Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
„...Ilekroć do tego dziennika, który piszę w głębi Indji, gdzie mię los zaniósł, dodaję nowe kartki; którego ty, niestety! nigdy może czytać nie będziesz, najukochańsza moja Ewo, doświadczam zarazem słodkiego i bolesnego uczucia, bo mnie cieszy ta rozmowa z tobą, a przytem nigdy tęsknota moja nie jest dotkliwszą, jak wtedy, gdy z tobą rozmawiam, nie widząc ciebie.
„Lecz kiedy te kartki dojdą rąk twoich, szlachetne twoje serce, mocniej uderzy na imię walecznego człowieka, któremu dzisiaj winien jestem życie, i któremu tym sposobem będę może winien szczęście oglądania cię kiedyś.
„Ciebie i dziecięcia mojego, nieprawdaż, wszak żyje nasze dziecię? Muszę temu wierzyć, bo gdyby nie tak było, jakżebyś mogła wlec biedne swe życie, w tej strasznej rozłące?... Drogi aniołek musi mieć teraz lat czternaście... Jak wygląda? Podobny do ciebie, nieprawdaż?... Ma twoje, duże, piękne, błękitne oczy?... O nierozumny!... Jakże często w tym długim dzienniku zadaję ci równie płoche pytanie, na które odpowiedzieć nie możesz. A ileż razy uczynię ci jeszcze podobne zapytanie... Każesz więc naszemu dziecięciu, nieco obce imię Dżalma powtarzać i kochać“.
— Dżalma! — rzekła Rózia, mając oczy zwilżone łzami, przerwawszy czytanie.
— Dżalma — powtórzyła Blanka, podzielając rozrzewnienie siostry. — O! nigdy nie zapomnimy tego imienia.
— I dobrze uczynicie, bo jak widać, nosi je tęgi, choć bardzo młody wojak... Czytaj-no dalej, kochana moja Róziu.
— Na poprzedzających stronicach opisałem ci dwa pomyślne dni, droga moja Ewo — czytała dalej Rózia — jakie mieliśmy w tym miesiącu; coraz lepiej organizując się na europejski sposób, szczupłe wojsko starego mego przyjaciela, indyjskiego księcia, dokazywało cudów. Odparliśmy Anglików, i zmuszeni byli nawet opuścić część tego biednego kraju... Dziś rano, po bardzo trudnym marszu śród skał i gór, dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel odebrał posiłki, i że zamierza znowu działać zaczepnie; o kilka tylko mil znajdował się od nas, bitwa więc była nieodzowną; mój stary przyjaciel, książę indyjski, ojciec wybawcy mego, najgoręcej pragnął iść w ogień. Bitwa zaczęła się o godzinie trzeciej; krwawa, mordercza. Spostrzegłszy między naszymi chwilowe zachwianie się, bo nierównie szczuplejszą była ich liczba, a posiłki angielskie składały się ze świeżego żołnierza, uderzyłem przeto na czele małej jazdy odwodowej“.
„Stary książę znajdował się w środku, i bił się tak, jak zwykł bić się, z największą odwagą; ledwo osiemnastoletni, i równie jak ojciec waleczny syn jego, Dżalma, nie odstępował mnie ani chwilę; w najgorszej chwili natarcia, koń zabity pode mną potoczył się ze mną w wąwóz, a ja przygnieciony ciężarem, myślałem przez chwilę, że mam kości biodra złamane...
— Biedny ojciec — rzekła Blanka.
— Anglicy rozumieli, że skoro ja zginąłem (mniemanie bardzo dla mnie pochlebne) łacno im pójdzie rozprawa z wojskiem mego starego przyjaciela. Kiedy toczyłem się w wąwóz, spostrzegł to oficer Sipajów i pięciu czy sześciu żołnierzy nieregularnego wojska skoczyło, aby mnie zabić. Wśród ognia i dymu prochowego, śród zapału bitwy, nie spostrzegli nasi górale upadku mojego; ale Dżalma, który mnie nie odstępował, wskoczył w wąwóz, dać mi pomoc, a zimna krew jego i odwaga życie mi ocaliły; jednym strzałem swej dubeltówki trupem położył oficera, drugim zgruchotał ramię nieregularnemu żołnierzowi, który już mi bagnetem przebił lewą rękę; ale nie trwóż się, dobra moja Ewo, to bagatela... tylko zadraśnięcie...
— Raniony... raz jeszcze raniony, mój Boże! — zawołała Blanka, załamując ręce i przerywając czytanie.
— Uspokójcie się — rzekł Dagobert — bo to, jak mówi generał, było tylko zadraśnięcie; tak on nazywał rany, które mu nie przeszkadzały bić się, białe rany.
