowadzę ich.
Zgodził się Adżatasatru, ale mordercy, ujrzawszy Mistrza w lasku bambusowym, padli mu do stóp, oddali cześć, a wściekłość Devadatty wzrosła jeszcze bardziej. Nakłonił pachołków stajni, gdzie trzymano słonia bardzo dzikiego, by go puścili na Mistrza, sądząc, że zwierz przebodzie go kłami i zdepce. Stało się tak. Ale na widok Buddy słoń spokorniał i jął usuwać trąbą pył z szat jego, zaś Błogosławiony rzekł z uśmiechem:
— Dzięki Devadacie, po raz to drugi już słoń mi hołd składa.
Devadatta postanowił teraz działać sam. Ujrzawszy Mistrza siedzącego pod drzewem z użebranym posiłkiem w rękach, chwycił kamień i cisnął, kalecząc mu stopę. Popłynęła krew a Mistrz rzekł:
— Ciężki jest twój grzech, Devadatto, i srodze zostaniesz ukarany. Daremne są twe usiłowania zbrodnicze. Błogosławiony żyć będzie, aż sam wybierze godzinę odejścia swego.
Devadatta uciekł, postanawiając porzucić przepisy klasztorne i szukać sobie jakichkolwiek bądź stronników.
Vimbasara cierpiał tymczasem głód, ale nie umierał, tajemną podtrzymywany siłą. Syn umyślił zgładzić go i rozkazał przypalać stopy jego, ciąć w pasy nogi i zalewać rany gorącą, słoną oliwą, zaś kat, spełniający te polecenia, płakał rzewnie.
Tego samego dnia, kiedy Adżatasatru obmyślił dla ojca śmierć w mękach, urodził mu się syn. Króla ogarnęła radość, zmiękł w sercu i posłał do więzienia z rozkazem zaniechania tortur. Ale było już za późno, gdyż stary Vimbasara zmarł w mękach.
Skrucha przeniknęła do duszy Adżatasatru, a stało się to, kiedy usłyszał, jak kołysząca niemowlę królowa Vacidehi nuciła mu:
— Oby ojciec twój był tak dobrym dla ciebie, jak był dlań ojciec jego. Będąc dzieckiem, ojciec twój zachorzał na wrzód, który mu się zrobił na palcu. Jęczał i płakał, ponieważ zaś nie było maści, dziadek twój wyssał własnemi ustami materję, a ojciec doznał ulgi. O maleńki mój, kochaj ojca, swego i nie karz go za okrucieństwa na Vimbasarze popełnione.
Rozpłakał się Adżatasatru, uczuł straszne wyrzuty sumienia, jawiły mu się po nocach krwawe nogi ojca, słyszał jęki starca, płakał, dostał gorączki i zawezwano doń lekarza, imieniem Dzivaka.
— Nic ci nie poradzę! — rzekł Dzivaka. — Ciało twe zdrowe jest. Udaj się do Błogosławionego, do Buddy, on może znajdzie lekarstwo dla duszy twojej.
Adżatasatru usłuchał tej rady, poszedł do Mistrza, wyznał swe zbrodnie i odzyskał spokój.
— Ojciec twój, — rzekł mu Błogosławiony — odrodził się pośród najpotężniejszych bogów. Ujrzał twą skruchę i przebaczył ci. Będziesz tu przychodził, królu Adżatasatru, poznasz prawo i przestaniesz cierpieć.
Adżatasatru ogłosił w kraju wyrok potępienia na Devadattę i polecił każdemu, do kogoby zaszedł, wypędzać go natychmiast.
Devadetta znajdował się wówczas pod Sravasti, mając nadzieję, że zostanie przyjęty przez króla Prasenadżita, ale został odepchnięty z pogardą i wygnany z kraju. Nie mogąc nigdzie znaleźć stronników, ruszył wkońcu do Kapilavastu.
Przybył o zmierzchu i nie spotkał znajomych, w pustych już i mrocznych ulicach. Któżby zresztą poznał wspaniałego Devadattę w obdartym żebraku, skradającym się lękliwie wzdłuż murów? Poszedł wprost do pałacu, gdzie żyła samotna i nabożna Gopa.
Kazał się zaprowadzić do niej.
— Z czemże przybywasz, mnichu? — spytała. — Jestżeś zwiastunem dobrej wieści? Czy niesiesz mi może rozkazy ubóstwianego męża mego?
— Twój mąż nie troszczy się tobą! — odparł. — Zapomniał już pewnie nawet chwili, w której cię opuścił nikczemnie.
— Opuścił mnie dla zbawienia świata!
— Czyż go jeszcze kochasz?
— Miłość moja splamiłaby święty żywot jego.
— Winnaś go przeto nienawidzić.
— Czczę go i szanuję.
— Pomścij, kobieto, tę wzgardę.
— Milcz, o mnichu! Słowa twe są plugawe!
— Czyż nie poznajesz mnie, Devadatty, który cię kocha?
— Devadatto! Wiedziałam zawsze, że jesteś fałszywy i nikczemny i że będziesz złym mnichem, nie sądziłam jednak, byś mógł upaść tak nisko!
— Gopo! Gopo! Kocham cię! Mąż twój wzgardził tobą okrutnie! Zemścij się tedy i pokochaj mnie!
Gopa zapłonęła rumieńcem wstydu, a z oczu jej pociekły łzy.
—- Ty to właśnie okrywasz mnie wzgardą! — odparła. — Miłość twa urągowiskiem byłaby dla mnie, gdyby była szczerą, ale kłamiesz mówiąc, że mnie kochasz. Nie patrzyłeś nawet w mą stronę, kiedy byłam młoda i piękna. Teraz zaś, gdy złamana życiem i wyczerpana ascezą, zostałam staruszką, rzucasz mi słowa miłości hańbiącej? Jesteś największym z pośród nikczemników, Devadatto! Idź precz!
Ogarnięty szałem, rzucił się na nią, ona go odepchnęła jednak, tak że padł i wyrzucił ustami strumień krwi.
Uciekł, ale Sakjowie, powiadomieni o wszystkiem, zmusili go do opuszczenia miasta. Związanego postawili strażnicy przed Buddą, by zadecydował o jego losie. Udając skruchę, padł mu do stóp, ale jeszcze i teraz paznokciami nasyconemi przedtem trucizną, usiłował zadrapać Mistrza w nogę. Błogosławiony odepchnął go, a w tejże chwiii rozwarła się ziemia, buchnęły płomienie i w nich to zginął nikczemny Devadatta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: André-Ferdinand Hérold i tłumacza: Franciszek Mirandola.