Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
WYZNANIE.

Drzwi izdebki otworzyły się i na progu ukazała się z nieśmiałością Franciszka Baudoin, blada, ledwie trzymająca się na nogach. Ledwie kilka kroków postąpiwszy, padła na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy i odezwała się słabym głosem:
— Mój biedny mężu... przebacz mi!...
Na te słowa Agrykola i Garbuska obejrzeli się żywo, Dagobert podniósł głowę.
— Kochana matko!.. ty, na kolanach — mówił Agrykola, schyliwszy się do Franciszki z czułością — wstańże!
— Nie, moje dziecko — odrzekła Franciszka — nie podniosę się, dopóki twój ojciec... nie przebaczy mi...
— Przebaczyć... biedna żono — rzekł żołnierz wzruszony, podnosząc strapioną. — Alboż ja cię obwiniałem... Więc uwolniono cię?... Wczoraj nie mogłem dowiedzieć się, gdzie cię osadzono... Usiądź-że, moja kochana!
— Droga matko... jakaś ty blada.. jak zziębnięta,.. — mówił kowal, klęcząc przed matką. — Drżysz cała... — a zwracając się do Garbuski, dodał: — moja kochana, rozpalno prędko w piecyku.
— Myślałam o tem, lecz już niema ani węgli, ani drzewa.
— A więc, bądź tak dobrą, zejdź i pożycz od ojca Loriot... on jest tak dobry, że ci nie odmówi...
Ledwie wymówił te słowa, a Garbuski już nie było. Kowal wstał, wziął kołdrę z łóżka i otulił nią nogi swej matki.
Dagobert, niemniej troskliwy od syna, — zdjął z łóżka poduszkę i rzekł:
— Pozwól, że ci ją zasunę za plecy.
— Jak niesprawiedliwie obaj mnie pieścicie! — rzekła Franciszka, usiłując uśmiechnąć się — a szczególniej ty, mój mężu... jaki ty jesteś dobry... po takim moim postępku, jak wyrozumiały!
I wysunąwszy powoli z rąk syna rękę, ujęła nią dłoń Dagoberta, przycisnęła do ust, a skraplając ją łzami, rzekła:
— Będąc — w więzieniu, bardzom żałowała... a potem jeszcze więcej, gdym się zobaczyła z naszym Gabrjelem.
— A Gabrjel? kochana matko, jakże się ma ten mój poczciwy braciszek?
— Od czasu jak przybył — mówiła Franciszka, łzy otarłszy — trzymany jest na pokucie... jego przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z domu... Szczęściem, że mu pozwolili przyjąć moje odwiedziny.. bo jego rady otworzyły mi oczy; on dopiero oświecił mnie, jak dalece, nie wiedząc, zawiniłam względem ciebie, kochany mężu.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Dagobert.
— Ależ winieneś być przekonany, że lubo naraziłam cię na straszne zmartwienie, jednak nie w złych zamiarach... Widzą twą rozpacz, bolałam z tobą, lecz nie śmiałam wyznać prawdy, aby nie złamać przysięgi... Chciałam jej dochować, sądząc, że czynię dobrze... Jednak coś mi szeptało wewnętrznie, że nie miałam prawa narażać cię na takie zmartwienie, że ubliżyłam przez to moim obowiązkom. Uklękłam więc w więzieniu i, mimo naigrawań innych kobiet, błagałam Stwórcy, aby mnie oświecił... Kiedym modliła się tak gorąco, dobry Bóg wysłuchał mej prośby i natchnął mnie myślą, abym się udała do naszego Gabrjela... Boże, będę Ci posłuszną — mówiłam w duchu — Gabrjel jest jakby mojem dzieckiem, jest księdzem, przytem cierpiał za wiarę... Skoro wyjdę z więzienia, pójdę do niego poradzić się.
— Droga matko — przyznawał Agrykola — była to myśl prawdziwie z nieba... Galbrjel... to istny anioł, niema istoty czystszej, cnotliwszej i szlachetniejszej od niego; to wzór prawdziwego kapłana.
— Ach! biedna kobieto! — odezwał się Dagobert z goryczą — gdybyś ty nigdy nie była miała innego spowiednika...
— Myślałam już o tem, nim wyjechał w podróż — odrzekła naiwnie. — Ale obawiałam narazić się księdzu Dubois, a przytem bałam się, aby Gabrjel nie był zanadto pobłażliwym dla mych grzechów.
— Twych grzechów?... droga matko! — zawołał kowal.
— A cóż ci powiedział Gabrjel? — zapytał żołnierz.
— Niestety! czemuż nie miałam wcześniej z nim takiej rozmowy... To, co mu powiedziałam o księdzu Dubois, obudziło w nim podejrzenie; pytał mnie o wiele szczegółów.. Otworzyłam mu zupełnie swe serce, on mi także otworzył swoje, i o wielu nieszczęsnych dowiedzieliśmy się rzeczach, dotyczących osób, któreśmy dotąd za bardzo szanowne uważali... a które przecież oszukiwały nas wzajemnie.
— W jaki sposób?
— Jemu mówiono pod sekretem o rzeczach, niby pochodzących ode mnie, a mnie, również pod sekretem, o rzeczach, które niby pochodzić miały od niego. Otóż... wyznał mi, iż w początkach nie czuł powołania do stanu duchownego. Zapewniono go jednak, że ja nie czułabym się pewną zbawienia, gdyby on nie wstąpił do jezuitów; że jednak nie śmiałabym żądać od niego, od Gabrjela, takiej ofiary, pomimo, że wzięłam go z ulicy, jako sierotę... A wtedy... biedne kochane dziecko, sądząc, że dogodzi najgorętszym mym życzeniom, poświęcił się dla mnie... Wstąpił do seminarjum.
— Ależ to zgroza! — wykrzyknął kowal — to haniebny podstęp...
— Tymczasem — mówiła Franciszka dalej — mnie zupełnie inaczej rzecz tę przedstawiano; powiedziano mi, że Gabrjel chciałby zostać księdzem, ale że nie śmie z tem się odezwać, aby nie wzbudzić we mnie zazdrości ze względu na Agrykolę, który, gotując się na rzemieślnika, nie miał na widoku takich korzyści, jakie Gabrjelowi zapewnić miał stan duchowny... Dlatego, kiedy prosił mnie o pozwolenie wstąpienia do seminarjum (a uczynił to z niechęcią, sądząc tylko, że mnie tem uszczęśliwi), ja, zamiast go odwodzić od tego zamiaru, upewniałam go, że nic lepszego uczynićby nie mógł, i że mnie to bardzo cieszy...
