Życie Henryka Brulard/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie bardzo mi się wiodło z kolegami; widzę dzisiaj że byłem wówczas bardzo śmieszną mieszaniną pychy i potrzeby bawienia się. Ich drapieżnemu egoizmowi przeciwstawiłem moje pojęcia hiszpańskiej wzniosłości. Byłem zrozpaczony, kiedy, bawiąc się, zostawiali mnie na uboczu; na domiar niedoli, nie znałem tych gier, wnosiłem w nie szlachetność duszy, delikatność, które musiały się im wydać absolutnem szaleństwem. Spryt i sprawność egoizmu — egoizmu, jak sądzę, bez granic — to są jedyne rzeczy, które imponują dzieciom.
Na domiar moich niepowodzeń byłem nieśmiały wobec profesora: słowo wymówki powściągliwej i wyrzeczonej przypadkiem przez tego tępego pedanta z trafnym akcentem sprawiało, że łzy napływały mi do oczu. Te łzy były nikczemnością w oczach pp. Gauthier, Saint-Ferréol (o ile mi się zdaje), Roberta (dziś dyrektora włoskiego teatru w Paryżu), a zwłaszcza Odru. Ten Odru to był chłop bardzo silny i jeszcze bardziej brutalny, który był o stopę wyższy od nas wszystkich i którego nazywaliśmy Goljatem; miał wdzięk niedźwiadka, ale dawał nam tęgie kuksy, kiedy jego gruba inteligencja spostrzegła wreszcie, że my sobie drwimy z niego.
Dziadek skorzystał ze zniknięcia Serafji, aby mnie posłać na kurs matematyki, chemji i rysunków.
Pan Dupuy, ten mieszczuch tak emfatyczny i tak ucieszny, był, co do stanowiska obywatelskiego, rodzajem nieudanego rywala doktora Gagnon. Płaszczył się przed szlachtą, ale tę przewagę nad doktorem Gagnon wyrównywał zupełny brak wdzięku i poglądów literackich, które wówczas były chlebem powszednim rozmowy. Pan Dupuy, zazdrosny że dziadek jest członkiem komitetu i jego zwierzchnikiem, nie uwzględnił rekomendacji tego szczęśliwego rywala co do mej osoby; miejsce moje w sali matematyki zdobyłem jedynie własną zasługą, po trzech latach przez które tę zasługę ustawicznie poddawano w wątpliwość. Pan Dupuy, który mówił bezustanku (nigdy zawiele) o Condillacu i o jego logice, nie miał ani cienia logiki w głowie. Mówił ozdobnie i z wdziękiem, miał imponującą postawę i bardzo dworne manjery.
Miał bardzo piękną myśl w r. 1794, mianowicie podzielić stu uczniów, zapełniających salę parterową na pierwszej lekcji matematyki, na brygady po sześciu lub siedmiu, z których każda miała swego naczelnika.
Moim naczelnikiem był duży, to znaczy młody człowiek, o stopę wyższy od nas, który już przekroczył wiek dojrzewania. Pluł ponad nas, przykładając zręcznie palec do ust. W pułku taki nazywa się morowiec. Skarżyliśmy się na tego morowca (nazywał się, o ile pomnę, Raimonet) przed panem Dupuy, który okazał się wzniosły usuwając go. Pan Dupuy przywykł dawać lekcje młodym oficerom artylerji z Valance i bardzo był wrażliwy w kwestjach honoru (pchnięcie szpadą).
Przechodziliśmy nędzny podręcznik Bezout, ale pan Dupuy był na tyle inteligentny, że nam wspomniał o książce Clairauta i o nowem wydaniu tej książki, jakie sporządził Biot (ten pracowity szarlatan).
Clairaut miał wszelkie dane na to aby otwierać głowę, gdy Bezout zatykał ją na zawsze. Każde twierdzenie w podręczniku Bezouta robiło wrażenie wielkiego sekretu pochodzącego od sąsiadki.
W sali rysunku uważałem, że p. Jay i p. Couturier (ze złamanym nosem), jego pomocnik, wyrządzali mi straszną niesprawiedliwość. Ale pan Jay, w braku wszelkich innych danych, miał emfazę, która, zamiast nas rozśmieszać, rozpłomieniała nas. Pan Jay miał wielki sukces, bardzo doniosły dla Szkoły Centralnej, spotwarzonej przez księży. Miał dwustu czy trzystu uczniów.
