Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
— A ojciec — Cóż się z nim stało? Czy odbieraliście od niego jakie wiadomości? — zapytała Blanka Dagoberta.
— Tak, ale raz tylko.
— A przez kogo?
Twarz Dagoberta przybrała wyraz osobliwszy.
— Przez kogo? powtórzył. — Przez jednego człowieka, który jest wcale niepodobny do innych ludzi. Abyście to lepiej zrozumiały, opowiem wam w dwóch słowach szczególniejszy wypadek, jaki trafił się ojcu waszemu podczas kampanji francuskiej. Cesarz rozkazał zdobyć baterję, która wiele czyniła szkody. Po dwakroć szli nasi do ataku, ale nadaremno; nareszcie wasz ojciec wziął pułk kirasjerów, rzucił się na baterję, i, według swego zwyczaju, rąbał i zabijał tuż przy działach. Wtem stanął jakoś naprzeciw samego otworu armaty, około której wszyscy żołnierze byli pozabijani lub ranni. Jeden z nich, okryty ranami, podniósł się nieco na kolana i przytknął lont... A ojciec wasz znajdował się o dziesięć kroków, wprost naprzeciw armaty...
— Ach, Boże! jakież niebezpieczeństwo!
— Co prawda, to prawda. Ojciec sam nieraz powtarzał, że nigdy ani pierwej, ani później nie był w podobnem niebezpieczeństwie... Kanonjer przytknął lont, armata wypaliła, ale w tej właśnie chwili jakiś wysoki, ubrany po chłopsku mężczyzna, którego ojciec wprzód nie widział, rzucił się na armatę...
— Ach, nieszczęśliwy! jaka okropna śmierć!
— Tak, zapewne, powinienby być ma drobne kawałki rozerwany... A przecież nie...
— Co mówisz!
— To, co powiedział mi wasz ojciec. Nieraz on mawiał: „W tej chwili, kiedy ogień błysnął, mimowolnie zamknąłem oczy, żeby nie widzieć pokaleczonego trupa nieszczęśliwego, który poświęcił się dla mnie... I cóż powiesz? Otwieram oczy i widzę: człowiek ten stoi wśród dymu w tem samem miejscu, i łagodnie spogląda na kanoniera, który klęcząc, w tył pochylony, patrzy na niego z takim strachem, jakgdyby djabła samego miał przed sobą. Potem już go więcej nie widziałem — dodał wasz ojciec.
— Ależ, mój Dagobercie, czy to podobna?
— I ja mówiłem toż samo; wasz ojciec odpowiedział, że nie pojmuje, jak się to stać mogło: ale stało się tak właśnie. Widać że twarz tego człowieka nadzwyczajnie uderzyła waszego ojca, ponieważ dostrzegł, że musiał mieć lat około trzydziestu, że brwi czarne, gęste schodziły się z sobą jakgdyby jedna długa brew od skroni do skroni, nakształt czarnej pręgi na czole... Pamiętajcie o tem, moje kochane... dowiecie się zaraz dlaczego...
— Nie lękaj się, Dagobercie: nie zapomnimy.
— Jak to dziwnie: człowiek z czarną pręgą na czole.
— Słuchajcież: mówiłem wam, że pod Waterloo generał padł na polu bitwy jakby bez życia... W nocy, kiedy leżał na ziemi, w okropnej gorączce z powodu ran, wydało mu się, przy blasku księżyca, że ten sam człowiek, schyliwszy się ku niemu, spogląda nań smutnie, stara się zatrzymać krew, płynącą z jego ran i przywrócić go do zmysłów... Ojciec wasz, nie pamiętając prawdę co robi, odepchnął go i rzekł, że po tak nieszczęśliwej bitwie, najlepiej jest umrzeć, a ten jakoby mu odpowiedział: „Żyj dla Ewy!“... to jest dla waszej matki. Pamiętajcie, że ona została w Warszawie, kiedy generał odjechał na wyspę Elbę do cesarza, a stąd pospołu z nim do Francji.
— Jak to wszystko dziwne, Dagobercie! A odtąd ojciec już nie widział więcej tego człowieka?
— Musiał widzieć: on przyniósł matce waszej wiadomość o generale!
— Kiedyż to było? Czemuśmy go nie widziały?
— Czy pamiętacie, że rano w dzień śmierci waszej matki, poszłyście ze starą Teodorą do boru?
— Tak — odpowiedziała Rózia smutnie — poszłyśmy uzbierać trochę dzikich, drobnych kwiatków, które mama bardzo lubiła.
— Miała się tak dobrze, że nie mogłyśmy przeczuwać nieszczęścia, które spadło na nas wieczorem — dodała Blanka.
— Prawda, moje dzieci, bo ja sam tego ranka śpiewałem pracując w ogrodzie, bo równie jak wy nie miałem powodu do smucenia się; pracowałem więc śpiewając, gdy wtem usłyszałem kogoś pytającego po francusku: „Czy to jest wioska Miłosk“? Obejrzałem się, i spostrzegłem przed sobą jakiegoś obcego człowieka... Jakby piorun uderzył we mnie... Zamiast odpowiedzi, pilnie się w niego wpatrywałem, i cofnąłem się o dwa kroki wstecz.
— A to czemu?
— Był bardzo wysoki, nadzwyczajnie blady, a na bladem czole czarna pręga...
— Więc był to ten sam człowiek, którego ojciec nasz widział dwa razy podczas bitew.
— Ten sam.
