Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Lot miłosny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Podtytuł Lot miłosny
Wydawca Wydawnictwo polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA PIĄTA.


LOT MIŁOSNY.
I.

Dowiedzmy się teraz w jaki sposób odbywa się zapłodnienie królowej. I tutaj natura przedsięwzięła środki niezwyczajne, by umożliwić zjednoczenie się samca i samicy z oddzielnych rodów. Jest to prawo dziwne, do którego wydania nic jej nie zmuszało, kaprys może, lub początkowa jakaś pomyłka, której naprawa zużywa najprzedziwniejsze i najbujniejsze siły, oraz pochłania mnóstwo energji.
Nie ulega kwestji, że świat przedstawiałby się nam w zarysach nierównie prostszych, zrozumialszych i nie w tak smutnej postaci jak ta, którą mamy przed sobą, badając różne przejawy, gdyby natura zużyła na zabezpieczenie życia, złagodzenie cierpień, osłodzenie śmierci, odsunięcie straszliwych nieszczęść i przypadków bodaj połowę onej genjalności, którą marnuje na doprowadzenie do skutku krzyżowania, oraz kilku innych żądań narzuconych żywym istotom.
W okół dziewiczej królowej, żyje z nią w ulu całe mnóstwo, żyją całe setki samców, pełnych sił, zapału, zawsze opitych miodem, zawsze gotowych do aktu miłosnego, który jest jedyną ich racją istnienia. Ciągle są blisko obok siebie dwie płci, których popęd miłosny gdzieindziej obala największe przeszkody. A jednak zapłodnienie nigdy nie odbywa się we wnętrzu ula i nigdy nie zdołano zapłodnić królowy uwięzionej.[1] Samce, które ją otaczają, nie wiedzą zgoła z kim mają do czynienia, dopóki znajduje się pośród nich. Nie zdają sobie sprawy, że siedzą z nią na tym samym plastrze, że śpią razem, że potrącili ją, niewiadomo ile razy, cisnąc się do jadła, czy wychodząc nawet z ula na harc miłosny. Chcąc ją posiąść, polecieć muszą wysoko w niesiężne zazwyczaj wyże lazuru, gdzieś aż pod chmury. Wydaje się, jakoby ich oczy wspaniałe, zdobiące głowę kaskiem połyskliwym, nie dostrzegały jej wcale na ziemi, a dopiero gdy się wzniesie w powietrze, śledzą ją pożądliwie. Codziennie, od jedenastej do trzeciej, w porze największego rozbłysku światła, a zwłaszcza w samo południe, które roztacza aż po krańce nieboskłonu swe szafirowe skrzydła, kiedy rozedrgane promienie niosą ziemi dar ciepła, wychodzi z ula czereda rozswywolonych zuchów, zdobnych w powiewne pióropusze, i spieszy na poszukiwanie kochanki, jakiej niema w żadnej chyba legendzie. Jest ona bardziej od tamtych dostojna i mniej dostępna, albowiem otacza ją świta pretendentów z dwudziestu, czy trzydziestu miast, przybyłych nieraz z daleka, z odległych okolic. Często liczba ich dosięga dziesięciu tysięcy, a z pośród nich zostanie wybrany jeden tylko i to na moment zaledwo, na jeden uścisk miłosny, który, dając mu upojenie szczęścia, zada mu jednocześnie śmierć. Wszystkie inne latać będą daremnie obok kochanków, zwartych w splot małżeński i rozproszą się na wszystkie strony, nie widząc nawet zakończenia miłosnych godów.

II.

Nie przesadzam wcale, mówiąc o tej rozrzutności natury. W silnym ulu znajduje się zazwyczaj czterysta do pięciuset samców. W ulach słabych, lub zdegenerowanych bywa często cztery, do pięciu tysięcy, bo im bardziej ul chyli się do upadku, tem więcej produkuje trutniów. Przyjąć można, że przeciętnie pasieka, złożona z dziesięciu kolonij, wyrzuca w danej chwili w powietrze dziesięć tysięcy samców, z których ledwo dziesięć do piętnastu zgoła dokonać jedynego aktu, dla którego zjawiły się na świecie.

Zanim do tego dojdzie, pochłaniają zapasy ula tak łapczywie, że trzeba pracy pięciu, sześciu robotnic i to pracy nieustannej, by wyżywić jednego trutnia. Są one leniwe, żarłoczne i pracują jeno szczękami, podczas jedzenia. Ale zawsze, gdy idzie o sprawy i przywileje miłości, natura okazuje się hojną i wspaniałomyślną. Skąpi jeno tym, którzy pracują. Surowa i niechętna jest zwłaszcza wobec wszystkiego, co nosi u ludzi miano cnoty. Przeciwnie, najmniej nawet interesującym kochankom rozdaje pełną dłonią klejnoty, ozdoby i łaski w mierze wprost przesadnej. Zda się, że woła wielkim głosem: — Łączcie się! Mnóżcie się! Niema praw innych, ni innego poza miłością celu! — A potem dodaje półgłosem: — Gdy się to stanie, radźcie sobie dalej sami, żyjcie, lub umrzyjcie, to już rzecz nie moja! — Cokolwiekbyśmy przedsiębrali, czegokolwiek chcieli innego, wszędzie w naturze spotykamy tę moralność, tak różną od naszej. Na tejże samej biednej roboczej pszczole możemy śledzić, jak nikczemnem, jak marnem jest sknerstwo i niesprawiedliwość natury. Od samego urodzenia do śmierci, miodziarka musi latać bezustannie, daleko nieraz, w największy gąszcz, w poszukiwaniu kwiatów w nim ukrytych. Musi śledzić nektar w labiryncie płatków korony a pręciki i słupki za pyłkiem kwiatowym, głęboko nieraz skrytym. Tymczasem jej oczy, zarówno jak narządy powonienia, są to organa istoty upośledzonej w porównaniu z temiż samemi organami samców, które nie ucierpiałyby wcale na tem, któreby zgoła nie wiedziały nawet o swem kalectwie, gdyby były napoły ślepe, a całkiem pozbawione powonienia. Nie mają nie do roboty, nie polują na żaden łup. Przynoszą im jedzenie gotowe, przyrządzone, a jedynem ich zajęciem jest cmokać miód, siedząc na plastrze w ciemnym ulu. To cała ich rola życiowa w czasie normalnym. Ale są one narzędziami miłości, przeto dary niezmierne, królewskie, zostały im dane, zostały rzucone w przestwór przyszłości z hojnością niepotrzebną i szaleńczą poprostu. Jednemu z pośród tysiąca danem będzie wyśledzić raz w życiu w otchłaniach lazuru bujającą dziewiczą królowę. Jednemu na tysiąc uda się lecieć przez chwilę po niebie śladem samicy, która nie ucieka wcale. To wystarcza naturze. Stronnicza i niesprawiedliwa potęga otwiera swe skarbce i ciska, jak szalona, klejnoty bezcenne. Każdy z owych nieprawdopodobnych zresztą wcale kochanków, których dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć legnie w krwawej rzezi, w kilka dni po tragicznych zaślubinach królowej z tysiącznym, otrzymał od oszalałej rozrzutnicy trzynaście tysięcy ócz po każdej stronie głowy, gdy tymczasem robotnica posiada jeno sześć tysięcy. Pozatem anteny (rożki) samców, jak to obliczył Cheshire, posiadają trzydzieści siedm tysięcy ośmset dołków węchowych, gdy robotnica ma w swych rożkach zaledwo pięć tysięcy tych koniecznych organów węchowych. Oto przykład dysproporcji, jaką zauważyć można wszędzie, gdzie idzie o dary, rozdzielane przez naturę miłości, i konieczne środki, które z pogardliwem sknerstwem wydziela pracy. Tych, którzy rozmnażają życie, nie wiedząc o tem nawet, schlebiając jeno swej żądzy, otacza opieką i łaskami, tym zaś, którzy podtrzymują to życie pracą pełną poświęcenia, ukazuje oblicze zimne, obojętne i, gdy błagają o pomoc, skazuje na samotność, nędzę i śmierć. Gdybyśmy chcieli określić prawdziwy charakter natury, według rysów, jakie napotykamy tutaj, portret ten nie byłby, zaiste, podobny do ideału, jakiśmy sobie wytworzyli, a który mimo to jest niewątpliwie również jej własnym tworem. Ale człowiek wie za mało, by porywać się na stwarzanie takiego portretu, który wyszedłby zresztą z rąk jego jako jedna ciemna płaszczyzna z kilku zaledwo plamkami niepewnego, nikłego światła.