— Jakież to haniebne intrygi! — wykrzyknął kowal zdumiony. — Niegodziwym sposobem postarano się skorzystać z waszego wzajemnego do siebie przywiązania.
— Jednakże — opowiadała dalej Franciszka — ponieważ Gabrjel jest człowiekiem wyjątkowej dobroci, powoli obudziło się w nim powołanie... Czemu się zresztą wcale nie można dziwić; pocieszać cierpiących, poświęcać się dla nieszczęśliwych, to jakby się do tego urodził... Nie byłby mi nigdy o tem wspomniał, gdyby nie dzisiejsza nasza rozmowa... Gdy się jednak o tem wszystkiem dowiedział, mocno się oburzył, szczególniej na pana Rodina i na inną jeszcze osobę... Mówił mi, że już miał do nich urazę, ale to odkrycie dopełniło miary.
Dagobert zerwał się z siedzenia i potarł ręką po czole, jakby chciał sobie coś ważnego przypomnieć. Od kilku już minut słuchał z ogromnem zdziwieniem i prawie z bojaźnią o tych piekielnych intrygach.
Franciszka mówiła dalej:
— Nakoniec... kiedym wyznała Gabrjelowi, że za radą księdza Dubois wydałam obcej osobie dzieci, które powierzono memu mężowi... córki marszałka Simon... zganił mi to; powiedział, że powinnam była wprzód poradzić się męża, który sam tylko odpowiedzialny jest przed Bogiem i przed ludźmi za to, co mu zostało powierzonem... Mocno ganił postępek księdza Dubois, pocieszał mnie ze swą zwykłą anielską dobrocią, obowiązując, abym za powrotem do domu wszystko ci wyznała... Chciałby przybyć tu ze mną, ale przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z seminarjum, i dlatego...
Dagobert nagle przerwał mowę swej żonie.
— Jedno słowo tylko, Franciszko — rzekł — pośród tylu zmartwień, tylu spisków szatańskich, człowiek głowę traci... W dniu, w którym znikły dzieci, wspominałaś mi, że, gdyś Gabrjela z ulicy zabrała, miał on na szyi medal bronzowy, a w kieszeni pugilares pełen papierów, zapisanych obcym językiem?
— Tak, mój mężu.
— Te papiery i medal oddałaś spowiednikowi?
— Tak, mój mężu.
— A Gabrjel potem nigdy ci nic nie wspominał o tych papierach i o tym medalu?
— Nie, nigdy.
Agrykola zawołał:
— A więc Gabrjel ma taki sam interes, jak córki marszałka Simon i jak panna de Cardoville... aby znajdować się na ulicy Ś-go Franciszka.
— Zapewne — wtrącił żołnierz — a teraz przypominam sobie, co powiedział, że za kilka dni będzie potrzebował naszej pomocy.
— Prawda, mój ojcze.
— I zatrzymują go jak więźnia w seminarjum! Powiedział matce, że niedobrze obszedł się z nim przełożony! z miną tak smutną, a tak znaczącą...
Że nie mówiłby do nas inaczej, gdyby szło o pojedynek na śmierć... — przerwał ojcu Agrykola. — A jednakże on jest odważny, jak ty; musi więc być wielkie niebezpieczeństwo, skoro tak bardzo boi się przełożonych.
— Rozumiem wszystko... — rzekł żołnierz. — Gabrjel jest tak samo jak Róża i Blanka, jak panna de Cardoville... jak twoja matka, jak może i my nawet, niewinną ofiarą intryg jezuitów... Kiedym teraz poznał ich niegodziwe sposoby, ich straszną chytrość i zawziętość.. widzę — dodał ciszej — że trzeba być bardzo mocnym, aby wystąpić z nimi do walki...
— Dobrze mówisz, ojcze... jezuici, przy swej obłudzie i złośliwości, tyle mogą uczynić złego, ile dobrzy pomiędzy nimi, tacy jak Gabrjel, czynią dobrego... Nie można ich się nie lękać.
— Tak. to prawda... i to mnie przeraża, bo biedne moje dzieci są w ich rękach. Czyż można je opuścić? O! nie, nie... precz ze słabością... a jednakże... od chwili jak twoja matka odkryła nam te szatańskie zmowy, nie wiem... ale mniej jestem śmiały... Okropnem wydaje mi się wszystko, co się wokoło nas dzieje. Porwanie tych dzieci jest epizodem rozgałęzionego spisku, który nas otacza i zagraża nam.... Zdaje mi się, że ja i ci, których kocham, chodzimy w ciemnościach... pośród wężów... pośród nieprzyjaciół i zasadzek... których ani widzieć, ani zwalczyć nie można.... Nie jestem tchórzem... Teraz zaś pawiem ci prawdę... ja się boję jezuitów....
Agrykola zadrżał, gdyż podzielał to wrażenie.
Ludzie otwartego charakteru, dzielni, śmiali, przywykli walczyć i działać jawnie, lękają się tylko, żeby ich nie usidlali, nie uderzali znienacka nieprzyjaciele niewidzialni.
Milczenie przerwał powrót Garbuski.
Lekko zapukała, zatrzymując się za drzwiami z ojcem Loriot.
— Pani Franciszko, czy można wejść? — zapytała — bo ojciec Loriot niesie drzewo.
— Prosimy.... prosimy! — odrzekł Agrykola, gdy tymczasem jego ojciec ocierał sobie zimny pot z czoła.
Otworzyły się drzwi i wszedł poczciwy farbiarz, którego ręce tym razem ubarwione były kolorem amarantowym.
— Dobry wieczór państwu — rzekł ojciec Loriot — dziękuję ci, pani Franciszko, żeś sobie o mnie przypomniała, że mój sklep i wszystko, co się w nim znajduje, jest na twoje usługi... sąsiedzi wzajemnie wspierać się powinni; pani byłaś tak dobrą dla mej nieboszczki żony!...
Złożywszy drzewo w kącie i oddawszy łopatkę z węglami kowalowi, poczciwy farbiarz zapytał:
— Czy nie potrzeba państwu jeszcze czego?
— Dziękujemy ci, zacny ojcze Loriot.
— Dobranoc państwu.
A zwracając się do Garbuski, dodał:
— Nie zapomnij, moje dziecko o liście do pana Dagoberta.. nie śmiałem dotknąć go, aby nie zostawić na nim śladu moich pięciu palców... Dobranoc państwu.
I ojciec Loriot wysunął się z izby.
— Oto list, panie Dagobercie — rzekła Garbuska.
I zajęła się rozniecaniem ognia, gdy tymczasem Agrykola przysunął do pieca stare krzesło ze swą matką:
— Mój chłopcze, zobacz co tu piszą? — rzekł Dagobert. — Mam głowę tak skłopotaną, że ledwie widzę światło.
Agrykola wziął list i czytał:

Na morzu, 25 grudnia 1831 r.

„Korzystam ze spotkania i rozmowy przez kilka minut ze statkiem, płynącym prosto do Europy. Piszę do ciebie, mój stary towarzyszu, te kilka słów naprędce, i spodziewam się, że cię dojdą przez Havr prędzej, aniżeli mój list, pisany z Indji... powinieneś już być teraz w Paryżu z mojemi....
„Nie mogę skończyć, bo łódź odpływa... tylko słowo jeszcze: przybywam do Francji... Nie zapomnij o 13 lutego.. przyszły los mej żony i mego syna... lub mej córki od tego zależy... „Bądź zdrów, mój przyjacielu, wdzięczność na wieki.

Simon.“

— Agrykolo!... twój ojciec.. prędko... — wykrzyknęła Garbuska. Za usłyszeniem pierwszych wyrazów tego listu Dagobert zbladł jak trup... Jakby go z nóg ścięły. Syn skoczył do ojca i przytrzymał go na chwilę w objęciu. Wkrótce napad słabości przeminął; Dagobert wstał; oczy jego zaiskrzyły się; surowa twarz przybrała wyraz niezachwianego postanowienia. Wykrzyknął: — Nie, nie, zdrajcą nigdy nie będę! Już nie boję się jezuitów i tej nocy jeszcze Róża i Blanka Simon będą wolne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.