— Ależ, Dagobercie — rzekła Rózia zadumana: — wszakże po tych bitwach wiele już lat upłynęło...
— Lat szesnaście.
— A cudzoziemiec, którego widziałeś, wiele mógł mieć — Około trzydziestu.
— Jakże chcesz żeby on był tym samym człowiekiem, którego ojciec widział podczas bitwy?
— Prawda — rzekł Dagobert, po chwili milczenia, wzruszywszy ramionami — musiało mnie omylić nadzwyczjne podobieństwo... Musiał to być kto inny, podobny do niego... Ale...
— A jeżeli on, to czemuż od tego czasu nie postarzał się...
— A czy nie pytałeś go: czy to on dwa razy ocalił ojca naszego na wojnie.
— Z początku i do głowy mi to nie przyszło, a potem nie było czasu, bo on prędko odszedł. Zapytał mię więc, czy to jest wioska Miłosk? Tak jest, odpowiedziałem, ale skąd wiesz, że jestem Francuz?
— „Usłyszałem jak śpiewasz — odpowiedział — proszę mi powiedzieć, gdzie mieszka pani generałowa Simon“.
— „Tutaj mieszka, panie“.
Popatrzył na mnie kilka chwil w milczeniu, bo widział, że mnie te odwiedziny mocno zadziwiły, wziął potem za rękę i rzekł:
— „Jesteś przyjacielem generała Simon?
— Najlepszym jego przyjacielem“? — Wystawcie sobie moje zadziwienie, dzieci. — „Często z wdzięcznością mówił o tobie“.
— „Widziałeś więc generała“?
— „Tak... niebardzo dawno, w Indjach; ja także jestem jego przyjacielem, i przynoszę jego żonie list od niego. Powiedziano mi, że tu mieszka. Prowadź mię więc do generałowej“.
— Dobry wędrownik... ja go już kocham, — rzekła Rózia.
— On był przyjacielem naszego ojca — dodała Blanka.
— Prosiłem, aby zaczekał, ochciąłem wprzód przygotować matkę waszą, żeby tak niespodziewana radość jej nie zaszkodziła; w pięć minut potem zaprowadziłem go do niej.
— A jak wyglądał ten wędrownik, Dagobercie?
— Wysoki mężczyzna, w ciemnern futrze, w wielkiej czarnej czapce futrzanej.
— A czy przystojny?
— Tak, moje dzieci, bardzo piękny, ale tak smutny, aż serce mi się ściskało, kiedy patrzyłem na niego.
— Biedny człowiek, zapewne miał wielkie zmartwienia?
— Matka wasza przez dwie godziny rozmawiała z nim, poczem zawołała mnie, i rzekła, że odebrała wiadomości od generała, zalewała się łzami i trzymała przed sobą grubą paczkę papierów. Był to dziennik, w którym wasz ojciec każdego wieczora pisał, aby się pocieszyć; ponieważ mówić z nią nie mógł, papierowi zatem powierzył to, coby chciał jej powiedzieć...
— A gdzież są te papiery, Dagobercie?
— Tu, w moim tornistrze, z moim krzyżem i naszą sakiewką; kiedyś dam je wam; teraz zaś kilka kartek stamtąd wziąłem i te zaraz czytać będziecie; dowiecie się, dlaczego.
— A czy dawno ojciec był w Indjach?
— Matka wasza mówiła, że najprzód walczył wspólnie z Grekami przeciw Turkom, a potem udał się do Indjan, aby walczyć przeciw Anglikom... Nienawidzi ich, bo oni wywieźli naszego cesarza na wyspę Świętej Heleny. Generał wszedł w służbę jednego z tych biedaków książąt indyjskich, którzy lękali się, żeby Anglicy nie zabrali im wszystkich ich posiadłości. W krótkim przeciągu czasu zorganizował dwanaście czy piętnaście tysięcy wojska tego księcia i wyćwiczył tak, że pod jego dowództwem bić zaczęli Anglików... No, przeczytajcie... tu wszystko lepiej jest opisane, niż ja mówię... A przytem znajdziecie tu imię, które zawsze powinnyście pamiętać. Dlatego właśnie wybrałem te parę kartek.
— Ach! jakie szczęście... czytać własnoręczne pismo ojca, to prawie to samo, co go słuchać — rzekła Rózia.
— To jest, jakby on tu był z nami — dodała Blanka.
I obie dziewczęta wyciągnęły ręce, aby przyjąć papiery, które Dagobert wyjmował z kieszeni.
— Po sprawiedliwości... Starsza honorowa powinna czytać głośno — rzekł Dagobert, podając Rózi pismo.
Jednoczesnem, pełnem wdzięku rozrzewniającego przeniknione uczuciem, obie siostry pocałowały zkolei, w milczeniu pismo ojca.
— Z końca tego listu dowiecie się, dzieci moje, dlaczego się zadziwiłem, że wasz anioł stróż, jak powiadacie, nazywa się Gabrjel... Czytajcie... czytajcie — dodał żołnierz spostrzegłszy zdziwienie na twarzy sierot. — Muszę wam tylko powiedzieć, że kiedy ojciec to pisał, jeszcze się nie spotkał z wędrownikiem, który przyniósł te papiery.
Usiadłszy na łóżku, wzięła Rózia pismo i zaczęła słodkim, wzruszonym głosem czytać; Blanka zaś, oparłszy głowę o ramię siostry, z uwagą patrzyła na pismo. Po lekkiem poruszeniu ust, poznać można było, że ona także czyta, ale myślą.