III.

Niewielu badaczy śledziło tajemnicę zaślubin królowej pszczół, które odbywają się na wyżach olśniewających lazurowego nieba. Można tylko dostrzec, jak nieśmiało wychyla się z ula panna młoda, oraz jak wraca krwawa małżonka.
Mimo niecierpliwości czeka na odpowiedni dzień i stosowną godzinę. Czeka w cieniu u wejścia do miasta, pod bramą przytulona, na pogodę, na ciepło, na roztocz błękitu, która przestanie budzić w niej wątpliwości. Lubi zwłaszcza poranek, kiedy ślady rosy dosychają na liściach i koronach kwiatów, kiedy rzeźwość świtu, walcząc z żarem dnia, słania się, niby dziewica zwieszona napoły w objęciach silnego wojownika, kiedy poprzez kłębiącą się woń kwiatów wstającego lata, przenika ostatni ton zapachu fiołków.
Ukazuje się wówczas w progu, nie budząc zresztą zainteresowania miodziarek, dążących do pracy, otoczona świtą robotnic, których podniecenie stoi w prostym stosunku do tego, czy w ulu pozostały jeszcze poczwarki królewskie, lub też, czy niema już żadnej zastępczyni. Wylata i krąży zwrócona głową ku ulowi, powraca kilka razy na deseczkę przed bramą i leci ponownie. Dopiero, kiedy zanotowała sobie już dokładnie w umyśle, jakie jest położenie i wygląd królestwa, którego nigdy dotąd, nie oglądała z zewnątrz, unosi się w górę i niby strzała wznosi się pionowo w górę.
Osiąga w tym locie wysokość, do jakiej nie nie wznoszą się nigdy robotnice, w żadnym okresie życia swego. W pobliżu polatują nad kwiatami ospałe trutnie, zażywają przechadzki, nie sięgając nawet do kielichów. Nagle spostrzegły zjawę królewską i wciągnęły w siebie zapach, magnetyczną falą płynący coraz to dalej, aż do pasiek pobliskich. Natychmiast gromadzą się roje samców i dążą zwartą falangą w ślad za nią, nurkując w błękitnej toni, której głębie rozstępują się ciągle przed niemi.
Królowa, upojona świadomością mocy swych skrzydeł, posłuszna potężnemu prawu gatunku, które chce, by jej dosięgnął najsilniejszy i jedyny kochanek, w samotni zupełnej, wznosi się coraz to wyżej, a przeczyste powietrze poranku po raz pierwszy napełnia dychawki, umieszczone w siedmiu segmentach jej odwłoka i napawa ją wrażeniem lekkości, radości i szczęścia. Leci coraz to wyżej i wyżej. Musi dosięgnąć warstw, w których nie snują się już ptaki, gdyż mogłyby przeszkodzić dopełnieniu tajemniczego obrzędu. Wznosi się, a w dole przerzedza się coraz to bardziej gromada ścigających. Jeden za drugim rezygnują pretendenci słabi, chorzy, starsi, źle rozwinięci, źle odżywieni, pochodzący z ulów nieczynnych, lub biednych, odlatują i przepadają w pustce. W przestworach pod królową snuje się nieliczne jeno grono nieznużonych ochotników. Ale ona czyni ostatni wysiłek skrzydeł, ulata w zwyż i oto z grupki wyłania się jeden jedyny, przeznaczony i najsilniejszy kochanek, dopada jej, chwyta i, złączeni, spleceni z sobą, wznoszą się jeszcze w górę spiralnemi skręty, w sekundzie upojenia miłosnego spijając całą czarę szczęścia.

IV.

Większość istot żywi w głębi świadomości niejasne uczucie, że nieobliczalna przypadkowość, coś w rodzaju wątłej błonki przejrzystej dzieli miłość od śmierci i że natura domaga się, byśmy marli, przekazując życie następnym pokoleniom. Niewątpliwie, owa to obawa, dziedzictwem przekazywana, nadaje miłości tę wielką wagę i znaczenie. W pierwotnej prostocie jawi się tutaj ów strach, którego wspomnienie owiewa dotąd pocałunek człowieka. W chwili kopulacji otwiera się brzuch samca, organ płciowy odrywa się i pociąga za sobą wnętrzności, skrzydła jego się zwijają, a kochanek, zabity jakby piorunem z wyprutem ciałem, zatacza się i spada w powietrzną przepaść.
Ta sama myśl, która w partenogenezie poświęcała przyszłość ula nadmiernemu mnożeniu samców, poświęca teraz samca przyszłości ula.
Rzecz ta zadziwia zawsze, a im bardziej ją zgłębiamy, tem mniejszy się staje zakres wiadomości pewnych i ustalonych. Sam nawet Darwin, który z pośród uczonych badał tę kwestję może najmetodyczniej i z największą gorliwością, nie zdając sobie nawet sprawy, na każdym kroku traci pewność siebie i cofa się krok za krokiem, natrafiając wszędzie na niespodzianki i sprzeczności, nie dające się pogodzić z sobą. Jest to walka trudna i upokarzająca, choć szlachetna, walka genjuszu ludzkiego z potęgą nieskończoną, walka umysłu, chcącego wyśledzić drogi dziwnego prawa, niepojęcie tajemniczego i skomplikowanego, dotyczącego bezpłodności, płodności mieszańców, oraz zmienności cech specyficznych i gatunkowych. Zaledwo sformułował zasadę główną, niezwłocznie jawią się wyjątki, mnożą, oblegają ją i niebawem biedna, pobita i pokonana zasada czuje się szczęśliwą, mogąc znaleźć kącik zaciszny i żyć tam jakotako w charakterze jednego z legjonu wyjątków.
W hybridyzmie, w zmiennościach (zwłaszcza w zmienności jednoczesnej, zwanej korwelatyzmem wzrostu), w instynkcie, w metodach walki o byt, w selekcji, w następstwie geologicznem, w rozprzestrzenieniu geograficznem organizmów, w powinowactwie wzajemnem, podobnie, jak i wszędzie zresztą, natura posuwa się omackiem, jest niedbała, skąpa i marnotrawna jednocześnie, przezorna i lekkomyślna, ruchliwa i ospała, jednolita i rozczłonkowana w nieskończoność, wielka i marna, i to zawsze w tejże samej chwili i w tem samem zjawisku. Mając przed sobą niezmierzone pole dziewicze, w prostocie swej, zaludnia je drobnemi omyłkami, stwarza bezlik drobnych, sprzecznych z sobą praw, najeża mnóstwem małych, a trudnych problemów, a wszystko kotłuje i błądzi po rozłogu bytu, niby kierdel oślepłych owiec. Być może, że wszystko przedstawia się tak jeno oczom naszym, które dostrzegają jeno tę prawdę, która dostosowana jest do naszej świadomości i naszych potrzeb, a nic nas nie upoważnia do mniemania, że natura traci z oczu swe cele i nie umie pokierować błędnemi wynikami chaosu przyczyn.