—„Kiedy mnie spostrzegli ranionego“ — czytała dalej Rózia, otarłszy oczy — Dżalma, schwyciwszy swą dubeltówkę, jak maczugą wywijał, i odpierał żołnierzy; ale w tej chwili ujrzałem, jak jeden z nowych nieprzyjaciół, z za krzaka bambusowego, powoli oparłszy karabin o gałęzie, wymierzył w Dżalmę, i waleczny chłopak odebrał kulę w piersi, a krzyk mój nie zdołał ochronić go od strzału... Cofnąwszy się dwa kroki wstecz, upadł na kolana, ciałem swojem chciał mnie zasłonić... Możesz sobie wyobrazić moją wściekłość, moją rozpacz; nieszczęściem, usiłowania wydobycia się z przykrego położenia były daremne z powodu wielkiego bólu, jakiego doświadczałem w nogach. Bezsilny i bezbronny, przez kilka sekund byłem świadkiem nierównej i zaciętej walki. Dżalma utracił wiele krwi i ręce mu osłabły; już jeden z nieregularnych, głosem zachęcając innych, odwiązał od swego pasa coś nakształt ciężkiego sierpa, jaki jednem cięciem zmiata głowę, gdy wtem dwunastu górali nadbiegło na odgłos potyczki. Dżalma przeto został ocalony, mnie oswobodzono, i w kwadrans potem znowu mogłem wsiąść na koń. Pomimo znacznych strat, szczęście sprzyjało nam w dniu dzisiejszym. Jutro będzie bitwa stanowcza, bo widać stąd ognie angielskich czatów... Owóż, najukochańsza moja Ewo, chłopakowi temu życie winien jestem. Szczęściem rama jego nie jest niebezpieczna, kula prześlizgnęła się wzdłuż żeber“.
— Ten dzielny młodzieniec odebrał, jak powiedział generał: „Białą ranę“, — rzekł Dagobert.
— „Teraz, najukochańsza moja Ewo — zaczęła Rózia znowu — musiałaś z niniejszego opisu poznać walecznego Dżalmę; liczy on ledwo osiemnaście lat. Godny jest swojego ojca. Posiada tak bohaterską, tak dumną odwagę, że podobnie, jak młody Greczyn z czasów Leonidasa idzie do walki z odkrytą piersią, gdy tymczasem inni wojownicy jego ojczyzny, którzy pospolicie mają nieokryte nogi, ręce i pierś, występując do boju, wkładają gruby kaftan.
„Wreszcie, najdroższa moja Ewo, z pewną dumą rozmyślam o tem, że w żyłach tego walecznego młodzieńca francuska krew płynie; ojciec jego przed kilkunastu laty poślubił młodą dziewczynę, której familja, francuskiego rodu, oddawna w Batawji osiadła. To podobieństwo między mojem położeniem, a położeniem starego mego przyjaciela, bardziej jeszcze powiększyło przywiązanie moje ku niemu, bo i twoja familja, moja Ewo, z Francji pochodzi, i od dawnych czasów wyniosła się zagranicę. Nieszczęściem, biedny książę od wielu lat traci tę ubóstwianą żonę.
„Patrz, naukochańsza moja Ewo, ręka mi drży, kiedy te słowa piszę, słabo mi... tęskno... serce mi się ściska, pęka... takie szczęście!... O mój Boże!... A dziecię nasze... cóż się z niem stanie bez ciebie... beze mnie... O! nie, nie, obawa ta jest nierozsądkiem... Ale co za okrutna męczarnia: niepewność!... Bo wreszcie, gdzież ty jesteś? Co robisz? co z tobą się stanie? Daruj mi... tak smutne myśli... nasuwają mi się mimowolnie... Okropne, nieszczęsne chwile... kiedy zaś nie dręczą mnie, mówię sam do siebie: jestem nieszczęśliwy wygnaniec, ale przecież, na drugim krańcu świata biją dla mnie dwa serca, twoje, kochano Ewo, i naszego dziecięcia“...
Te słowa Rózia ledwo wymówić zdołała, od kilku chwil jej głos przerywały łkania.
W rzeczy samej sprawdziły się smutne przeczucia generała Simona; a potem cóż tkliwszego nad owe wylania duszy, pisane w wieczór przed batalją, przy świetle ognia w biwaku! wylania żołnierza, chcącego tym sposobem rozerwać przykrą tęsknotę rozłączenia, o którem, niestety! nie wiedział jeszcze, że będzie wieczne!
— Biedny generał... on nie wie o naszem nieszczęściu, — rzekł Dagobert po chwili milczenia; — nie wie także, że zamiast jednego ma dwoje dzieci... Będzie to przynajmniej pociecha... Ale, słuchaj, Blanko, czytaj ty dalej, obawiam się, żeby to nie zaszkodziło twej siostrze... Ona się mocno wzruszyła... A zresztą, słusznie będzie kiedy obie podzielicie między siebie to przykre czytanie.
