Życie Buddy/Część trzecia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Buddy |
Podtytuł | według starych źródeł hinduskich |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Devadatta chciał co prędzej objąć w miejsce Buddy rządy gminy wiernych, rzekł tedy pewnego dnia królowi:
— O panie! Budda gardzi tobą i nienawidzi cię. Każ, niech zginie razem ze sławą swoją. Daj mi zbrojnych, a poprowadzę ich.
Zgodził się Adżatasatru, ale mordercy, ujrzawszy Mistrza w lasku bambusowym, padli mu do stóp, oddali cześć, a wściekłość Devadatty wzrosła jeszcze bardziej. Nakłonił pachołków stajni, gdzie trzymano słonia bardzo dzikiego, by go puścili na Mistrza, sądząc, że zwierz przebodzie go kłami i zdepce. Stało się tak. Ale na widok Buddy słoń spokorniał i jął usuwać trąbą pył z szat jego, zaś Błogosławiony rzekł z uśmiechem:
— Dzięki Devadacie, po raz to drugi już słoń mi hołd składa.
Devadatta postanowił teraz działać sam. Ujrzawszy Mistrza siedzącego pod drzewem z użebranym posiłkiem w rękach, chwycił kamień i cisnął, kalecząc mu stopę. Popłynęła krew a Mistrz rzekł:
— Ciężki jest twój grzech, Devadatto, i srodze zostaniesz ukarany. Daremne są twe usiłowania zbrodnicze. Błogosławiony żyć będzie, aż sam
wybierze godzinę odejścia swego.
Devadatta uciekł, postanawiając porzucić przepisy klasztorne i szukać sobie jakichkolwiek bądź stronników.
Vimbasara cierpiał tymczasem głód, ale nie umierał, tajemną podtrzymywany siłą. Syn umyślił zgładzić go i rozkazał przypalać stopy jego, ciąć w pasy nogi i zalewać rany gorącą, słoną oliwą, zaś kat, spełniający te polecenia, płakał rzewnie.
Tego samego dnia, kiedy Adżatasatru obmyślił dla ojca śmierć w mękach, urodził mu się syn. Króla ogarnęła radość, zmiękł w sercu i posłał do więzienia z rozkazem zaniechania tortur. Ale było już za późno, gdyż stary Vimbasara zmarł w mękach.
Skrucha przeniknęła do duszy Adżatasatru, a stało się to, kiedy usłyszał, jak kołysząca niemowlę królowa Vacidehi nuciła mu:
— Oby ojciec twój był tak dobrym dla ciebie, jak był dlań ojciec jego. Będąc dzieckiem, ojciec twój zachorzał na wrzód, który mu się zrobił na palcu. Jęczał i płakał, ponieważ zaś nie było maści, dziadek twój wyssał własnemi ustami materję, a ojciec doznał ulgi. O maleńki mój, kochaj ojca, swego i nie karz go za okrucieństwa na Vimbasarze popełnione.
Rozpłakał się Adżatasatru, uczuł straszne wyrzuty sumienia, jawiły mu się po nocach krwawe nogi ojca, słyszał jęki starca, płakał, dostał gorączki i zawezwano doń lekarza, imieniem Dzivaka.
— Nic ci nie poradzę! — rzekł Dzivaka. — Ciało twe zdrowe jest. Udaj się do Błogosławionego, do Buddy, on może znajdzie lekarstwo dla duszy twojej.
Adżatasatru usłuchał tej rady, poszedł do Mistrza, wyznał swe zbrodnie i odzyskał spokój.
— Ojciec twój, — rzekł mu Błogosławiony — odrodził się pośród najpotężniejszych bogów. Ujrzał twą skruchę i przebaczył ci. Będziesz tu
przychodził, królu Adżatasatru, poznasz prawo i przestaniesz cierpieć.
Adżatasatru ogłosił w kraju wyrok potępienia na Devadattę i polecił każdemu, do kogoby zaszedł, wypędzać go natychmiast.
Devadetta znajdował się wówczas pod Sravasti, mając nadzieję, że zostanie przyjęty przez króla Prasenadżita, ale został odepchnięty z pogardą i wygnany z kraju. Nie mogąc nigdzie znaleźć stronników, ruszył wkońcu do Kapilavastu.
Przybył o zmierzchu i nie spotkał znajomych, w pustych już i mrocznych ulicach. Któżby zresztą poznał wspaniałego Devadattę w obdartym żebraku, skradającym się lękliwie wzdłuż murów? Poszedł wprost do pałacu, gdzie żyła samotna i nabożna Gopa.
Kazał się zaprowadzić do niej.
— Z czemże przybywasz, mnichu? — spytała. — Jestżeś zwiastunem dobrej wieści? Czy niesiesz mi może rozkazy ubóstwianego męża mego?
— Twój mąż nie troszczy się tobą! — odparł. — Zapomniał już pewnie nawet chwili, w której cię opuścił nikczemnie.
— Opuścił mnie dla zbawienia świata!
— Czyż go jeszcze kochasz?
— Miłość moja splamiłaby święty żywot jego.
— Winnaś go przeto nienawidzić.
— Czczę go i szanuję.
— Pomścij, kobieto, tę wzgardę.
— Milcz, o mnichu! Słowa twe są plugawe!
— Czyż nie poznajesz mnie, Devadatty, który cię kocha?
— Devadatto! Wiedziałam zawsze, że jesteś fałszywy i nikczemny i że będziesz złym mnichem, nie sądziłam jednak, byś mógł upaść tak nisko!
— Gopo! Gopo! Kocham cię! Mąż twój wzgardził tobą okrutnie! Zemścij się tedy i pokochaj mnie!
Gopa zapłonęła rumieńcem wstydu, a z oczu jej pociekły łzy.
—- Ty to właśnie okrywasz mnie wzgardą! — odparła. — Miłość twa urągowiskiem byłaby dla mnie, gdyby była szczerą, ale kłamiesz mówiąc, że mnie kochasz. Nie patrzyłeś nawet w mą stronę, kiedy byłam młoda i piękna. Teraz zaś, gdy złamana życiem i wyczerpana ascezą, zostałam staruszką, rzucasz mi słowa miłości hańbiącej? Jesteś największym z pośród nikczemników, Devadatto! Idź precz!
Ogarnięty szałem, rzucił się na nią, ona go odepchnęła jednak, tak że padł i wyrzucił ustami strumień krwi.
Uciekł, ale Sakjowie, powiadomieni o wszystkiem, zmusili go do opuszczenia miasta. Związanego postawili strażnicy przed Buddą, by zadecydował o jego losie. Udając skruchę, padł mu do stóp, ale jeszcze i teraz paznokciami nasyconemi przedtem trucizną, usiłował zadrapać Mistrza w nogę. Błogosławiony odepchnął go, a w tejże chwiii rozwarła się ziemia, buchnęły płomienie i w nich to zginął nikczemny Devadatta.