W każdym razie nie pozwala im przekroczyć pewnych granic i zbliżać się do strefy illogizmu lub zbyt groźnych niebezpieczeństw. Włada zresztą dwoma czynnikami, które zawsze muszą postawić na swojem, a gdy pewne zjawisko przekroczy miarę, daje znak życiu, lub śmierci, a jedna lub druga potęga robi porządek, przywraca ład i z zupełną obojętnością wytycza właściwą drogę.

V.

Wymyka nam się z rąk na wszystkie strony, nie liczy się wcale z większością naszych zasad i łamie wszystkie nasze usiłowania. Raz widzimy, że po prawicy naszej stoi dużo niżej od naszych wyobrażeń, nagle jawi się po lewicy, niby wielka góra i przerasta nas niezmiernie. Co chwila wydaje się, iż się myli, zarówno w sferze swych pierwszych prób, jak i w zakresie prób i doświadczeń ostatnich, to znaczy w świecie człowieczym. Sankcjonuje instynkty ciemnych mas, niesprawiedliwość podświadomą tłumu, klęskę inteligencji, upadek cnoty i nikczemną moralność, kierującą wielką falą gatunku, niższą niezaprzeczalnie od tej moralności, która właściwą jest umysłom jasnym, czystym, zlewającym się, niby krystaliczne potoki wyżynne do owej wielkiej rzeki. Zali duch taki nie ma słuszności, zadając sobie dzisiaj pytanie, czy nie jest obowiązkiem jego szukać całej prawdy, a przeto także prawd moralnych, równie dobrze jak wszelkich innych, raczej w onym chaosie, niż w sobie samym, gdzie się wydają tak stosunkowo jasne i ścisłe?
Nie chce zapierać się rozumu, ideału swego, uświęconego pracą twórczą, tylu bohaterów i mędrców, ale czasem myśli, że może ideały te wytworzyły się nieco na uboczu, bez ścisłego kontaktu z oną masą niezmierną, której piękno zbiorowe chcą wyobrażać. Był w zupełnem prawie, jeśli się bał dotąd, by, przystosowując swą moralność do moralności przyrody, nie unicestwić tego, co mu się wydało arcydziełem i szczytem jej własnej twórczości. Dzisiaj, znając lepiej samą przyrodę, dziś gdy kilka odpowiedzi, niedość jasnych jeszcze może, ale niespodziewanie doniosłych i ważnych, pozwoliło mu rzucić spojrzenie na jej plan i na jej inteligentną twórczość, obejmującą cuda, przekraczające wszystko, cokolwiek mógł wysnuć z własnej wyobraźni, czerpiąc z samego siebie jeno, dziś nie boi się już tak bardzo. Nie odczuwa już tej nieodpornej konieczności krycia się ze swoją cnotą i bronienia swych racyj osobniczych. Przypuszcza, że to jest tak wielkie, nie może uczyć poniżania się. Radby wiedzieć, czy nie nadszedł moment poddania badaniu sumienniejszemu swych zasad, twierdzeń i przeczuć.
Powtarzam, nie ma zamiaru porzucać swego ludzkiego ideału, bo to samo, co zrazu odeń oddala, uczy wracać doń na nowo. Przyroda nie mogłaby tedy dawać złych rad duchowi, dla którego żadna prawda, nie sięgająca wyżyn jego własnych wzlotów i pożądań, nie wydaje się dość wielką, dość szczytną, by być definitywną i godną onego wielkiego planu twórczości, jaki ogarnąć zamierza. W życiu jego to, co nie pozostaje na swojem miejscu, wznosi się wraz z nim wyżej i długo jeszcze, zbliżając się do dawnego wyobrażenia dobra, będzie doznawał wrażenia lotu wzwyż. Ale w myślach jego wszystko zmienia się z dużo większą łatwością i bezkarnie może zatapiać się w namiętną kontemplację natury posuwając się aż do umiłowania naokrutniejszych i najniemoralniejszych sprzeczności życia, narówni ze swemi cnotami, albowiem żyje w nim przeczucie, że przez mnóstwo dolin nizinnych, wznoszących się zwolna kręgami, dojdzie wreszcie do wyżu, gdzie stanąć pragnie.
Kontemplacja ta i miłość nie przeszkadza mu normować swego postępowania podług prawdy, po ludzku pięknej, i żyć prowizorycznie na wyżynach, gdy tymczasem szuka pewników i w tej pracy dochodzi często nawet do przeciwieństwa tego, co miłuje. Wszystko, co zwiększa cnotę dobroczynną, staje się bezpośrednio częścią składową jego życia, wszystko, co ją zmniejsza i poniża, pozostaje w temże, w osadzie, podobnie, jak owe sole nierozpuszczalne, które wstrząśnieniem zmieszać trzeba z płynem w samej chwili eksperymentu. Może uznać i przyjąć prawdę niższą, ale wstrzyma się, gdy wypadnie działać wedle tej prawdy, przez wieki, jeśli tak trzeba, aż się przekona, że prawda stoi w pewnym stosunku z prawdami innemi, tak wielkiemi i potężnemi, że są wstanie wchłonąć w siebie i prześcignąć wszystko inne.
Jednem słowem, oddziela on prawdę moralną od prawdy intelektualnej i w zakresie pierwszej uznaje jeno to, co jest większe i piękniejsze od prawd dawnych. Czyż przyganiać mu mamy, że rozdzielił te dwie sfery, jak się zbyt często nawet czyni w życiu, gdy idzie o to, by czyny nasze były mniej piękne, niż myśli? Widzieć rzeczy gorsze, a działać lepiej, wywyższać swą działalność ponad swe ideje, jest to postępowanie zbawienne i rozsądne. Doświadczenie życiowe pozwala nam z dniem każdym więcej spodziewać się, że niebawem najwyższa nawet myśl, któraby się zrodziła w duszach naszych, będzie o wiele niższą od owej tajemniczej prawdy, której poszukujemy z takiem. pożądaniem.
Pozatem, choćby nic z tego wszystkiego nie było prawdziwem, pozostałby mu jeden jeszcze powód prosty i naturalny, skłaniający go do zachowania swego ideału ludzkiego. Im więcej przyznaje znaczenia prawom, które, zda się, narzucają egoizm, niesprawiedliwość i okrucieństwo, tem więcej jednocześnie propaguje te, które zalecają wspaniałomyślność, litość i sprawiedliwość, albowiem z chwilą, kiedy zaczyna porównywać i ustosunkowywać w sposób bardziej metodyczny to, co dotyczy wszechświata, a co jego samego, spostrzega w tych prawach coś równie wielkiego, równie naturalnego, jak w tamtych. Są one wyryte w jego duszy głoskami tak samo niezatartemi, jak te inne we wszystkiem, co go otacza.

