Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zegar w pobliżu wydzwonił pól do dwunastej, kiedy Dagobert z Agrykolą stanęli na bulwarze szpitalnym.
Wiatr dął gwałtownie, deszcz rzęsisty padać nie przestawał; mimo przeciągających chmur noc była stosunkowo jasną, gdyż była to pełnia.
Przy świetle tem można było widzieć ciemne drzewa i mury, okalające ogród klasztorny. Zdala nad bulwarem błotnistym, wiatr powiewał latarnią, której czerwonawe światło przedzierało się przez mgłę. Niekiedy w oddaleniu, słychać było turkot późno wracającej karety.
Dagobert z synem, po wyjściu z domu, prawie nic do siebie nie mówili. Szli zadumani. Agrykola niósł na plecach worek, w którym był powróz, hak i odłamek żelaza; Dagobert wspierał się na ramieniu syna, a za nimi postępował Ponury. Stary żołnierz rzekł:
— Teraz dopiero wpół do dwunastej; trzeba zaczekać do północy. Usiądziemy na tej ławie i naradzimy się.
Siedli.
— Agrykolo... mój kochany... jeszcze czas... proszę cię... puść mnie samego... im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem więcej lękam się, że wplączesz się w tę niebezpieczną sprawę.
— A ja, ojcze... im bliżej do czynu, tem więcej jestem przekonany, że ci się na coś przydam... ten dług honorowy spłacić — uważasz za swą powinność... połowę tej zapłaty ja biorę na siebie. Nie mówmy już o tem... lepiej naradźmy się, jak działać.
— Ha! widzę, że muszę cię wziąć z sobą.
— Trzeba tak zrobić, ojcze, żeby uwolnić dziewczęta i nie wpaść w biedę. Zauważyłem, że tam, w rogu, przy ogrodzie, jest szopa... przez tę szopę dostaniemy się do ogrodu. Ale, ojcze, zapomniałem: gdy się do szopy dostaniemy, czy weźmiemy z sobą Ponurego?
— Naturalnie. Jeśli tam jest jaki pies, on się z nim rozprawi; uprzedzi nas także o zbliżaniu się stróżów nocnych. A przytem... On jest tak zmyślny i tak przywiązany do Róży i Blanki, że może nam ułatwi ich wyszukanie.
W tej chwili dał się słyszeć uroczysty dźwięk, zegar wybijał północ. Zadrżeli obaj, w milczeniu jeden drugiemu uścisnął rękę. Serca ich odpowiedziały swem biciem dźwiękom zegara, rozlegającym się wśród ponurego milczenia nocy. Dagobert odezwał się:
— Północ... uściskaj mnie i... naprzód!
Chwila była uroczysta, stanowcza.
— Teraz, ojcze, działać należy z taką przezornością i odwagą, jak złodzieje.
Z łatwością znaleźli szopę; wydawała się całkiem zrujnowaną.
— Wybornie — rzekł kowal do ojca.
Krzepki młodzieniec oparł się plecami o szopę i mocno odsadził się nogami: lecz w tejże chwili Ponury zawarczał. Dagobert schwycił syna za rękę:
— Cyt!... Nie ruszaj się. Ponury czuje kogoś w ogrodzie...
Przez chwilę stali w milczeniu, nie ruszając się. Pies, posłuszny panu, przestał warczeć, ale niespokojność i niecierpliwość jego stawały się coraz wyraźniejsze. Z tem wszystkiem nic nie było słychać.
— Pies zapewne pomylił się, ojcze.
— O nie... nie ruszaj się.
Ponury mocno wciągnął w siebie powietrze.
— Idą! — szepnął Dagobert.
— Uciekajmy więc, ojcze.
— Nie... przysłuchajmy się... będzie czas...
Słychać było ciężkie stąpanie po ziemi i niewyraźną rozmowę.
— To pewno stróże, o których wspominała Garbuska.
— Tem lepiej... teraz nierychło wrócą tutaj...
Stąpanie coraz mniej słyszeć się dawało, nareszcie zupełnie ucichło. Dagobert rzekł synowi:
— No, teraz nie traćmy czasu... Muszą już być daleko... Trzeba co prędzej wysadzić deski.
