Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
KLATKI.

Podczas gdy córki generała Simon z tkliwem wzruszeniem czytały wyjątki z dziennika swego ojca, tajemnicza scena odbywała się w menażerji pogromcy zwierząt.
Morok uzbroił się; na łosiowy kaftan wdział koszulę z drutu stalowego, giętką jak płótno, twardą jak djament; ręce okrył naramiennikami, nogi nagolennikami, wzuł żelazne buty; to uzbrojenie pokrył szerokiemi pantoflami, wdział na siebie obszerne futro, starannie pozapinał się, i wziął w rękę długi pręt żelazny rozpalony do czerwoności, osadzony w drewnianej rękojeści.
Lubo już oddawna zręcznością i dzielnością Moroka poskromione, jego tygrys Kain, jego lew Judasz i czarny ryś Śmierć, w napadzie drapieżnym chciały jeszcze aprobować na nim swych kłów i pazurów; ale rozdarłszy mu futro tępiły pazury o stalową koszulę, łamały zęby na uzbrojonych żelazem nogach i rękach, kiedy tymczasem dotknięcie czarodziejskiej metalowej laski przypiekało im skórę, pozostawiając na niej ślady spalenizny.
Poznawszy, że napróżnoby kąsały, mocną pamięcią obdarzone już z natury zwierzęta, widząc, że Moroka ranić nigdzie nie można, zaniechały zemsty. Bojaźliwa ich uległość doszła do tego stopnia, że podczas publicznych popisów, pan ich, skinieniem swej laseczki oklejonej papierem ognistego koloru, przywodził je do czołgania się z przestrachu.
Morok więc, starannie i przezornie uzbroiwszy się, trzymając rozgrzane do czerwoności przez Goljata żelazo, otworem ze strychu spuścił się do obszernej szopy, gdzie postawione były klatki ze zwierzętami; proste przepierzenie z desek oddzielało tę szopę od stajni, w której były zamknięte konie pogromcy zwierząt.
Lampa z rewerberem dosyć mocne rzucała światło na klatki.
Było ich cztery, zbudowanych z dębowego drzewa. Niezbyt gęsta żelazna krata zasłaniała je z boków. Ta krata z jednego boku otwierała się jak drzwi, dla wypuszczania zwierząt; klatki te dnami swemi spoczywały na dwóch osiach i czterech małych kółkach żelaznych, a tak łatwo je było można zataczać do wielkiego, nakrytego wozu, w którym je ustawiano do podróży. Jedna klatka była próżna, a we trzech innych były: ryś, tygrys i lew.
Nad klatką tygrysa był napis: Judasz.
Nad klatką lwa napisane było: Kain.
Nad klatką rysia czytano: Śmierć.
Ryś zasługiwał na tę smutną nazwę dla swego zdradnego drapieżnego spojrzenia.
Cały czarny, leżał w kłąb zwinięty w klatce; koloru jego nie można było rozeznać od otaczającej go pomroki, nie widać było jego samego, tylko w cieniu błyszczały dwa nieruchome ognie, dwie duże źrenice żółto-fosforycznego koloru, w nocy tylko, iż tak powiem, rozniecające się, gdvż wszystkie te kociego rodu zwierzęta najlepiej widzą tylko wpośród największej ciemności.
Morok wszedł cicho do stajni; od jego ciemno-rudego długiego futra, dziwnie odbijała jego blado-kasztanowata i żółta najeżona czupryna i długa broda; dosyć wysoko zawieszona lampa zupełnie go oświetlała, a jaskrawe światło obok nocnych cieni jeszcze wydatniejszemu czyniło rysy jego złowróżbnej kościstej twarzy.
Zbliżył się powoli do klatki.
Biała obrączka otaczająca jego płową źrenicę, zdawała się powiększać; oko jego, jaskrawe, nieruchome, nie różniło się od ognistego, osłupiałego oka rysia, leżącego ciągle w cieniu; ale już zwierzę to zaczynało czuć wpływ urocznego spojrzenia swego pana; dwa czy trzy razy nagle zamknęło powieki, głucho, gniewnie chrapnąwszy, wkrótce potem, jakby mimowolnie otwierając oczy, wlepiło je wytrzeszczone w oczy Moroka.
Wtedy okrągłe uszy Śmierci przywarły do czaszki, skóra na czole zmarszczyła się konwulsyjnie, ściągnęła pysk najeżony twardemi szczecinami, dwa razy otworzyła milczkiem paszczę, uzbrojoną strasznemi kłami, wywiesiwszy w połowie czerwony, chropowaty język.
Morok wyciągnął ku klatce swoją stalową, do czerwoności ogrzaną, laskę, i rzekł krótkim, rozkazującym głosem:
— Śmierć... tu!
Ryś wstał, ale tak się spłaszczył, iż brzuchem i kolanami dotykał się prawie posadzki, był na trzy stopy wysoki, a blisko pięć stóp długi; jego grzbiet giętki, mięsisty, jego podkolanka zniżone i szerokie niemal jak u wyścigowego konia, głęboka pierś, potężny kark, nerwiste, zsiadłe łapy, wszystko zapowiadało, że straszne to zwierzę z wielką siłą łączyło w sobie zwinność i szybkość.