VI.

Powróćmy do tragicznych godów weselnych królowej. Widzimy, że w wypadku, o który nam idzie, natura domaga się ze względu na konieczność krzyżowania, by kopulacja trutnia z królową pszczół była możliwą jeno w powietrzu. Ale te życzenia krzyżują się same wzajem jak szyny kolejowe, a prawa najważniejsze muszą co chwila przechodzić przez oczka sieci innych praw, które za moment znowu przetną się z linją praw poprzednich.
Napełniwszy przestwory powietrza mnóstwem niebezpieczeństw, zimnemi wiatrami, huraganami, burzami, ptakami, owadami i kroplami przygodnie a niespodzianie spadającemi niewiadomo skąd (a pamiętać trzeba, że wszystkie rzeczy rządzone są prawami równie nieubłaganemi)... natura zmusza królowę do uczynienia wszystkiego, co trzeba, by akt kopulacji trwał możliwie najkrócej. I tak też jest skutkiem piorunującej śmierci samca. Wystarczy jedno przeniknięcie się organów płciowych, a samo zapłodnienie odbywa się już we wnętrzu organizmu małżonki.
Wraca ona z wyżyn, przejaskrawionych słońcem, do ciemnego ula, wlokąc za sobą, niby trofea zwycięskie, rozwite wnętrzności kochanka. Niektórzy apidologowie twierdzą, że za powrotem królowej, uwieńczonej pomyślnym wynikiem wyprawy, pszczoły ogarnia wielka radość. Pośród innych Büchner kreśli szczegółowy obraz przyjęcia, jakie jej gotują. Kilka razy śledziłem sam ów powrót z godów weselnych i wyznaję, że nigdy nie widziałem żadnego żywszego wzburzenia, z wyjątkiem wypadku, kiedy szło o młodą królowę, która wyleciała z rojem jako dziewica i stała się jedyną nadzieją kolonji świeżo założonej i bezludnego jeszcze dotąd miasta. W takim razie wszystkie pszczoły ogarnia prawdziwy szał i cisną się tłumnie do powracającej. Zazwyczaj jednak, mimo, że wielkie zagraża niebezpieczeństwo istnieniu wielkiego często ula, zdaje się, jakby o niej wcale nie pamiętały. Przewidziały wszystko, aż do momentu, w którym zezwoliły na rzeź rywalek. W tym punkcie instynkt ich umilkł, a w inteligencji ich widnieje coś, niby luka. Są tedy dosyć obojętne. Podnoszą głowy, rozpoznają zapewne, co znaczą owe krwawe dowody zapłodnienia, ale, nie dowierzając jeszcze, nie przejawiają owej radości, jakiej oczekiwała nasza wyobraźnia. Są pozytywne i dokładne w swych uczuciach i myślach, przeto przed okazaniem radości czekają pewnie na inne jeszcze dowody. Źleby czynił ten, ktoby chciał wszystkie uczucia tych małych istot czynić przesadnie logicznemi i upodobniać je do ludzkich. Różnią się one przecież od nas bardzo, to też zarówno z pszczołami, jak i innemi zwierzętami, posiadającemi jakiś błysk inteligencji, podobnej do naszej, rzadko osiągamy wyniki tak pomyślne, jak to podają książki. Zbyt wielu okoliczności i warunków nie znamy wcale. Pocóż je czynić doskonalszemi, niż są w istocie, pocóż twierdzić to, co nie ma miejsca w życiu? Jeśli się wydaje temu i owemu, że byłyby bardziej interesujące, gdyby podobniejsze były do nas samych, to złudzenie owo polega na nieświadomości, co może obudzić zaciekawienie prawdziwie wielkiego i szczerego umysłu. Celem obserwatora nie jest wprawiać się w zdumienie, ale tylko zrozumieć wszystko dokładnie, przeto bardziej interesującą rzeczą jest zaznaczyć poprostu luki w inteligencji, oraz wszystkie wskaźniki funkcjonowania ustroju cerebralnego, różniącego się od naszego, niż opowiadać o nim cuda.
Jednak obojętność ta nie jest powszechna i gdy wraca królowa, zdyszana, siadając na deseczce przed wejściem, otacza ją grupa adoratorek i odprowadza pod sklepienie domu, gdzie światło dnia, bohater wszystkich uroczystości ula, skrada się jeno trwożnym krokiem i pozłaca rudawą poświatą woskowe mury, podobne zakrzepłym w bezruchu oponom przedziwnej świątyni pracy. Nowozaślubiona nie doznaje, podobnie jak i lud jej, żadnych niezwykłych wrażeń. Niema w tym małym móżdżku praktycznej, barbarzyńskiej władczyni, miejsca na jakieś wzruszenia, czy releksje filozoficzne. Ma teraz jedno tylko na myśli, mianowicie pozbyć się jak najprędzej pamiątki po nieszczęsnym małżonku, która utrudnia jej chodzenie. Siada w progu i odrywa starannie od końca odwłoka niepotrzebne organa, a robotnice wynoszą szczątki i wyrzucają je precz za deseczkę. Samiec dał jej co mógł i więcej nawet jeszcze, niż było potrzeba. Zatrzymuje w swej spermatyce samą tylko ciecz nasienną, w której pływają miljony spermatoidów. Od tej chwili, aż po ostatnie dni jej życia, plenniki te będą, jeden po drugim, jawiły się u szyjki spermatyki, zapładniając w przelocie jajo, sunące pokładełkiem, dokonywając we wnętrzu jej ciała tajemniczej kopulacji pierwiastku męskiego z żeńskim, a z onych błyskawicznych zespoleń narodzi się bezlik robotnic. Dziwnym zbiegiem losów, ona to właśnie, samica, dostarcza tego elementu męskiego, spermatoidy zaś są źródłem cech żeńskich. W dwa dni po tragicznych zaślubinach królowa znosi pierwsze jaja i natychmiast lud zaczyna ją otaczać pieczą wielką. Odtąd, wyposażona obu płciami, posiadając zasób niewyczerpany męskości, jakby żył w niej jakiś wiecznie czynny samiec, rozpoczyna właściwe życie. Nie opuszcza już ula i nie widzi światła, chyba wówczas, gdy los postawi ją na czele nowego roju, a płodność jej znika dopiero w obliczu śmierci.