Agrykola z całej siły oparł się o szopę; szopa, mimo starości, mocno się trzymała.
— Do licha! — rzekł kowal: — musi tu być żelazny rygiel! inaczej nie wytrzymałyby te stare deski. Daj mi ojcze powróz i hak, wlezę na mur i otworzę drzwi ze środka.
Żołnierz oparł się o mur i skrzyżował ręce; kowal wdrapał mu się na szerokie plecy, a czepiając się powrozu i korzystając z nierówności muru, dostał się na jego szczyt.
Wierzchołek muru był posypany tłuczonem szkłem. Pokaleczył sobie kolana i ręce; lecz, aby nie przestraszyć ojca, stłumił krzyk bólu, przełożył hak i spuścił się po powrozie do ogrodu.
Szopa była blisko; zamek tak był lichy, iż Agrykola złamał go odrazu; drzwi się otworzyły i Dagobert wszedł do ogrodu, a z nim Ponury.
— No, dzięki tobie, mój chłopcze, rzecz najważniejsza zrobiona. Teraz panna de Cardoville i moje sieroty mają przynajmniej którędy wyjść. Idzie teraz o to jak je wynaleźć, nie spotkawszy się z nikim. Ponury pójdzie naprzód. No, stary, marsz, tylko nie szczekaj.
Ponury postąpił kilka kroków i, węsząc, przysłuchiwał się. Przyszli do małego placyku, otoczonego wysokiemi drzewami. Agrykola rzekł:
— Pójdźmy aleją, ciągnącą się wzdłuż muru.
— Dobrze, lecz idźmy nie po ścieżce, ale po trawie, żeby nie słychać było stąpania.
Czas niejaki szli długą, krętą aleją; niekiedy zatrzymywali się, przysłuchując, lub przypatrywali się dziwnym kształtom, jakie przybierały drzewa przy słabem świetle księżyca. Pół do pierwszej wybiło, gdy ojciec z synem zbliżali się do żelaznej kraty, opasującej odzielny ogród przełożonej.
— Ten tam pawilon — szeptał Agrykola — powinien być tym, w którym mieszka panna de Cardoville.
— A naprzeciwko gmach — dodał ojciec — w którym więżą biedne sieroty, ale go stąd nie widać... Drogie dzieci tak blisko są od nas i pewnie smucą się i płaczą — szeptał stary żołnierz z uczuciem.
— Byleby tylko ta krata żelazna nie była zamkniętą.
Krata nie była zamkniętą na klucz, Dagobert chciał ją otworzyć.
— Strzeż się, ojcze, żeby nie zaskrzypiała.
— To jak otwierać: powoli czy prędko?
— Puść mnie, ja otworzę.
I nagle otworzył drzwi kraty tak zręcznie, że ledwo co skrzypnęły.
Zatrzymali się przez chwilę i niespokojni przysłuchiwali się. Wszędzie panowała cisza i spokój. Zdecydowali się wejść do ogrodu przełożonej.
Tu Ponury wesoło podniósł oczy, z zadowoleniem machał ogonem, nareszcie popędził wprost ku drewnianym sztachetom, gdzie rano Róża Simon rozmawiała z panną de Cardoville. Zatrzymał się w tem miejscu, potem zaczął wąchać, szukając zgubionego śladu.
Dagobert z Agrykolą z wielką uwagą śledzili wszystkie jego poruszenia.
— Pewno Róża tu była, kiedy Garbuska ją widziała — domyślał się Dagobert. — Ponury wpadł na trop.
Po krótkiej chwili pies obejrzał się na Dagoberta i co tchu poleciał ku drzwiom gmachu, leżącego naprzeciwko pawilonu Adrjanny.
— Teraz już niema wątpliwości, sieroty muszą tu być — szeptał Dagobert.
— Zobaczmy, czy są kraty w oknach?
Zbliżył się do Ponurego.
— No i cóż, stary — pytał Dagobert, — czy tu są twoje panie?
Ponury odpowiedział radosnem skomleniem i cichem szczeknięciem. Dagobert oburącz chwycił go za pysk.
— Zgubi nas! — zawołał Agrykola.