Morok, ciągle z wyciągniętą ku klatce laską, postąpił krok do rysia...
Ryś zrobił krok ku Morokowi...
Zatrzymał się...
Śmierć stanęła...
W tej chwili tygrys Judasz, do którego Morok obrócony był tyłem, gwałtownie podskoczył w klatce, jakby przez zazdrość, że pan zajmował się tylko rysiem, ryknął chrapliwym głosem i, podnosząc głowę, pokazał spód swej straszliwej trójkątnej szczęki, i potężne brudno białe piersi, na których ginęły miedziane cienie jego płowej, czarno-pręgowanej szaty; jego ogon, podobny do wielkiego, czerwonawego, ciemno-obrączkowanego węża, to wił się po bokach zwierzęcia, to je uderzał, nieustannie, zwolna się ruszając; zielone, przezroczyste oczy zwracały się na pogromcę, pałając drapieżnym gniewem.
Człowiek ten taki wywierał wpływ na owe zwierzęta, iż tygrys sam przez się, prawie odrazu, zaprzestał ryczeć, jakgdyby się przeląkł swojej śmiałości.
Morok obrócił się do niego, przez chwilę przypatrywał się mu uważnie; ryś uwolniony już z pod wpływu wzroku pana, położył się znowu w cieniu.
Chrzęst i łoskot, podobny do chrupania wielkich zwierząt, gdy gryzą co twardego, dał się słyszeć w klatce lwa, Kain zwrócił uwagę pogromcy, który, pozostawiając tygrysa, postąpił ku drugiej komórce.
Był tam lew, którego grzbiet wyraźnie widać było, grzbiet ogromny, rudo-żółtawy; uda założył pod siebie, głowa kryła się całkiem w wielkiej grzywie; z przerywanych drgań jego muskułów lędźwiowych, z mocno wystających żeber, łatwo można było odgadnąć silne działanie paszczęki i przednich łap.
Morok zbliżył się do klatki, niespokojny, czy, pomimo jego rozkazu, Goljat nie dał lwu jakiej kości do gryzienia; aby się przekonać, zawołał surowym rozkazującym tonem:
— Kain!!
Kain nie ruszył się z miejsca.
— Kain... tu! — powtórzył pogromca zwierząt — ostrzej jeszcze.
Nadaremne wołanie, lew się nie ruszył, a chrzęst dalej słychać było.
— Kain tu! — zawołał Morok trzeci raz; lecz wymawiając te słowa, oparł koniec rozpalonej laski o biodro lwa.
Ledwo mały promień dymu przebiegł po rudem futrze Kaina, kiedy zerwawszy się jak błyskawica, obrócił się i rzucił się na kraty, ale nie czołgając się, tylko jednym skokiem i ukazał się wyprostowany w pysznej a zarazem strasznej postawie.
Morok znajdował się w rogu klatki, Kain, zapalczywy, stanął wyprostowany wprost swego pana, opierając w tej postawie swoje szerokie piersi o kratę, przez którą wyciągnął swoją ogromną, muskularną, prawie tak grubą jak noga Goljata, łapę.
— Kain!! precz!! krzyknął pogromca, żywo przyskakując. Lew nie usłuchał; końcem rozpalonej laski dotknął się jego warg ściągniętych gniewem, za któremi widniały kły tak grube, tak długie i ostre, jak kły dzika.
Po takiem ognistem dotknięciu, i po drugiem groźnem wezwaniu, lew, nie śmiąc się już ruszyć, głucho pomrukiwał, położył się zwinięty, z pokorą i uległością.
Morok zdjął lampę, aby bliżej zobaczyć, co gryzł Kain: była to deska dna klatki, którą zdołał podnieść, i którą gryzł dla rozerwania się w głodzie.
Na chwilę głęboka cisza nastąpiła w menażerji: Morok, trzymając ręce za plecami, chodził od jednej do drugiej klatki, i niespokojnem okiem przyglądał się swym zwierzętom, jakgdyby wahał się uczynić między niemi jakiś ważny a trudny wybór.
Od czasu do czasu stawał i przysłuchiwał się od strony wielkich drzwi, prowadzących z szopy na podwórze oberży.
Drzwi te otworzyły się. Pokazał się Goljat; z jego odzieży płynęła strumieniami woda.
— A cóż tam!... ozwał się do niego Morok.
— Wielu doznałem trudności... Szczęściem noc bardzo ciemna, wielki wiatr, a deszcz leje jak z cebra.
Niema żadnego podejrzenia?
— Żadnego, panie, drzwi do piwnicy odrazu się otworzyły, właśnie pod oknem dziewczynek. Gdy zagwizdałeś dla dania mi znaku, że już czas, wyszedłem z koziołkiem, który z sobą przyniosłem, oparłem go o mur, i wlazłem nań, chwyciłem okiennice jedną ręką, trzonek noża w drugą, i wybijając dwie szyby razem, szarpnąłem z całej siły żaluzją...