VII.

Cudowne to, zaprawdę, zaślubiny, najbajeczniejsze, jakie wyśnić można, niepojęte, zjawiskowe, dopełnione w toni lazurów i tragiczne, wyniesione płomieniem pożądania ponad sferę życia, a piorunowe i nieprzemijające, jedyne, a ciągłe, samotne, a wyłaniające tłumy. Szał przedziwny, gdzie śmierć jawi się pośród najcudniejszego, najkrystaliczniejszego, najpiękniejszego przezrocza słońca, w dziewiczej bezkreśnej pustaci. Moment szczęścia, rozbłysły w poświacie niepokalanej i oczyszczony tym blaskiem. Miłość długotrwała, okupiona jednym pocałunkiem niezapomnianym, zaspokojona tym razem skromną ofiarą jednego życia, przejmuje sama sprawę macierzyństwa, łączy i jednoczy w łonie jednego organizmu na długą przyszłość rodu dwa pierwiastki życia, nikłe i kruche, tworząc z nich życie wyższe, pozajednostkowe, wielorakie, życie zbiorowiska.
Ta głęboka prawda nie jest owiana poezją człowieczą, jest to poezja odmienna, obca nam, mniej dostępna, ale jeśli zdołamy ją pojąć, niezawodnie z czasem pokochamy ją i przeniknie nas nową, nieznaną rozkoszą. Natura nie wysilała się, by zgotować tym dwom „uosobieniom atomów”, jakby je nazwał Paskal, wspaniały obrzęd małżeński, nie dała im idealnej chwili miłości. Miała jeno na celu, o czem wiemy już, udoskonalenie gatunku przez krzyżowanie osobników z dwu oddzielnych pni. Aby do tego doprowadzić, umieściła organ płciowy samca w takiem miejscu i w taki sposób, że nie może nim władać, jedynie tylko w powietrzu. Musi naprzód w długim wytężającym locie rozszerzyć segmenty swego odwłoka, mieszczące organ rozrodczy. Kiedy owe wielkie ampułki napełnią się powietrzem, organ ten wydostaje się na wierzch z odwłoka i wówczas dopiero następuje jego erekcja. Oto cała tajemnica fizjologiczna. Jedni nazwą ją ordynarną, inni przykrą niemal, ale jest ona mimo wszystko jedyną tajemnicą owego lotu podniebnego kochanków i ich niezmordowanego pościgu za sobą po bezmiarach przestrzeni.

VIII.

A my, zapyta może poeta, czyż my także mamy szukać rozkoszy powyż prawdy?
— Tak,... winniśmy to czynić zawsze, przy każdej sposobności, w każdej rzeczy i ciągle. Szukajmy rozkoszy, nie powyż prawdy samej, gdyż jest to niepodobieństwem, albowiem nie wiemy, gdzie się znajduje, ale powyż tych wielu, powyż tego mnóstwa prawd małych, które dostrzegamy wszędzie.
Kiedy jakiś przypadek, wspomnienie, czy złuda, kiedy jakaś namiętność, czy inny silny motyw życia uczyni, iż przedmiot pewien stanie nam się w oczach piękniejszy, niż innym, ukochajmyż wówczas całem sercem ową przyczynę przebóstwienia onej rzeczy najzwyklejszej nawet. Może jest jeno pomyłką? To nic! Nie stoi na przeszkodzie omyłka owa, byśmy w rzeczy tej dostrzegli prawdę w niej ukrytą,... pomaga raczej ją ujrzeć. Piękno, jakie jej przypisujemy, zwraca uwagę naszą na owo piękno, na ową wzniosłość rzeczywistą, których nie łatwo się dopatrzeć na zimno, a istnieją one niewątpliwie w tym związku, jaki każdy przedmiot, każdy przejaw łączy z konieczności z prawami świata i siłami natury, powszechnemi i nieśmiertelnemi. Zdolność podziwu, którąśmy wydobyli z głębiny duszy własnej dla złudy, nie będzie stracona i zwróci się ku prawdzie istotnej, jaka zjawi się prędzej, czy później. Temi to samemi wyrażeniami, temiż uczuciami, tym samym żarem czci, jaki ludzie dawni witali przebrzmiałe prawdy wyobraźni, wita również współczesna ludzkość prawdy nowe, któreby się nawet może nie pojawiły wcale, gdyby nie znalazły środowiska przygotowanego, zaludnionego poprzód złudami, które padły ofiarą omyłki, ale, mieszkając pośród nas, rozgrzały nasze serca i rozpłomieniły umysły w osiedlu przysposobionem na wnijście prawd, nowych i rzeczywistszych. Szczęśliweż to oczy, którym nie potrzeba złudy, by dostrzec, że widowisko zjaw życia jest wielkie i wspaniałe! Ale dla innych oczu tylko złuda może być mistrzynią patrzenia, nauczycielką podziwu, hierofantką radości. Niechże patrzą wzwyż, bo zaprawdę nigdy za wysoko spozierać nie można, bo w miarę wzlotu, prawda ucieka coraz to dalej, a zbliża się jeno, pociągana magnesem podziwu. Ścigając ją w bezkresych przestworzach, nie będą z nią obcować nigdy w pustaci, ani powyż prawdy nieznanej i wiecznej, bowiem unosi się ona ponad wszystkiem, co żywie jako nieprzewyższalne piękno.

IX.