W tej chwili żelazne kraty, którędy weszli i które Agrykola zostawił otwarte, z łoskotem się zatrzasły.
— Zamknięto nas! — zawołał kowal. — Siedzimy w pułapce!...
Ojciec z synem z przerażeniem spojrzeli na siebie, wreszcie Agrykola rzekł:
— Może też same się zamknęły, albo wiatr... Pójdę zobaczyć i jeśli można, znowu roztworzę...
— Śpiesz się!... a ja tymczasem obejrzę okna.
Agrykola szybkim krokiem poszedł do kraty, Dagobert zaś, skradając się wzdłuż muru, zbliżył się ku dolnym oknom. Było ich cztery, a w tej liczbie dwa bez krat.
Spojrzał w górę; pierwsze piętro niewysokie a okna bez krat. Ta więc z sióstr, którą osadzono na piętrze, mogłaby przywiązać prześcieradło do okna i spuścić się po niem na dół, ale tu zachodziła nowa trudność; są cztery okna: w które więc zapukać?
Agrykola spieszno powracał.
— To pewno wiatr zatrzasnął drzwi — objaśnił. — Otworzyłem je i założyłem kamieniem...
— Lecz jak tu poznać ich okna? — pytał niespokojnyny żołnierz. — Zawołać na chybił trafił... jeśli nie trafimy w okna właściwe zrobi się hałas.
— Boże mój, Boże! — utyskiwał kowal.
— A czas ucieka — przerwał żywo Dagobert — trzeba ryzykować... Zawołam głośno Różę albo Blankę; zrozpaczone dziewczęta pewno nie śpią... Usłyszawszy mój głos, zerwą się... Ta, która mieszka na piętrze, zaraz się spuści po prześcieradle i za pięć minut tu będzie... a ta, która mieszka na dole, jeśli w jej oknie niema kraty, natychmiast będą przy nas, a jeśli jest krata, wyłamiemy ją...
— Ależ, ojcze, głośno wołać? Jak usłyszą, wszystko będzie stracone.
— Zanim sprowadzą stróżów i pootwierają kilkoro drzwi... dzieci wydostaną się.
— Mam, ojcze, sposób!... — zawołał nagle Agrykola — i to sposób pewny... Garbuska mówiła, że panna Adrjanna rozmawiała z Różą i Blanką na migi... Musi więc wiedzieć, w których oknach mieszkają.
— Dobrze mówisz... Trzeba wpierw iść do niej...
Parkan był niedaleko; Agrykola odrazu wysadził trzy deski i otworzył wejście.
— Zostań tu, ojcze, i pilnuj — rzekł kowal, przełażąc do ogrodu doktora Baleinier.
Okno, o którem mówiła Garbuska, łatwo było poznać. Szerokie i wysokie, miało nad sobą pewien rodzaj wystawki, bo dawniej były tu drzwi, które zamurowano do trzeciej części wysokości. Okno było zakratowane, ale dosyć rzadko.
Agrykola, zbliżywszy się do okna, widział, że w pokoju było ciemno; lecz w tylnej ścianie, przez drzwi nawpół roztwarte, widać było światło. Kowal, domyślając się, że panna de Cardoville jeszcze nie śpi, lekko zapukał. W kilka sekund otworzyły się drzwi drugiego pokoju. Panna de Cardoville wyszła z drugiego pokoju... Świeca, którą trzymała w ręku, dobrze oświetlała jej uroczą twarz; malowały się na niej zdziwienie i niepokój... Postawiła lichtarz na stole i zbliżywszy się nieco ku oknu, przysłuchiwała się... Nagle zadrżała i zastanowiła się. Dostrzegła, że ktoś patrzy w okno.
— To ja, Agrykola Baudoin.
Adrjanna usłyszała głos i poznała go. Zrozumiawszy, zbliżyła się do okna i ostrożnie je otworzyła.
— Panno de Cardoville! hrabiego Montbron niema w Paryżu; ja z ojcem przyszliśmy oswobodzić panią.
— O! jakże ci wdzięczna jestem, panie Baudoin, lecz najpierw myślcie o pannach Simon.