Blanka wzięła list, a Rózia, ocierając pełne łez oczy, oparła znowu swą piękną głowę na ramieniu Blanki, która tak dalej czytała:
„Teraz, kochana Ewo, jestem spokojniejszy; przestałem na chwilę pisać, oddaliłem od siebie ponure myśli, prowadźmy dalej naszą rozmowę.
„Tyle ci już powiedziawszy o Indjach, powiem ci nieco o Europie; jeden z naszych ludzi, człowiek bardzo pewny, przybył do naszej przedniej straży; przyniósł mi on list nadeszły z Francji do Kalkuty, otrzymałem wreszcie wiadomość od mego ojca, to mnie uspokoiło. Rzeczony list pisany był w sierpniu zeszłego roku. Czytając go, dowiedziałem się, że kilka innych listów mego ojca, o których jest wzmianka, zaległy gdzieś lub poszły mylną drogą i zaginęły, gdyż od dwóch lat żadnego nie odebrałem, dlatego ciągle byłem o ojca niespokojny. Dobry ojczysko! zawsze ten sam, wiek nawet nie osłabił go, charakter jego jest równie dzielny, zdrowie równie czerstwe.
„Donosi mi także, jak się zaraz dowiesz, o rodzinie naszego starego Dagoberta... naszego przyjaciela...
„Nieprawdaż, droga Ewo; aż mi lżej na sercu... gdy pomyślę, że ten dobry człowiek jest przy tobie, gdyż znam ja go, wiem, że on cię nie odstąpi... Jakie zacne serce bije pod szarym mundurem tego żołnierza... jak kochać musi nasze dziecię!“...
Tu Dagobert zakasłał dwa lub trzy razy, schylił się, niby szukając po ziemi swej chustki od nosa niebieskiej z czerwonemi szlaczkami, którą zresztą miał na kolanach.
Pozostał tak przez jakiś czas schylony.
Podniósłszy się, otarł wąsy.
— Jak dobrze cię zna nasz ojciec... Jak on zgadł, że ty nasz kochasz.
— Dobrze, dobrze, moje dzieci, dajmy temu pokój... Czytajno prędzej, co też tam mówi Generał o mym małym Agrykoli i Gabryelku, przybranym synu mej żony... Biedne żonisko, kiedy pomyślę, że może za trzy miesiące... Dalej, dzieci, czytajcie, czytajcie, — dodał żołnierz, chcąc powściągnąć swoje wzruszenie.
Blanka czytała dalej dziennik generała Simon.
„Jakkolwiek bądź, droga Ewo, mam zawsze nadzieję, że przecież kiedyś może dojdzie cię niniejsze pismo, i na taki przypadek, piszę także wiadomości zajmować mogące Dagoberta. Ucieszy się on, słysząc o swej rodzinie. Mój ojciec, zawsze będący kierownikiem zakładu zacnego pana Hardy, donosi mi, że ten wziął także do swego domu syna naszego starego Dagoberta; Agrykola pracuje na warsztacie pod komendą mego ojca, którego to mocno cieszy; jest to, mówi mi, silny, dziarski chłopak, który ciężkim kowalskim młotem, jak piórem, wywija, równie wesoły jak zręczny i pracowity, jest to (najlepszy robotnik w całej fabryce, co jednak nie przeszkadza mu, aby wieczorem, po ciężkiej całodziennej pracy, powracając do swej matki, do której serdecznie jest przywiązany, wyśpiewywał pełne mocy i uczucia piosneczki, odznaczające się zdrowemi i wzniosłemi myślami“.
— Jak cię to musi cieszyć, Dagobercie, — rzekła Rózia z podziwem, — on układa śpiewy?
— Zapewne, to przedziwne... ale nadewszystko cieszy mnie to, że dobry jest dla swej matki, i że dzielnie robi młotem... gdzie się on nauczył pisać piosnki... pewno w szkole, do której, jak zaraz zobaczycie, chodził ze swym przybranym bratem Gabryelem...
Na wspomnienie imienia Gabryel, przywodzącego im na myśl idealną istotę, którą nazywały aniołem stróżem, obudziła się ciekawość młodych dziewic: Blanka ze zdwojoną uwagą czytała dalej:
„Przybrany brat Agrykoli, biedne opuszczone dziecko, nad którem ulitowała się uczciwa żona naszego dobrego Dagoberta i przybrała je za swoje, to, mówi mi ojciec, zupełnie inny typ, niż Agrykola, nie co do serca, bo obaj je mają równie szlachetne; lecz jak Agrykola jest żywy, hoży, pracowity, tak przeciwnie Gabryel jest posępny, zamyślony; zresztą, dodaje mój ojciec, każdy z nich, że tak powiem, ma postać swego charakteru; Agrykola jest to brunet, wysokiego wzrostu, silny... mina jego wesoła, śmiała; Gabryel przeciwnie jest szczupły, blondyn, lękliwy, jak młoda panienka, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności“...