Czyż znaczy to, że winniśmy hołd kłamstwu, że mamy ukochać poetyzowanie dowolne i nierealne i tak, w braku czegoś wyższego, radować się takiemi zwidami rzeczy, których niema? Czyż w danym wypadku naprzykład nie mieści się nic istotnego, a zwracamy nań jeno uwagę dlatego, że zawiera tysiące innych prawd współzależnych i streszcza stosunek nasz do różnych gatunków takichże prawd? Czyż mamy w nim usunąć na plan drugi prawdę fizjologiczną, by myśleć jeno i lubować się samym lotem miłosnym, będącym, bez względu na swe przyczyny, jednym z najwznioślejszych przejawów lirycznych onej siły, jednocześnie bezosobistej i niepokonanej, której słuchać muszą wszystkie żywe twory, a nazwanej wielkiem mianem miłości? Nie! Byłoby to dzieciństwem, a co więcej, byłoby to niepodobieństwem, choćby z powodu nawyku, jaki panuje, od czasu dość długiego, w umysłach, przepojonych dobrą wiarą, współczesnych ludzi.
Przeciwnie, winniśmy podkreślić fakt erekcji organu płciowego samca, który możliwy jest jeno w chwili napełnienia się woreczków powietrznych odwłoka, albowiem jest on faktem niezaprzeczalnym. Ale pozwalam sobie twierdzić, że pędzilibyśmy wówczas żywot dalszy jeszcze od prawdy, niż ci, którzy upierają się ślepo przy czysto poetyckiej interpretacji imaginarnej, owych godów weselnych, gdybyśmy się zadowolili samą ową fizjologiczną prawdą, gdybyśmy nie starali się dostrzec niczego więcej poza nią, gdybyśmy się kierowali poglądem, że błądzi każda myśl, szybująca zbyt daleko, czy wysoko i że prawda tkwi zawsze w szczegółach materjalnych, gdybyśmy jej nie szukali gdziekolwiek indziej, bodaj nawet pośród niepewności rozleglejszych od tych, które porzucić zmusiło nas owo najbliższe objaśnienie, naprzykład owa dziwna tajemnica krzyżowania, nawet w wieczności gatunku, czy życia, w planie natury, gdybyśmy nie docierali do skutków i najdalszych konsekwencyj tego tłumaczenia, do przedłużania piękna i dostojeństwa w sferze niepoznawalności.
Coprawda mylą się oni w formie, czy tonie barwy tej prawdy, ale czynią nierównie lepiej od tych, którzy łudzą się, że dzierżą ją całą w ręku, albowiem żyją ciągle pod jej wrażeniem i w jej atmosferze. Są przygotowani na jej przyjęcie, istnieje w nich przytułek gościnniejszy dla tej, która się ma zjawić, a jeśli jej nie dostrzegają, kierują przynajmniej spojrzenie ku temu osiedlu piękna i dostojeństwa, gdzie jej szukać zbawienną jest rzeczą, gdzie, być może, przebywa.
Nie znamy celu przyrody, będącego dla nas prawdą, dominującą nad wszystkiemi innemi. Ale przez samą miłość tejże prawdy, w celu zachowania w duszy zapału i gorliwości szukania jej, koniecznem jest, byśmy wierzyli, iż jest wielką. Jeśli pewnego dnia poznamy, żeśmy kroczyli fałszywą drogą, że prawda ta jest marna, utkana ze sprzeczności, to odkrycie swe zawdzięczać będziemy właśnie temu zapałowi, którym nas przepoiła rzekoma jej wielkość, a wówczas sama owa nikczemność tej prawdy, o ile ją stwierdzimy, nauczy nas, co czynić mamy dalej.
Zanim to nastąpi, w celu poszukiwań jak najgorliwszych, zmobilizować winniśmy wszystkie siły, jakiemi dysponuje serce nasze i rozum, zebrać całą odwagę i decyzję i ruszać w drogę. A jeśli ostateczny rezultat, pracy okaże się małym, jeśli ostatnie słowo nie zabrzmi potężnie, to powiemy sobie, żeśmy dokonali rzeczy wielkiej, bowiem niezmiernie to doniosły czyn odsłonić marność, czy niedołęstwo planów i celów przyrody.

X.

— Nie znamy jeszcze prawdy — powiedział mi pewien znakomity fizjolog, przechadzając się ze mną po polach — nie znamy jej, natomiast posiadamy trzy doskonałe surogaty prawdy i owe pozory dostrzec się dają wszędzie. Każdy wybiera, co chce, a raczej bierze to, co wziąć musi, a ów wybór, który czyni pod naporem konieczności, albo dowolnie, ale bez namysłu i wedle którego postępuje dalej stale, określa najdokładniej formę tego wszystkiego, co przenika do jego świadomości, oraz jego zachowanie się i wyobrażenia.
Przyjaciel, któregośmy spotkali, kobieta, uśmiechająca się przelotnie, miłość, przenikająca do naszego serca, śmierć czy smutek, jakie je uciskają, jesienne niebo, na które spoglądamy, wspaniały i uroczy ogród, gdzie podobnie jak w „Psyche“ Korneila widzimy, „kołyski zieleni, bujające się na sznurach promieni słońca,“ stadko pasących się owiec, śpiącego pasterza, domy wioski na skraju nieboskłonu, morze przebłyskujące pośród drzew... wszystko to wznosi się, lub przypada do pyłu ziemi, wszystko stroi się odświętnie, lub obnaża, nim przejdzie w nas, stosownie do tego małego znaku, który determinuje nasz wybór. Nauczmy się wybierać właściwy surogat, czyli pozór prawdy. U schyłku życia, spędzonego na uganianiu się za rozlicznemi prawdami, oraz za fizycznemi przyczynami zjawisk, zaczynam kochać nie to, co od nich oddala, ale to, co je poprzedza, a także to, co je wyprzedza po trochu.
Znaleźliśmy się na szczycie płaskowzgórza w krainie Caux w Normandji, przypominającej park angielski, ale park to był naturalny i bezkreśny. Jest to jeden z niewielu już zakątków świata, gdzie wieś ukazuje się patrzącemu w postaci zdrowej, pełnej, gdzie zieleni nie mąci żaden ton chorobliwy. Nieco wyżej ku północy zieleń ta ulega ostremu klimatowi, bardziej ku południowi żar słoneczny rumieni ją i słabi. W głębi doliny, ścielącej się aż hen, ku morzu, chłopi stawiali bróg zboża.
— Spójrz pan! — powiedział uczony. — Gdy stąd na nich patrzymy, są piękni. Budują ową rzecz prostą, a tak ważną, będącą dokumentem charakterystycznym człowieka osiadłego, zjawiskiem życia szczęsnem i niezmiennem u całej ludzkości. Bróg zboża budują. Oddal, która nas od nich dzieli, i cisza zapadającego wieczora tworzą z ich okrzyków radosnych coś jakby pieśń bez słów, podobną do szmeru harmonijnego liści drzew ponad głowami naszemi. Sklepi się nad ich głowami niebo wspaniałe, czysto prześwietlone ukośnemi promieniami, jakby dobroczynne duchy ognistemi palmami zmiotły całą światłość w stronę stogu, by jak najdłużej widno im było pracować. Ślady pokosów palm widnieją na lazurze. Grupie wieśniaków błogosławi skromny kościołek, wystrzelający pobok z pośród lip o wełnistych, krągłych koronach, a rodzimy cmentarz z szmaragdowemi trawnikami zbiega aż ku morzu i patrzy w nie zadumany. Pracują niezmordowanie, wznosząc harmonijnym, cichym wysiłkiem posąg żywy tuż obok pomników zmarłych krewniaków, którzy czynili to samo, tym samym ruchem rytmicznym, pracowali długo, a potem odeszli.
— Obejmijmy spojrzeniem cały obraz. Niema tu ani jednego szczegółu swoistego, wybitnie charakterystycznego, jakbyśmy to napotkali w Anglji, Prowancji, czy Holandji. Obraz to rozlewny i zbyt banalny, by podeń podłożyć można było znaczenie symboliczne. Spójrz pan na tę eurytmię istnienia ludzkiego, na tok ruchów pożytecznych. Ten chłop trzyma konie, drugi napina mięśnie, dźwigając na widłach ciężki snop, kobieta pochyla się nad ścierniskiem, wokoło bawią się dzieci. Nie podnieśli kamyka, nie ruszyli łopatą ziemi z zamiarem upiększenia krajobrazu. Nie czynią kroku, nie sadzą drzewa, nie sieją kwiatu, nie czynią niczego, co nie byłoby podyktowane użytecznością. Wszystko na co patrzymy, to jeno wynik ciężkiego wysiłku człowieka, chcącego przetrwać przez czas jakiś na ziemi, a jednak ludzie, których jedynem staraniem jest przedstawiać obrazy pokoju, wdzięku, pełne głębokich myśli i symbolów, uznali ten zespół, który mamy przed, sobą, za doskonały wyraz tych idei i zbiegają się zewsząd malować, lub opisywać to wszystko, gdy chcą w nas wzbudzić wrażenie piękna i szczęścia.
Oto pierwszy z pozorów, zwany przez niektórych ludzi prawdą.