Wszystko to siedziało w ławkach po siedmiu lub ośmiu, i wciąż trzeba było robić nowe ławki. I co za modele! liche akty rysowane przez pana Pajou i przez samego pana Jay; nogi, ręce, wszystko bylejak, ciężkie, grube, brzydkie. To był istny rysunek młodego Moreau, albo tego pana Cachoud, który tak pociesznie mówi o Michale Aniole i o Dominikinie w swoich trzech tomikach o Włoszech.
Wielkie głowy rysowane były sangwiną lub udawały ołówek. Trzeba przyznać, że zupełna nieznajomość rysunku mniej biła tam w oczy niż w aktach (nagich postaciach). Zaletą tych głów, które miały po osiemnaście cali wysokości, było to, że kreski były bardzo równoległe; co się tyczy naśladowania natury, nie było o tem mowy.
Niejaki Moulezin, głupi i niemożliwie nadęty, dziś bogaty i ważny obywatel Grenobli i z pewnością jeden z najzawziętszych wrogów zdrowego rozsądku, unieśmiertelnił się niebawem doskonałą równoległością swoich kresek sangwiną. Rysował akty i był uczniem pana Villonne (z Ljonu); mnie, uczniowi pana Le Roy, któremu choroba i dobry smak paryski nie pozwoliły zostać takim szarlatanem jak pan Villonne w Ljonie, rysownik wzorów na materje, dawano jedynie wielkie głowy, co mnie bardzo upokarzało, ale miałem tę wielką korzyść, że było lekcją skromności.
Potrzebowałem jej bardzo, jeżeli mam mówić szczerze. Rodzina moja, której byłem dziełem, szczyciła się memi talentami w mojej obecności; stąd uważałem się za najwybitniejszego młodzieńca w Grenobli.
Niższość moja w zabawach z kolegami z łaciny zaczęła mi otwierać oczy. Ławka z wielkiemi głowami, gdzie mnie posadzono tuż obok dwóch synów szewca o pociesznych gębach (co za los dla wnuka pana Gagnon!) zrodziła we mnie postanowienie że padnę albo muszę się wybić.
Oto historja mego talentu do rysunku; rodzina moja, zawsze roztropna, orzekła, po roku albo półtora roku lekcyj u tego tak grzecznego człowieka, pana Le Roy, że ja rysuję bardzo dobrze.
Faktem jest, że ja nawet się nie domyślałem że rysunek jest wynalazkiem natury. Rysowałem czarnym i białym ołówkiem jakąś głowę z płaskorzeźby. (Przekonałem się w Rzymie, w Braccio nuovo, że to była głowa Muzy, lekarza Augusta). Rysunek mój był czysty, zimny, bez żadnej wartości, jak rysunek młodego uczniaka.
Rodzina moja, która, przy wszystkich frazesach o pięknie wsi i pięknych krajobrazach, nie miała najmniejszego poczucia sztuki i nie posiadała ani jednego znośnego sztychu w domu, uznała, że jestem bardzo tęgi w rysunku. Pan Le Roy żył jeszcze, i malował pejzaże gwaszem (gęsty kolor) mniej licho niż resztę.
Uzyskałem tyle, że pozwolono mi rzucić ołówek i zacząć malować gwaszem.
Pan Le Roy zrobił widok mostu Vence, między Buisserate a Saint-Robert. Przechodziłem ten most dość często, udając się do Sain-Vincent: uważałem, że ten rysunek, zwłaszcza góra, są bardzo podobne; miałem złudzenie. Zatem, przedewszystkiem i nadewszystko, trzeba aby rysunek podobny był do natury!
Nie było już mowy o doskonale równoległych kreskach. Po tem pięknem odkryciu, robiłem szybkie postępy.
Biedny pan Le Roy niebawem umarł, żałowałem go. Mimo to, byłem wówczas jeszcze niewolnikiem, a wszyscy młodzi ludzie chodzili do pana Villonne, rysownika wzorów na materje, wypędzonego z Wyzwolonej Gminy przez wojnę i gilotynę. Wyzwolona Gmina to było nowe miano dawane Ljonowi od czasu jego zdobycia.
Zwierzyłem ojcu (ale przypadkiem, bez specjalnej myśli) moją pasję do gwaszów i kupiłem od pani Le Roy, za trzykrotną ich wartość, wiele gwaszów jej męża.
Bardzo pragnąłem dwóch tomów Powiastek La Fontaine’a z rycinami bardzo delikatnie wykonanemi ale bardzo niedwuznacznemi.
„To ohyda, rzekła pani Le Roy ze swemi ładnemi obłudnemi oczami subretki, ale to są arcydzieła“.