— Przychodzę zapytać, gdzie są ich okna?
— Jedno na dole, ostatnie od ogrodu; drugie wprost nad niem na piętrze.
— Teraz je ocalimy — rzekł kowal.
— Zaczekaj pan... do pierwszego piętra wysoko... Przy budującej się kaplicy są długie łaty do rusztowania, to ci się przyda.
— Posłużą mi zamiast drabiny...
— Myślcie tylko o tych biednych sierotach... Byle je tylko oswobodzić jeszcze tej nocy, o mnie mniejsza, czy dzień lub dwa zostanę tu jeszcze...
— Nie, pani — przerwał kowal — niezmiennie wiele na tem zależy, abyś i pani wyszła stąd jeszcze tej nocy... Idzie o interes ważny...
— O czem pan chce mówić?
— Nie pora teraz obszerniej to tłumaczyć; zaklinam panią, abyś za mną pośpieszyła... mogę wyrwać dwa pręty z tej kraty...
— To nie potrzeba. Łatwiej będzie złamać zamek, i będę mogła wyjść swobodnie, gdyż sama tu mieszkam.
— Za dziesięć minut będziemy na bulwarze. Tylko prędko wybierz się pani; i weź szal, gdyż noc bardzo chłodna...
— Panie Agrykolo, wiem, na co się pan naraziłeś dla mnie... Lecz nie wracaj pan po mnie przed oswobodzeniem córek marszałka Simon.
— Dzięki otrzymanym od pani wskazówkom nie będzie to rzeczą zbyt trudną.
Posłuszny wskazówkom panny de Cardoville, Agrykola pobiegł do budującej się kaplicy, chwycił w silne ręce długą żerdź i śpieszył z nią do ojca.
Zaledwie minął parkan, biegnąc cieniem ku kaplicy, wydało się Adrjannie, że widzi postać ludzką, wychodzącą z gęstwiny ogrodu klasztornego, przebiegającą szybko aleję i niknącą za wysokim szpalerem bukszpanowym. Przestraszona Adrjanna napróżno cichym głosem wołała na Agrykolę, chcąc go przestrzec. Już jej słyszeć nie mógł, już przybył do ojca, który, gorejąc z niecierpliwości, biegał podsłuchując od jednego do drugiego okna, coraz większą dręczony niespokojnością.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Agrykola pocichu — oto okna sierot.
— Nareszcie! — zawołał uradowany żołnierz i pobiegł obejrzeć wskazane okna.
Poczem dodał zadowolony:
— I krat w nich niema.
— Najpierw trzeba przekonać się, czy która z nich jest w swojej celi — mówił kowal — postawię żerdź przy murze, wlezę po niej aż na piętro.
— Dobrze, moje dziecko, skoro się tam dostaniesz, zapukaj w szybę i wołaj Róży i Blanki; jak ci odpowiedzą, zleziesz na dół, a wtedy biedne dziecko spuści się; one są zręczne i śmiałe.
Podczas gdy Agrykola ustawiał żerdź i zamierzał włazić, Dagobert zapukał w dolne okna, wołając po cichu:
— To ja... Dagobert.
Róża Simon rzeczywiście zajmowała tę celkę. Biedna dziewczyna, zrozpaczona, że ją rozłączono z siostrą dręczona gorączką nie spała i zalewała się łzami. Zrazu, po zapukaniu, przelękła się; gdy jednak usłyszała głos żołnierza, głos tak jej znany i miły, podniosła się. Siedząc jeszcze na łóżku, przyłożyła rękę do czoła, jakby dla upewnienia, że to nie sen; potem szybko skoczyła do okna...
Lecz w tejże chwili... zanim jeszcze zdążyła otworzyć okno, rozległy się dwa wystrzały, a po nich krzyki:
— Złodzieje!... złodzieje!... Na pomoc!... ratunku...
Sierota, zdrętwiała od strachu, patrząc oknem, widziała niewyraźnie, przy świetle księżyca, jak kilku ludzi potykało się zawzięcie...
Krzyki o ratunek powtarzały się ciągle.
Jednakże całą tę wrzawę i krzyki zagłuszało zapamiętałe ujadanie Ponurego.