XI.

Zbliżmy się. Czy słyszysz pan ów śpiew, który harmonizował tak pięknie z poszumem liści drzew wyniosłych? Składają się nań ordynarne klątwy i przezwiska, a kiedy chwilami wybucha śmiech, to wywołuje go bez ochyby plugawy dowcip chłopa, czy baby, drwiny z garbusa, nie mogącego dźwignąć brzemienia, z kulawca, obalonego na ziemię, lub z głuptaka, potrącanego przez dzieci.
— Patrzę na nich od lat wielu i znam dobrze. Ziemia w Normandji rodzajna i łatwa do obróbki, panuje tutaj dostatek, jaki nie wszędzie napotkać można, a ten bróg da znacznie więcej ziarna, niżby się wydawało z pozoru. Cóż stąd wynika? Oto większość mężczyzn, to alkoholicy, a kobiety piją także, pozatem toczy to plemię inny jeszcze jad, którego miana przytaczać nie potrzebuję chyba. Skutkiem owych dwu plag dzieci przedstawiają widok smutny. Spójrz pan, same matołki, skrofuliczni wodogłowcy, mają zajęcze wargi i pałąkowate nogi. Wszyscy mężczyźni i kobiety są obarczeni wadami właściwemi chłopom. Są brutalni, obłudni, kłamcy, zazdrośnicy, mają skłonność do szachrajstw i oszustw drobnych, są podejrzliwi i skłonni do płaszczenia się przed silniejszymi. Konieczność sprawiła, że żyją w zrzeszeniu i muszą sobie wzajem pomagać, ale skrytem pragnieniem każdego z nich jest szkodzić innemu, o ile da się to zrobić bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Jedyną rozkosz prawdziwą mieszkańców całej wsi stanowi nieszczęście bliźniego. Każdy nieszczęśliwy przypadek, czy strata czyjaś staje się tematem długich, drobiazgowych rozważań, rozkoszują się tem i drwią niemiłosiernie z poszkodowanego. Szpiegują się, gardzą sobą i nienawidzą się wzajem. Dopóki któryś jest biedny, żywi nienawiść głuchą, palącą dla srogości i skąpstwa możniejszego, czy gospodarza swego, gdy jednak porośnie w pióra i sam ma parobków, korzysta z doświadczeń, poczynionych czasu zależności, i prześciga w srogości i skąpstwie tych, którzy mu się dali we znaki.
Mógłbym przytoczyć mnóstwo szczegółów ilustrujących nikczemność, chytrość, okrucieństwo, gwałty, nadużycia i zawiść tych pięknych pracowników u brogu, oblanych miedzianemi promieniami słońca. Nie myśl pan, by obchodziło ich czy podnosiło i uszlachetniało owo niebo przecudne, to morze roztaczające się poza kościołem, będące niby drugiem niebem, wrażliwszem na sprawy tej ziemi, rozlane po niej, połyskujące, jak wcielenie sumienia i mądrości! Nie patrzą wcale na cuda przyrody i nie patrzyli od zaczątków istnienia plemienia. Myśli ich poruszają i zajmują jeno trzy sprawy, a właściwie trzy obawy: strach przed głodem, przed silniejszym i przed prawem, a w ostatniej chwili życia — strach piekła. Aby pokazać czem są, trzebaby opisywać jednego po drugim. Patrz pan na tego po lewej, tak jowialnie uśmiechniętego, co podaje na widłach największe snopy. Zeszłego roku w bijatyce karczemnej, towarzysze zabawy złamali mu ramię prawe. Złożyłem kości i uleczyłem frakturę, a był to przypadek ciężki i powikłany. Miałem go długo w kuracji i żywiłem dopóki nie mógł się wziąć do roboty. Przychodził do mnie codziennie. I skorzystał z tego, by rozsiać po wsi oszczerstwo, że mnie przyłapał w objęciach szwagierki i że matka moja jest pijaczką. Nie jest nawet złośliwszy od innych i nie czuje do mnie urazy. Przeciwnie, patrz pan, spostrzegł mnie i na twarzy zjawił mu się szczery, życzliwy uśmiech. Nie podsunęła mu tego czynu zawiść społeczna, chłop nie czuje nienawiści do zamożnych, bowiem sam ceni bardzo dostatek. Zdaje mi się, że zacny mój gnojowóz nie mógł zrozumieć, dlaczego go leczyłem bezpłatnie i jeszcze dołożyłem do całej kuracji. Podejrzewa jakąś zasadzkę na siebie i nie chce się dać złapać. Niejeden już bogatszy, czy biedniejszy od niego zrobił nieraz to samo, albo coś gorszego jeszcze. Nie myślał wcale, że kłamie, rozsiewając plotki własnego pomysłu, ulegał jeno nie określonemu naciskowi moralności miejscowej. Szedł, nie wiedząc sam o tem i, że tak powiem, wbrew własnej woli świadomej na rękę przepotężnemu prądowi zawiści, ogarniającemu wszystkich w całej wsi...
Ale pocóż kreślić tak starannie obraz duszy chłopa, znany dobrze każdemu, kto przez czas dłuższy, przez lat kilka przebywał na wsi. Oto drugi pozór, który większość ludzi zowie prawdą. Jest to prawda życia codziennego, życia konieczności. Nie ulega kwestji, że opiera się ona o fakty realne, stwierdzone, o jedyne fakty, które każdy może zauważyć i zbadać dokładnie.

XII.