Przekonałem się, że nie zdołam przemycić kupna Powiastek La Fontaine w kupnie gwaszów. Otworzono Szkołę Centralną, nie myślałem już o gwaszach, ale odkrycie zostało mi; trzeba naśladować naturę, i to sprawiło może, że moje wielkie głowy, skopjowane z tych lichych rysunków, nie były tak okropne jak mogły być. Przypominam sobie Oburzonego żołnierza w Wypędzeniu Heliodora Rafaela; nie mogę spojrzeć na oryginał w Watykanie, aby sobie nie przypomnieć mojej kopji; technika ołówka, zupełnie dowolna, nawet fałszywa, widniała zwłaszcza w smoku sterczącym na kasku.
Kiedy który z nas zrobił coś znośnie, pan Jay siadał w miejscu ucznia, poprawiał trochę głowę i rezonował z emfazą, ale ostatecznie rezonował; wreszcie podpisywał głowę z tyłu, rodzaj ne varietur, aby ją można było z końcem roku przedstawić do konkursu. Rozpalał nas, ale nie miał najlżejszego poczucia piękna. Zrobił w życiu tylko jeden niegodziwy obraz, Wolność skopjowaną z własnej żony, krótką, przysadkowatą, bez linji. Aby ją uczynić lżejszą, zawalił pierwszy plan grobowcem, za którym Wolność była schowana po kolana.
Przyszedł koniec roku, egzaminy w obecności komitetu i, zdaje mi się, jednego członka Departamentu.
Zdobyłem jedynie nędzną promocję, i to jeszcze, jak sądzę, dano mi ją, aby zrobić przyjemność panu Gagnon, głowie komitetu, i panu Dausse, drugiemu członkowi komitetu, przyjacielowi pana Gagnon.
Dziadek czuł się upokorzony, powiedział mi to z doskonałą grzecznością i miarą. Jego wymówka tak prosta zrobiła na mnie silne wrażenie. Dodał, śmiejąc się: „Umiałeś nam tylko pokazać swój tłusty zadek“.
Tę mało interesującą poaycję zauważono przy tablicy w sali matematycznej.
Była to tablica mająca sześć stóp na cztery, wsparta, na wysokości pięciu stóp, na silnej ramie; wchodziło się do niej po trzech stopniach.
Pan Dupuy kazał tam udowodnić twierdzenie, naprzykład kwadrat przeciwprostokątny, lub też to zagadnienie: coś kosztuje siedem funtów, cztery su, trzy denary łokieć: robotnik zrobił dwa łokcie, pięć stóp, trzy cale. Ile mu się należy?
W ciągu roku, pan Dupuy zawsze wołał do tablicy pana de Monval, który był szlachcic, pana de Pina, szlachcica i wstecznika, pp. Anglès, de Renneville, szlachcica; mnie nigdy, albo jeden raz.
Młodszy Monval, zakazana gęba ale, dobry matematyk (określenie szkolne), zginął zamordowany przez rozbójników w Kalabrji, około 1806, zdaje mi się. Starszy został wstrętnym starym reakiem. Został pułkownikiem, zrujnował w szpetny sposób pewną wielką damę z Neapolu; w Grenobli chciał siedzieć na dwóch stołkach w 1830, odkryto go ku powszechnej wzgardzie. Umarł z tej dobrze zasłużonej wzgardy, bardzo chwalony przez dewotów (patrz Gazeta z 1832 albo 1833). Był to piękny mężczyzna, łajdak bez czci i wiary.
Pan de P..., mer Grenobli od 1825 do 1830. Reak zdolny do wszystkiego i zapominający o uczciwości przez wzgląd na swoich dziewięcioro czy dziesięcioro dzieci, zebrał 60 czy 70.000 franków renty. Ponury fanatyk i, jak sądzę, łajdak zdolny do wszystkiego, prawdziwy jezuita.
Anglès, później prefekt policji, niestrudzony pracownik, lubiący porządek, ale w polityce łajdak do wszystkiego; bądź co bądź, wedle mnie, nieskończenie mniejszy łajdak niż dwaj poprzedni, którzy w gatunku łajdak zajmują w mojem pojęciu pierwsze miejsce.
Piękna hrabina Anglès była przyjaciółką hrabiny Daru, w której salonie ją poznałem. Ładny hrabia de Meffrey (z Grenobli, jak Anglès) był jej kochankiem. Biedna kobieta nudziła się, jak przypuszczam, bardzo, mimo dygnitarstw męża.
Ten mąż, syn sławnego skąpca i sam skąpy, to było najbardziej ponure bydlę, umysł najbardziej jałowy, najbardziej anty-matematyczny. Zresztą paskudny tchórz: opowiem później historję o jego policzku. Około 1826 czy 1829 stracił prefekturę policji, zbudował sobie piękny zamek w górach blisko Roanne i wnet umarł tam bardzo nagle, jeszcze młodo. Było to skończone bydlę, miał wszystkie przywary charakteru delfinackiego, podły, chytry, małostkowy, wyzyskujący każdy drobiazg.
