Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
SCHADZKA.

Ósma godzina wieczorem, deszcz trzepie w okna izdebki Franciszki Baudoin, przy ulicy Brise-Miche, a gwałtowny wicher miota drzwiami i niedomkniętem oknem.
Podłoga zabłocona i kurzem okryte ubogie sprzęty, niedawno jeszcze odznaczały się nienaganną czystością. Od czasu aresztowania Franciszki przez komisarza, łóżko nie było posłane...
Przy bladym blasku świecy, stojącej ma małym, zimnym piecyku żelaznym, bo zapas węgla dawno już się wyczerpał, widzimy Garbuskę, drzemiącą w fotelu, ze zwieszoną głową.
Po całodziennym trudzie, po tylu różnych zmartwieniach, biedna istota nie miała kawałka chleba w ustach, ani centyma za któryby mogła krupić pożywienie; czekając na Dagoberta i Agrykolę, zdrzemnęła się, lecz nie był to sen pokrzepiający ciało i duszę. Niespokojna, co chwila otwierała oczy i oglądała się około siebie.
Słychać nareszcie ciężkie stąpania w sieni.
Wszedł Dagobert a za nim Ponury.
Zerwała się co żywo.
— A cóż, panie Dagobercie, czy dobre nowiny? Czy...
Nie śmiała dalej mówić, tak ją przeraził smutny wygląd żołnierza. Rzucił się na krzesło i twarz zasłonił rękami.
Półgłosem mówił sam do siebie.
— Trzeba koniecznie... trzeba koniecznie...
Rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukając, a dostrzegłszy pręt żelazny ze dwie stopy długości mający, służący za pogrzebacz, podniósł go, zważył w ręku, a potem z zadowoleniem położył na komodzie.
Garbuska obserwowała wszystkie jego poruszenia; przelękła się, gdy zobaczyła jak żołnierz, rozłożywszy na stole swoją walizkę, wyjął z niej parę pistoletów kieszonkowych.
— Na Boga!.,. panie Dagobercie... co pan myślisz robić?
Żołnierz spojrzał na dziewczynę, jakgdyby dopiero co spostrzegł ją w izbie.
— Dobry wieczór, która teraz godzina?
— Ósma... dopiero co wybiło na kościele Saint-Merry.
— Ósma... dopiero ósma!...
I kładąc pistolety przy żelaznym pręcie na komodzie, znowu się zamyślił, potem znów rozglądał się po izbie.
— Panie Dagobercie — odezwała się Garbuska nieśmiało — nie usłyszałeś więc nic pomyślnego?
— Nie...
Tem jednem tylko słowem żołnierz odpowiedział. Garbuska, nie śmiąc go badać dalej, usunęła się w kąt i tam usiadła w milczeniu. Ponury zbliżył się do niej i oparł łeb na jej kolanach, i jak ona śledził wszystkie poruszenia swego pana.
Dagobert tymczasem, namyśliwszy się, zbliżył się do łóżka, zdjął z niego prześcieradło, i mierzył wzrokiem jego długość i szerokość; nareszcie, po skończonem w myśli obliczeniu, zawołał krótko:
— Nożyczek!
Garbuska podała je żołnierzowi.
— Teraz przytrzymaj, moje dziecko, za drugi koniec prześcieradła i mocno je wyciągnij...
W kilka minut Dagobert rozciął prześcieradło na cztery części wzdłuż, potem mocno je skręcił, i tym sposobem powstały jakby cztery powrozy. Związał je mocno.
— Teraz mi potrzeba jeszcze haka...
I znowu począł przeglądać kąty izdebki.
Garbuska, coraz bardziej strwożona zamiarami żołnierza, odezwała się nieśmiało:
— Ale, panie Dagobercie, Agrykola jeszcze nie wrócił... z pomyślnemi wiadomościami...
— Tak — odparł żołnierz z goryczą — z wiadomościami tak pomyślnemi jak i moje... Potrzeba mi koniecznie jakiego mocnego haka żelaznego.
Zobaczył worek z grubego płótna, rozłożył i rzekł do Garbuski:
— Moje dziecko, włóż tu żelazny pręt i powróz; tak wygodniej będzie nieść... tam....
— A więc, niestety! panie Dagobercie, straciłeś wszelką nadzieję?
— Przeciwnie... mam pewną nadzieję... ale w sobie samym.
— Zaczekaj pan przynajmniej na powrót Agrykoli.
— Zaczekam... jeśli przyjdzie przed dziesiątą...
— O! mój Boże! więc zdecydowałeś się pan stanowczo?
— Nieodwołalnie... A jednak, gdybym był o tyle zabobonny, iżbym chciał wierzyć w złe wróżby....
— Czasami, panie Dagobercie, wróżby nie zawodzą — twierdziła Garbuska, dodając. — A cóżeś pan widział?...
— Mogę ci to opowiedzieć, moje dziecko... Czy to nie wpół teraz wybiło?
— Tak, panie Dagobercie, wpół do dziewiątej.
— Jeszcze półtorej godziny — rzekł żołnierz zcicha, — wiesz, co widziałem, przechodząc teraz jakąś tam ulicą, niechcący wzrok skierowałem na ogromny czerwony afisz, na którym widać było czarnego rysia, pożerającego białego konia... Na ten widok krew we mnie zawrzała, bo właśnie czarny ryś pożarł mi białego konia, który wraz z Ponurym był mi towarzyszem... nazywał się Jowialny...
Na to imię, Ponury, leżący u stóp Garbuski, podniósł nagle łeb i spojrzał bystro na swego pana.
