Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
PRAWO KARNE.

— Agrykolo, która godzina? — zapytał Dagobert.
— Dopiero co wybiła dziewiąta.
— Musisz zrobić mi natychmiast mocny hak żelazny... tak mocny, iżby wytrzymał ciężar mego ciała, a tak rozwarty, iżby go można było założyć na daszek na murze.
To mówiąc, wziął stojące przy piecu grube szczypce, podał je synowi i dodał:
— Pośpiesz się, chłopcze, rozdmuchuj ogień, kuj żywo..
Na te słowa Franciszka i Agrykola spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; kowal osłupiał.
— Mój ojcze... hak... a to do czego?
— Żeby go uwiązać do powrozu, który tu mam.
— Ależ, do czego ten powróz, ten hak?
— Do dostania się na mury klasztoru, jeśli nie można będzie wejść bramą.
— Ależ, mój ojcze... to niepodobna... ani marzyć o tem.
— O cóź-to idzie, moje dziecko — zapytała niespokojna Franciszka; — dokąd ojciec chce iść?
— Chce tej nocy dostać się do klasztoru, w którym zamknięte są córki marszałka Simon, i chce je stamtąd wydobyć.
— Wielki Boże!.. mój mężu!... to świętokradztwo!
Żołnierz odpowiedział surowo, niemal uroczyście:
— Słuchaj, moja żono, i ty, synu, w moim wieku, kiedy się kto na co odważa, pewno już wie, dlaczego to czyni; robię, com powinien; zaniechajcie więc próżnej gadaniny. Tego wieczora chcę być panem swej woli.
— Mój ojcze!... — rzekł Agrykola. — Nie chcę zbijać postanowienia, chcę tylko dowieść, że nie wiesz, na co się narażasz...
— Wiem dobrze o wszystkiem — rzekł żywo żołnierz. — Wielkiej wagi jest krok, na który się ośmielam...
— Zastanów się raz jeszcze, na jakie wystawiasz się niebezpieczeństwo!
— No, mówmy o niebezpieczeństwach, mówmy o fuzji odźwiernego i o kosie ogrodnika — rzekł Dagobert, wzruszając z pogardą ramionami. — No! i cóż dalej? przypuśćmy, że położę głowę w tym klasztorze? alboź ty nie pozostaniesz dla matki? Dwadzieścia lat obywaliście się beze mnie... niewielką poniesiecie stratę...
— Ach! mój Boże! i to ja, ja jestem przyczyną wszystkich tych nieszczęść! — zawołała Franciszka.
— Pani Franciszko, uspokój się — rzekła zcicha Garbuska. — Agrykola nie dozwoli ojcu narażać się na takie niebezpieczeństwo.
Kowal rzekł wzruszonym głosem:
— Zanadto znam cię, mój ojcze, żebym się miał poważyć wstrzymywać bojaźnią śmierci...
— A o jakiem-że chcesz mówić niebezpieczeństwie?
— Ulękniesz się go.. jakkolwiek odważnym jesteś... — rzekł młodzieniec tonem uroczystym.
— Agrykolo — rzekł surowo i ostro Dagobert — obrażasz mnie. — Podłą jest rzeczą chcieć odwieść człowieka postrachem od spełnienia powinności...
— Przebacz mi, kochany ojcze... ale choćbym miał ściągnąć na siebie twą nienawiść, dowiesz się, na co się narażasz, przełażąc przez mur do klasztoru, i to jeszcze w nocy..
— Dość już, ani słowa więcej!.. — krzyknął żołnierz, tupnąwszy z gniewem nogą.
— Uprzedzam cię, że prawie niezawodne galery — wyrzekł kowal, zbladłszy ze wzruszenia.
— Nędzniku! — wrzasnął Dagobert — czy nie lepiej było raczej ukryć to.. aniżeli wystawiać mnie na to, abym się okazał zdrajcą i tchórzem! — Potem, chwyciwszy się oburącz za głowę, powtórzy: — Galery!...
I spuścił głowę, jakby zdruzgotany tem piorunującem słowem.