De Renneville, kuzyn Monvalów, był piękny i zwierzęco głupi. Ojciec jego był to najbrudniejszy i najpyszniejszy człowiek w całej Grenobli. Nie słyszałem o nim od czasu szkoły.
De Sinard, dobry uczeń, doprowadzony do torby żebraczej przez emigrację, protegowany i wspierany przez pana de Vaulserre, był moim przyjacielem.
Wróćmy do owej tablicy, przy której głowa wydającego lekcję była na dobrych ośm stóp nad ziemią. Ja, wywoływany raz na miesiąc, bynajmniej nie wspomagany przez pana Dupuy, który rozmawiał z Monvalem lub z p. de Pina gdy ja przeprowadzałem dowód, bełkotałem wystraszony. Kiedy z kolei wyszedłem do tablicy przed sędziami, strach mój spotęgował się, zaplątałem się patrząc na jury, a zwłaszcza na straszliwego pana Dausse, siedzącego po prawej stronie koło tablicy. Zdobyłem się na tę przytomność umysłu, aby na nikogo nie patrzeć, aby myśleć już tylko o moim rachunku, i wywiązałem się z niego poprawnie, ale zmęczywszy moich egzaminatorów. Co za różnica z tem co miało być w roku 1799! Mogę powiedzieć, że to własną zasługą wybiłem się w matematyce i w rysunku.
Byłem gruby i nieduży, miałem surdut jasno szary, stąd ta wymówka.
„Czemu nie dostałeś nagrody? pytał dziadek.
— Nie miałem czasu“.
Kursy trwały w tym pierwszym roku, zdaje mi się, tylko cztery czy pięć miesięcy.
Chodziłem do Claix oszalały na punkcie polowania; ale uganiając po polach, naprzekór ojcu, zastanawiałem się głęboko nad temi słowami: „Czemu nie dostałeś nagrody?“
Nie mogę sobie przypomnieć, czy chodziłem cztery czy tylko trzy lata do Szkoły Centralnej. Jestem pewien daty wyjścia, egzamin z końcem 1799, oczekiwaliśmy Rosjan w Grenobli.
Arystokraci i moja rodzina, jak sądzę, powiadali:
Co do mnie, drżałem o egzamin, który miał mnie wydobyć z Grenobli! Jeżeli wrócę tam kiedy, archiwa urzędu departamentalnego w prefekturze pouczą mnie, czy Szkołę Centralną otwarto w 1796 czy aż w 1797.
Liczyło się wówczas lata wedle Republiki: był to rok V albo VI. Dopiero znacznie później, kiedy Cesarz głupio tak zarządził, nauczyłem się znać rok 1796, 1797. Widziałem wówczas rzeczy z bliska.
Cesarz zaczął wówczas wznosić tron Burbunów, a wspomagała go w tem bezgraniczna nikczemność pana de Laplace. Rzecz osobliwa: poeci mają odwagę, a tak zwani uczeni są służalcy i tchórze. Jakże służalczy i nikczemny wobec władzy był Cuvier! Budził wstręt nawet w roztropnym Sutton Sharpe. W Radzie Stanu baron Cuvier był zawsze po stronie najnikczemniejszych.
W czasie stworzenia orderu Zjednoczenia, byłem w samem sercu Dworu; przyszedł dosłownie płakać, aby dostać ten order. Przytoczę w swoim czasie odpowiedź cesarza. Wybili się przez nikczemność: Bacon, Laplace, Cuvier. Lagrange był mniej nikczemny, zdaje mi się.
Pewni chwały swoich pism, panowie ci mają wiarę, że uczony przesłoni polityka; w sprawach pieniężnych, jak wiadomo, są utylitarystami. Sławny Legendre, pierwszorzędny geometra, kiedy dostał krzyż Legji, przypiął go do fraka, popatrzał w lustro i podskoczył z radości. Mieszkanie było niskie, uderzył się głową o sufit i upadł pół martwy. Byłaby to godna śmierć dla tego następcy Archimedesa!
Ileż nikczemności spełniono w Akademji Nauk, od 1825 do 1830 i później, aby wyżebrać krzyże! To nie do wiary, mam szczegóły tego od pp. de Jussieu, Edwardsa, Milne-Edwardsa i przez salon barona Gerard. Zapomniałem tyle świństw.
Taki Maupeou mniej jest nikczemny, kiedy mówi otwarcie: „Zrobię wszystko, co trzeba aby się wywindować“.