— Usiądźmy na murawie — ciągnął dalej — i patrzmy. Nie odrzucajmy ani jednego z owych drobnych faktów tworzących rzeczywistość, o której mówiłem. Pozwólmy tylko, by same cofnęły się w głąb obrazu, w przestrzeń. Tłoczą się na plan pierwszy, ale przyznać musimy, że poza niemi istnieje wielka, przedziwna siła, trzymająca w skupieniu ich całokształt. Czyż trzyma go jeno w więzi, czyż go nie podnosi wzwyż? Ci ludzie, na których patrzymy, nie są to już owe dzikie zwierzęta La Bruyere’a „które posiadały coś podobnego do artykułowanego organu głosu i na noc kryły się po szałasach, żywiąc się czarnym chlebem i korzonkami”.
— Powiesz pan, że rasa stała się słabszą i zdegenerowaną? To prawda. Alkohol i ta druga choroba to plagi, które ludzkość musi przeżyć i przetrzymać, to może eksperyment przyrody, z którego niektóre organa, naprzykład system nerwowy, odniosą korzyść, bo stale powtarza się to zjawisko, że życiu wychodzi na dobre zło, które przezwyciężyło. Zresztą jakiś drobny lek, coś zgoła podrzędnego, co ukaże się jutro, może obie te choroby uczynić nieszkodliwemi. To też nie powinno to zacieśniać horyzontu naszego badania. Ci ludzie myślą i odczuwają pewne rzeczy, niedostępne jeszcze zgoła ludziom, o których mówi La Bruyère.
— Wolę proste i naturalne bydlę od półczłowieka! — rzekłem zcicha. — Mówisz pan w myśl tej pierwszej prawdy, prawdy poetów, o której wspomniałem — odparł. — Zostawmy ją na boku i nie mieszajmy z tą, o której teraz mowa. Te myśli i te uczucia są marne i nikczemne, to prawda, ale to, co marne i nikczemne, zawsze warte jest coś więcej, niż to, czego niema wcale. Władz swoich używają jeno w celu szkodzenia sobie wzajem i trwania dalej na niskim stopniu kultury, który jest im właściwy, ale często tak się dzieje w przyrodzie. Zazwyczaj zrazu używamy jeno w zły sposób darów, które od niej otrzymaliśmy, stosujemy je w celu pogorszenia tego, co zamierzała udoskonalić, ale po zamknięciu rachunku okazuje się zawsze, że wynikło stąd coś dobrego. Nie zależy mi wcale na tem, by udowadniać istnienie postępu, bo stosownie do punktu, z którego nań patrzymy, jest to rzecz wielka, lub zgoła drobna i bez znaczenia. Niezmiennie doniosłym czynem jest złagodzenie, bodaj częściowe, warunków życia ludzkiego, to rzecz ważna, to może najpewniejszy ideał. Ale różnica pomiędzy człowiekiem, kroczącym na czele postępu, a tym, który się wlecze ślepo i bezwolnie na jego tyłach, z punktu widzenia umysłu, nie liczącego się z konsekwencjami materjalnemi tego zjawiska, jest w istocie bardzo mała. Pośród tych chamów, których umysł przenikają dziś jeno ideje mętne i bez związku, znajduje się kilku, którym przyświeca możliwość osiągnięcia w krótkim stosunkowo czasie tej pełni świadomości, jaką posiadamy my obaj. Zdumiewałem się często, widząc, jak niezmiernie małą jest odległość dzieląca nieświadomość tych ludzi, powiedzmy nawet, zupełna otępiałość umysłowa, od tej świadomości, jaką uważać nawykliśmy za najwyższą u człowieka.
— Z czegóż to właściwie składa się owa świadomość nasza, z której tak jesteśmy dumni? Z dużo większych przestworzy cienia, niż światła, z znacznie większej niewiedzy nabytej, niż wiedzy istotnej, z mnóstwa rzeczy, o których wiemy z góry, że trzeba wyrzec się raz na zawsze ich poznania, a z bardzo niewielu rzeczy znanych nam naprawdę. A mimo to świadomość ta stanowi naszą dumę, nasze dostojeństwo, najrealniejszą potęgę, a prawdopodobnie także najcudowniejsze z pośród zjawisk świata. Ona to pozwala nam podnieść śmiało głowę ku wyżom, gdzie trwa nieznana zasada bytu i powiedzieć: Nie znam cię, ale jest coś we mnie, co cię już ogarnia i odczuwa! Zniweczysz mnie może, ale jeśli nie uczynisz tego poto, by z mych szczątków stworzyć organizm lepszy i doskonalszy, to okażesz się niższą ode mnie, a milczenie, które zapadnie po śmierci gatunku, do którego się zaliczam, powie ci, że został na ciebie wydany wyrok potępienia. Jeśli zaś niezdolnaś ocenić nawet wielkiej sprawiedliwości onego wyroku, to na twojej tajemnicy nie zależy mi wcale! My, ludzie, utraciliśmy już ochotę zgłębiania go, albowiem widzimy, że musi być głupi i ohydny. Wytworzyłaś przypadkiem istotę, której powoływać do życia nie miałaś zdolności prawdziwej, to też bardzo to dla niej korzystne, żeś twór ten unicestwiła, gdy zjawił się przypadek inny, zanim zdążył on przeniknąć treść twej istoty i za szczęśliwego uważać się może, iż nie żył długo, by znosić nieskończoną moc twych ohydnych eksperymentów i cierpieć daremnie. Nie miał nic do czynienia na świecie, gdzie jego inteligencja nie miała odpowiednika w żadnej inteligencji wiekuistej i gdzie jego tęsknota za czemś lepszem nie mogła osiągnąć żadnego realnego dobra.
— Powtarzam raz jeszcze, postęp nie jest po to, by nas rozpłomieniał jego widok. Wystarczy sam problem, sama zagadka, a jest ona równie wielką, i tak samo tajemniczą i świetlistą w tych oto chłopach, jak w nas samych. Znajdziemy ją wszędzie, jeśli śledzić będziemy życie aż do samego źródła, do samej jego zasady wszechpotężnej. Z wieku na wiek zmieniamy nazwy tej zasady. Były takie, które zalecały się ścisłością i dawały pociechę i otuchę. Przekonano się, że ta ścisłość i te pociechy były złudzeniem. Ale czy ją nazwiemy Bogiem, Opatrznością, Naturą, Przypadkiem, Życiem, czy Przeznaczeniem, to zagadka pozostanie sobą, a jedyna rzecz, jakiej nauczyliśmy się w ciągu tysięcy lat doświadczeń, polega na tem, że nadajemy jej teraz miano ogólniejsze, bliższe nam samym, bardziej podatne i dające się lepiej dostosować do tęsknot i niespodzianek nieprzewidzianych. Takie właśnie miano nosi dzisiaj i dlatego nie wydawała się nigdy większą i wznioślejszą niż teraz.
Oto jeden z wielu aspektów trzeciego pozoru, czy surogatu i to jest prawda ostatnia.





  1. Uczynił to sztucznie prof. Mac Laine przy pomocy operacji chirurgicznej bardzo skomplikowanej. Ale płodność jaj była krótka i znikoma.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.