Tu sieroty spojrzały na siebie zdziwione, potem zwracając swą niewinną twarz do Dagoberta, rzekła Rózia:
— Czy zauważyłeś, Dagobercie? Nasz ojciec mówi, że twój Gabryel jest blondyn, i że ma twarz anielską, taką jak nasz...
— Tak, tak, dobrze to zauważyłem, i dlatego to zdziwił mnie wasz sen.
— Ciekawam także, czy ma błękitne oczy, — rzekła Rózia.
— Co do tego, moje dzieci, mógłbym ręczyć, chociaż generał nic o tem nie nadmienia; każdy blondyn ma zwykle niebieskie oczy, ale czy niebieskie, czy czarne, nie będzie niemi patrzył oko w oko na młode dziewczęta; czytajcie dalej, a zobaczycie dlaczego...
Blanka czytała dalej:
„Gabryel jest blondynem, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności; jeden z duchownych nauczycieli szkoły, do której chodzili Gabryel i Agrykola, jak i wiele dzieci z okolicy, widząc jego zdolności i dobroć, mówił o nim protektorowi mającemu bardzo wiele znaczenia, który się dzięki temu zajął Gabryelem i umieścił go w seminarjum; już od dwóch lat Gabryel jest księdzem, sposobi się na misjonarza, i wkrótce udać się ma do Ameryki“.
— Twój Gabryel jest księdzem, — rzekła Rózia, patrząc na Dagoberta.
— A nasz jest aniołem, — rzekła Blanka.
— Dowodzi to, że wasz wyższy ma stopień, niż mój; mniejsza o to, każdy ma swój gust; znajdą się wszędzie uczciwi ludzie; ale wolę, żeby nie Agrykola, ale Gabryel obrał sobie czarną suknię. Wolę widzieć mego chłopca z gołemi rękami, z młotem, opasanego skórzanym fartuchem, ot tak, jak wasz dziadek, moje dzieci, czyli inaczej mówiąc, ojciec marszałka Simon, księcia de Ligny.
— „Tak więc, moja kochana, droga Ewo — czytała dalej Blanka — jeżeli ten dziennik dojdzie twych rąk, możesz zapewnić Dagoberta o losie jego żony i syna, których dla nas opuścił. Jakże nie cenić takiej ofiary? Lecz jestem spokojny, twoje dobre, szlachetne serce potrafi go nagrodzić...
„Bądź zdrowa... i jeszcze raz bądź mi tymczasem zdrowa, najukochańsza Ewo; przerwałem ten dziennik na chwilę, aby pójść aż do namiotu Dżalmy; spał spokojnie; jego ojciec czuwał nad nim; uspokoił mnie skinieniem. Niema już żadnego niebezpieczeństwa dla tego nieustraszonego młodziana. Oby jutrzejsza bitwa oszczędziła go jeszcze!... Bądź zdrowa, kochana Ewo, noc jest cicha, spokojna, powoli gasną ognie w biwakach, nasi biedni góraliska spoczywają, po owym krwawym dniu; kiedy niekiedy tylko słyszę w oddaleniu wołanie naszych straży... Te obce głosy powiększają mój smutek, przypominają mi, o czem ja czasowo zapominam, gdy do ciebie piszę... że jestem na końcu świata, oddzielony od ciebie... od mego dziecka! Biedne istoty, drogie istoty! jakiż będzie wasz los?... Ach! gdybym przynajmniej miał czas odesłać wam medal, który w nieszczęsnem zdarzeniu zabrałem ze sobą z Warszawy, możebyś uzyskała pozwolenie powrotu do Francji... lub przynajmniej mogła odesłać tam dziecię z Dagobertem; wiesz bowiem jak wielkiej jest wagi... Lecz pocóż do tylu już boleści dodawać nową jeszcze?... Na nieszczęście lata upływają... przyjdzie fatalny dzień, a ostatnia nadzieja, którą żyję, opuści mnie; ale nie chcę dnia tego kończyć smutną myślą. Bądź zdrowa! kochana Ewo, ucałuj nasze dziecię, uściskaj je, całuję was z głębi mego wygnania.
„Do jutra, po bitwie“.
Po tem wzruszającem czytaniu nastąpiło dość długie milczenie.
Po licach Rózi i Blanki wolno łzy spływały; Dagobert, oparłszy głowę na rękach, w smutnych pogrążył się myślach.
Wiatr wzmagał się gwałtownie na dworze, rzęsisty deszcz zaczynał chłostać brzękliwe szyby, w oberży głębokie panowało milczenie.