— Tak, tak, zakradać się do miejsca zamieszkanego w nocy, przez mur, gwałtem... za to czekają galery! — objaśnił Agrykola. — Jeżeli zostaniesz schwytany na gorącym uczynku; a można postawić dziewięć przeciw jednemu, że to może nastąpić. Klasztor jest mocno strzeżony; gdybyć poważył się uprowadzić dziewczęta wśród dnia, byłbyś aresztowany, lecz przynajmniej krok ten miałby, cechę śmiałości, za którą możeby cię sąd uniewinnił... Lecz napadać w nocy, dostawać się gwałtem przez mury.. Za to czekają galery. Teraz... ojcze, namyśl się.. co zrobisz, ja z tobą zrobię... nie pozwolę ci iść samemu..,.Słowo tylko powiedz.. a ukuję ci hak... za godzinę ruszymy.
Głębokie milczenie przerywały ciche łkania Franciszki; w rozpaczy powtarzała:
— Ja to, ja... wszystkiemu jestem winna.
Daremnie Garbuska usiłowała pocieszać Franciszkę.
Dagobert wpadł w osłupienie.
Przerażające słowa syna oświeciły mu rzeczywistość i zgubne następstwa; pozostawało mu albo zdradzić zaufanie marszałka Simon i złamać przysięgę, uczynioną umierającej matce sierot, albo też narazić siebie, a szczególniej syna, na straszną hańbę.... syna! i to jeszcze nie będąc zupełnie pewnym, czy zdoła uwolnić sieroty.
Wtem Franciszka, jakby z natchnienia zawołała:
— Mój Boże! może się znajdzie sposób oswobodzenia tych dzieci bez gwałtu.
— Jakiż to sposób, matko?
— Wszakże to ksiądz Dubois kazał je tam zaprowadzić, a mój spowiednik działał z namowy pana Rodina.
— A choćby i tak, napróżno udalibyśmy się do pana Rodina, nicbyśmy nie wskórali.
— U niego nie, ale może u tego władzę mającego księdza, który jest przełożonym Gabrjela, i który zawsze się nim opiekował.
— Cóż to za ksiądz, matko? — Ksiądz d‘Aigrigny.
— D‘Aigrigny! — zawołał Dagobert ze wstrętem. — Więc do tych matactw należy człowiek, który był wojskowym, nim został księdzem?
— Tak, ojcze, margrabia d’Aigrigny... dawniej, jeszcze za czasów Napoleona, służył w jakiemś obcem wojsku... a w roku 1815 Burbonowie dali mu pułk francuski...
— To on! — rzekł Dagobert przytłumionym głosem. — Wszędzie on! jak zły duch... kiedy idzie o matkę, o ojca lub dzieci.
— Co mówisz, mój ojcze?
— Margrabia d’Aigrigny! — mówił dalej Dagobert. — Wiecie wy, co to za człowiek? Nim został księdzem, dręczył swą miłością matkę Róży i Blanki, walczył przeciwko swemu krajowi i dwa razy potykał się z generałem Simon... Tak, kiedy generał, okryty ranami, był w niewoli w Lipsku, on tymczasem pod Waterloo, w obcem wojsku, walczył przeciwko nam. Za Burbonów, renegat ten, okryty zaszczytami, spotkał się znowu z napoleońskim generałem, który był wówczas w nieszczęściu. Wtedy to przyszło między nimi do pojedynku... Margrabia został raniony; ale generał Simon skazany na śmierć, musiał uciekać z Francji... Powiadacie, że ten renegat jest księdzem... A więc ja jestem zupełnie pewny, że to on kazał porwać Różę i Blankę przez nienawiść do ich rodziców... I ten niegodziwiec trzyma je w swej mocy!... A więc nietylko bronić muszę majątku tych dzieci... ale i ich życia!... Słyszycie?... ich życia!... bo on je zabić zechce!...
— Uważasz tego człowieka za zdolnego do...