— Czy widzisz... i zwierzęta mają pamięć — rzekł żołnierz, westchnąwszy.
A zwracając się do Ponurego dodał:
— To ty sobie przypominasz Jowialnego?
Ponury parę razy lekko zaszczekał, jakgdyby chciał potwierdzić, że pamięta swego towarzysza podróży.
— Łatwo pojmuję, panie Dagobercie, jak ten widok musiał być dla pana przykrym.
— To nic jeszcze... Zbliżam się do afisza i czytam, że Morok, przybyły z Niemiec, pokazywać będzie w menażerji oswojone przez siebie zwierzęta drapieżne, między innemi pysznego lwa, wspaniałego tygrysa i czarnego rysia z wyspy Jawy, nazwanego Śmierć.
— Okropna nazwa — rzekła Garbuska.
— A jeszcze cię bardzie przerazi, moje dziecko to, że właśnie ten ryś przed czterema miesiącami zadusił mi konia niedaleko Lipska.
— To straszne, co pan opowiadasz — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Na tem nie koniec. Przez tego Moroka ja i moje dzieci zostaliśmy aresztowani w Lipsku.
— I ten niegodziwiec jest w Paryżu... trzeba się mieć ma baczności; zła to wróżba...
— Tak... dla tego łotra... jeśli go tylko spotkam — mówił sam do siebie Dagobert — bo oddawna mamy z sobą na pieńku...
— Ktoś biegnie po schodach — odezwała się szwaczka, nadstawiając ucha — to chód Agrykoli...
Rzeczywiście wszedł Agrykola. Garbuska, niestety! zaledwie rzuciła nań badawczym wzrokiem, przekonała się, że nadzieje, które pokładała w jego powrocie, są płonne...
— No i cóż? — zapytał Dagobert.
— Ach! mój ojcze, oszalećby można!.. jakby się wszystko sprzysięgło — rzekł kowal oburzony. — A ty, mój ojcze — widziałeś się z hrabią Montbron?
— Hrabia od trzech dni wyjechał do Lotaryngji... Takie są moje pomyślne nowiny — odrzekł żołnierz z gorzką ironją — a jakież są twoje?...
— Komisarz odrzekł: więc te dziewczęta umieszczone są w miejscu bardzo poważnem... w klasztorze., niema nagłej potrzeby, aby je zabrać... Zresztą nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za najście klasztoru. Jutro złożę raport gdzie należy.
— Rzekłem mu: Jeżeli te dziewczęta nie znajdą się jutro przy ulicy św. Franciszka, poniosą stratę niepowetowaną.
— Mocno żałuję — odpowiedział mi komisarz — ale wymiar sprawiedliwości odbywać się musi podług formalności, od których zbaczać nie wolno.
— Czy mówiłeś mu także o pannie de Cardoville?
— Tak, ale i w tym przedmiocie tak samo mi odpowiedział: skargi swojej nie popierasz pan żadnym dowodem; nie mogę również czynić gwałtu względem zakładu doktora; wszelako zdam raport. Lecz i tu wymiar sprawiedliwości iść musi właściwą drogą.
— Kiedy niedawno chciałem działać — przypomniał synowi żołnierz — czy nie przewidywałem tego wszystkiego, A więc nie można o tem marzyć, aby drogą prawną dziś, nawet jutro zrana, Róża i Blanka zostały mi zwrócone?
— Nie, mój ojcze, sprawa ta nie może być wcześniej rozstrzygnięta, niż za dwa lub trzy dni. Jednakże — objaśniał dalej kowal — ja na tem nie poprzestałem. Pełen rozpaczy, nie mogąc uwierzyć, aby sprawiedliwość była głuchą na tak słuszne żądania... pobiegłem do pałacu sprawiedliwości... w nadziei, że może tam... znajdę sędziego... lub jakiego urzędnika..
Powiedziano mi, że kancelarja prokuratora zamyka się o piątej popołudniu, a otwiera o dziesiątej zrana. Chciałem spróbować jeszcze jednego kroku; poszedłem na odwach, gdzie wojsko linjowe trzyma wartę pod dowództwem porucznika... Panie poruczniku — rzekłem doń — wyświadcz mi tylko tę łaskę, daj mi podoficera i dwóch żołnierzy, abym w ten sposób uzyskał prawny wstęp do klasztoru. Zażądamy widzenia się z córkami marszałka Simon; pozostawimy im do wyboru; albo pozostać w klasztorze, albo wrócić do mego ojca, który je przyprowadził do Paryża... a przekonamy się, czy dobrowolnie są tam trzymane...
— Mój młodzieńcze — rzekł mi — tego, czego żądasz, uczynić niepodobna; nie mogę podjąć takiego kroku na własną odpowiedzialność. Danoby mi dymisję... — A więc cóż mam począć?... Na Boga, oszaleć można z rozpaczy...
— Doprawdy nie wiem — rzekł ze współczuciem porucznik. — Najpewniejszy środek zaczekać...
— Wtedy, mój ojcze, sądząc, żem zrobił wszystko, co człowiek zrobić może, powróciłem do domu... w nadziei, że może ty byłeś szczęśliwszy ode mnie; na nieszczęście zawiodłem się.
Po tem opowiadaniu Agrykoli, które zniszczyło ostatnie nadzieje tych trzech, ciosami nieubłaganego losu udręczonych, osób, nastąpiło głębokie milczenie.
Nowe zdarzenie zwiększyło jeszcze boleść tej sceny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.