— I myślano, że to wiatr?
— Tak, zrozumiano, że to wiatr. To zrobiwszy, uciekłem co żywo do piwnicy, koziołek z sobą zabrawszy... Po niejakim czasie usłyszałem głos starego... dobrze zrobiłem, żem się pośpieszył...
— Tak, kiedym na ciebie zagwizdał, wszedł on do sali jadalnej; sądziłem, że dłużej tam zabawi.
— Mniejsza o to, rzecz była zrobiona... stary otworzył okno, i przywołał swego psa, mówiąc mu... Skocz... ja natychmiast pobiegłem na drugi koniec piwnicy, bo inaczej djabelski pies byłby mnie zwęszył.
— Teraz pies zamknięty jest w stajni, gdzie jest koń starego... Mów dalej!
— Kiedym usłyszał, że zamknięto żaluzję i okno, wyszedłem z piwnicy, przystawiłem znowu koziołek i, znowu się wspiąłem, pociągając powoli zasuwkę żaluzji, otworzyłem ją, ale nic nie widziałem, odsunąłem trochę futra i widziałem... dziewczynki w łóżku, twarzą ku mnie obrócone... stary siedział w głowach, obrócony do mnie plecami.
— A jego worek... jego worek? to rzecz bardzo ważna.
— Jego worek był blisko okna, na stole, przy lampie, mógłbym był dostać go, dobrze sięgnąwszy ręką.
— Cóżeś słyszał?
— Ponieważ kazałeś mi myśleć tylko o worku, to więc tylko pamiętam, co dotyczy worka; stary mówił, że w nim są papiery, listy jakiegoś generała, jego pieniądze i krzyż.
— Dobrze... Potem?
— Ponieważ trudno mi było utrzymać uchylone od szyb futro, więc wymknęło mi się... chciałem je znowu uchwycić, zanadto wyciągnąłem rękę, wtem jedna z dziewczynek... spostrzegła ją... gdyż krzyknęła wskazując na okno.
— Głupcze!... wszystko źle... — rzekł Morok zbladłszy z gniewu.
— Ale zaczekaj pan... niewszystko chybione. Usłyszawszy krzyk, zeskoczyłem z koziołka, uciekłem do piwnicy; psa tam już nie było. Zostawiłem drzwi napół otwarte, słyszałem jak otwierano okno, i widziałem przy świetle lampy, którą stary wystawił ręką za okno; patrzał on, a nie było drabiny; okno było tak wysoko, iż człowiek pospolitego wzrostu, nie dostałby do niego.
— Będzie myślał, że to był wiatr... Ha, zręczniejszy jesteś, aniżeli się spodziewałem.
— To bardzo dobrze... Dowiedziawszy się, gdzie jest worek, pieniądze i papiery, wróciłem się... i jestem.
— Idź na górę, przynieś mi jesionową pikę, najdłuższą.
— Dobrze, panie.
— I kołdrę czerwoną, sukienną...
— Dobrze, panie.
— Ruszaj.
Goljat wszedł na drabinę; gdy już był w połowie zatrzymał się.
— Czy nie pozwoli pan, abym zlazł... po kawałek mięsa dla...
— Pikę i kołdrę! — powtórzył Morok rozkazującym tonem. I odszedł a kiedy Goljat zajęty był spełnieniem jego rozkazu, on tymczasem uchylił wielkie wrota do szopy zajrzał na dziedziniec i znowu podsłuchiwał.
— Panie jest pika jesionowa i czerwona kołdra... — rzekł olbrzym, schodząc z drabiny z temi rzeczami — cóż mam robić?
— Wróć do piwnicy, wyleź do okna, a gdy stary prędko wybiegnie z izdebki...
— A któż go z niej wywoła?
— Wyjdzie on... o co się pytasz?
— A potem?
— Powiedziałeś mi, że lampa stała w blizkości okna?
— Bliziuteńko... na stole przy worku.
— Jak tylko stary wyjdzie z izby, popchnij okno, zgaś lampę, złap za worek, przetrząśnij go, weź pieniądze, krzyż, papiery i połóż znowu na swem miejscu; dziewczynki tak się przelękną tem, co się będzie działo, iż zamilkną z przestrachu. Nie koniec jeszcze na tem.
— Cóż jeszcze?
— Dach na szopie niebardzo wysoki, do dymnika na spichrz łatwo się dostać... noc jest ciemna... zamiast wchodzić drzwiami...
— Wlezę dymnikiem.
— A cicho!
— Dobrze.
Olbrzym odszedł. Po kilku minutach Morok wyszedł z szopy, wziąwszy czerwoną laskę i udał się ku małej stajence, gdzie był Jowialny, podwójnie jej drzwi zamykała tylko mała zasuwka.
Rzucił się nań Ponury skoro go spostrzegł; ale kły jego namacały żelazne nagolenniki, a Morok, pomimo silnego kąsania psa, wziął Jowialnego za uździenicę, okrył mu głowę kołdrą, iżby nie mógł widzieć ani węszyć, wyprowadził go ze stajni i, wprowadziwszy do szopy, zamknął drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.