— Człowiek, który zdradził swój kraj, a potem został jezuitą... zdolny jest do wszystkiego; może w tej chwili pastwią się nad temi dziećmi... bo rozłączyć je jest już to samo, co począć je zabijać!... Córki marszałka Simon są w mocy margrabiego d’Aigrigny i jego bandy... a ja będę się wahał ocalić je... z bojaźni galer!... Galer! cóż znaczą, zwłaszcza dla mnie, galery? Jeśli moje ostatnie usiłowanie nie uda się, myślicie, że będę żył? Kładź w ogień żelazo, mój chłopcze... Prędko, czas nagli...
— Ale, syn... pójdzie z tobą — zawołała Franciszka głosem macierzyńskiej rozpaczy i rzuciła się do nóg Dagoberta. — Jeśli ty zostaniesz przytrzymany... to i on także...
— To i cóż?... mam dwa pistolety; wystarczą dla obu.
— Ale ja... — zawołała biedna matka.
— Słusznie mówisz... pójdę sam.
— Nie pójdziesz sam... mój ojcze...
— Ale twoja matka!... Agrykolo... ty nie pójdziesz ze mną... zakazuję ci! — rzekł żołnierz, przyciskając syna do piersi.
— Ja... wykazawszy ci niebezpieczeństwo.. mam się cofnąć?... Pójdę z tobą, ojcze; jest to mojem prawem, moją powinnością, wreszcie taką jest moja wola!
— O! mój Boże! zlituj się nad nami! — modliła się biedna matka na klęczkach.
— Nie płacz tak, kochana matko, bo mi serce rozdzierasz — prosił Agrykola, — gdy obaj razem działać będziemy roztropnie, możemy dopiąć swego, prawie na nic się nie narażając, nieprawdaż, ojcze?... — rzekł kowal, mrugnąwszy na żołnierza. — Uwolnimy córki marszałka Simon i pannę de Cardoville... Garbusko, podajno mi kleszcze i młotek z dolnej szuflady.
— Oto są twe narzędzia, Agrykolo — rzekła Garbuska mocno mienionym głosem, drżącą ręką podając kowalowi kleszcze i młotek.
Dagobert ujął Franciszkę za rękę i rzekł:
— Znasz swego syna: przeszkodzić mu teraz, aby udał się ze mną niepodobna... Ale, bądź spokojna... dokażemy swego... jestem prawie pewny... Jeżeliby zaś nie udało się nam, gdybyśmy zostali przytrzymani... precz z samobójstwem; ojciec i syn pójdą spokojnie do więzienia, jak uczciwi ludzie. Gdy nadejdzie dzień sądu... wyznamy wszystko... powiemy, że doprowadzeni do ostateczności... przymuszeni byliśmy chwycić się ostatecznego środka... Dalej, chłopcze, kuj żwawo! — dodał Dagobert, zwracając się do syna — kuj... kuj... nie lękaj się, sędziowie są uczciwymi ludźmi i uwolnią uczciwych ludzi.
— Tak, tak, mój ojcze, słusznie mówisz; sędziowie ocenią różnicę, między złoczyńcami, a starym żołnierzem i jego synem, którzy z narażeniem swej wolności chcieli oswobodzić biedne ofiary.
— A jeżeli na to nie zwrócą uwagi — dodał Dagobert — ani twój syn, ani mąż nie będą zhańbieni w oczach uczciwych ludzi... Jeżeli oddadzą nas na galery... jeżeli tyle okażemy mocy, iż zachowamy sobie życie; to dobrze! stary i młody zbrodzień z chlubą dźwigać będą kajdany... nie my będziemy hańbieni, ale podły renegat... nikczemny jezuita, który zakałę przynosi swemu powołaniu... Dalej, dalej, kuj żelazo, mój synu!
— Teraz parę słów do ciebie, Garbusko, godzina zbliża się. Będąc w ogrodzie, czy uważałaś jak wysokie są piętra klasztoru?
— Niebardzo wysokie, panie Dagobercie, szczególnie od strony domu obłąkanych, w którym zamknięta jest panna de Cardoville.
— Jakimże sposobem zdołałaś zbliżyć się i mówić z tą panną?
— Była za parkanem, przedzielającym ogrody.
— Wybornie... — rzekł Agrykola, nie przestając kuć swego żelaza — będziemy mogli dostać się z jednego ogrodu do drugiego; może też łatwiej będzie dostać się przez dom obłąkanych... Ale nie wiesz, gdzie jest pokój panny de Cardoville?
— Zaraz... — odrzekła Garbuska, przypominając — ona mieszka w kwadratowym pawilonie, a nad jej oknem jest daszek, pomalowany w białe i niebieskie pasy.
— Bardzo dobrze... zapamiętam to.
— A mniej więcej, gdzie są celki mych biednych dzieci? — zapytał Dagobert.
Po chwili namysłu, Garbuska odrzekła:
— Celki te znajdują się naprzeciw okna panny de Cardoville, gdyż już od dwóch dni dawała im znaki, a teraz przypominam sobie, iż wspomniała, że te celki są jedna nad drugą, na dole i na piętrze.
— A czy okna są zakratowane? — zapytał kowal.
— Mniejsza o to, dziękujemy ci, moje dziecko; po tem objaśnieniu możemy iść — rzekł Dagobert — co do reszty, mam ja swój plan.
— Moja kochana Garbusko, dajno wody — rzekł kowal — aby ostudzić żelazo — a, zwracając się do ojca, zapytał: — czy dobry będzie ten hak?
— Wyborny, mój chłopcze.
Franciszka Baudoin gorąco modliła się na klęczkach: błagała Boga o miłosierdzie dla męża i syna, prosiła, aby tylko na nią samą zesłał karę, gdyż ona była przyczyną rozpaczliwego kroku Dagoberta i Agrykoli.
Ojciec z synem w milczeniu kończyli swe przygotowania; bladzi i w uroczystym nastroju; pojmowali niebezpieczeństwo przedsięwzięcia.
Biła godzina dziesiąta na wieży kościoła Saint-Merry.
Słabo było słychać bicie zegara z powodu silnego wiatru i deszczu, który nie przestawał padać.
— Dziesiąta! — zawołał Dagobert — nie mamy już ani minuty czasu do stracenia; Agrykolo, bierz worek.
— Zaraz, ojcze.
Kowal przystąpił do szwaczki, która zaledwie na nogach trzymać się mogła i rzucił jej po cichu:
— Jeżeli nie wrócimy do jutra rana... polecam ci mą matkę... Pójdziesz do pana Hardy; może już wrócił z podróży. Pocałuj mnie, siostro i bądź dobrej myśli...
I głęboko wzruszony, serdecznie uściskał Garbuskę, która o mało co nie zemdlała.
— Choć, stary Ponury... dalej w drogę — rzekł Dagobert — będziesz nam służył za pikietę.
Potem, przystąpiwszy do żony, która przyciskała do piersi głowę syna, rzekł tonem spokojnym:
— No, kochana żono, dopilnuj, aby ogień nie wygasł... za dwie lub trzy godziny przyprowadzimy ci moje sieroty i piękną pannę... Ucałuj mnie... na szczęście.
Rzuciła się mężowi na szyję. Niema jej rozpacz, objawiająca się tylko łkaniami, rozdzierała serce. Dagobert zmuszony był wyrwać się z jej objęć i rzekł zmienionym głosem:
— Chodźmy, chodźmy, ona mi serce rozdziera... czuwaj nad nią.
I wsunąwszy pistolety do kieszeni surduta, postąpił ku drzwiom, a za nim Ponury.
— Synu!... niech — cię uściskam raz jeszcze... może ostatni! — zawołała biedna matka.
Kowal łzy swe połączył ze łzami matki:
— Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy.
Żywo pośpieszył za ojcem.
Franciszka, głęboko westchnąwszy, padła na krzesło, podtrzymywana przez Garbuskę.
Dagobert z Agrykolą, dręczeni niepokojem, wyszli z ulicy Brise-Miche, i szybkim krokiem zmierzali ku bulwarowi szpitalnemu, a za nimi Ponury.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.