Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Na widok Dagoberta i Ągrykoli, zdumiała się Garbuska i stanęła, zaledwie kilka kroków odszedłszy od bramy klasztornej.
Żołnierz jeszcze nie dostrzegł Garbuski; biegł on śpieszcie za Ponurym, który, jakkolwiek miał wychudłe, zapadłe boki, szerść najeżoną i błotem był zwalany, wydawał się nie posiadać z radości, i co moment zwracał zmyślny łeb ku swojemu panu, do którego też przybiegł, połasiwszy się Garbusce.
— Tak, tak, rozumiem cię, mój biedny staruchu — ty jesteś wierniejszy ode mnie... tak, ty ich nie odstąpiłeś ani na chwilę, poszedłeś za kochanemi dziećmi... ty czekałeś dzień i noc, nic nie jedząc... przy drzwiach domu, do którego je wprowadzono; i nareszcie, nie mogąc się doczekać... przybiegłeś po mnie do domu... O! kiedy ja nie wiedziałem, co począć w rozpaczy, jak obłąkany... ty robiłeś tymczasem to, co ja powinienem był robić... ty wyszukałeś miejsce ich pobytu... I czegóż to dowodzi? że zwierzęta lepsze są od ludzi to już wiadomo... Nareszcie., muszę je widzieć... kiedy pomyślę, że to jutro 13 i że gdyby nie ty, mój stary Ponury... wszystko byłoby stracone... aż mrowie po mnie przechodzi... Ach! czy tylko prędko dojdziemy?.... Jakaż to bezludna okolica! a noc tuż.
Dagobert, tak mówiąc do Ponurego, szedł żywo, nie spuszczając z oka wiernego psiska, które sunęło przed nim. Widząc nagle, jak poczciwe zwierzę opuściło go z radosnym podskokiem, podniósł oczy i spostrzegł o kilka kroków, jak Ponury witał Garbuskę i Agrikolę, którzy tylko co zeszli się nieopodal od klasztornej bramy.
— Garbuska! — zawołali ojciec i syn.
— Bądź dobrej myśli! panie Dagobercie — rzekła z niepodobną do opisania radością — znalazłam Różę i Blankę. Dobra nowina, Agrykolo... panna de Cardoville nie ma obłąkania... widziałam się z nią.
— Nie ma obłąkania!... Jakież to szczęście! — zawołał kowal.
— Dzieci!! — wykrzyknął Dagobert, chwytając w swoje drżące z radości dłonie ręce Garbuski. — Widziałaś?
— Tak, dopiero co widziałam... bardzo smutne... bardzo zmartwione... ale nie mogłam mówić z niemi.
— Ach! — rzekł Dagobert, ledwie tchu złapać mogąc przy usłyszeniu tej nowiny, i przykładając ręce do piersi — nigdy nie myślałem, ażeby moje stare serce tak jeszcze bić mogło! A przecież... dzięki mojemu Ponuremu, pewny prawie byłem, że tak się stanie, jak się oto rzeczywiście stało...
— Dobry ojcze... widzisz, dzień mamy pomyślny — mówił Agrykola, z wdzięcznością spoglądając na szwaczkę
— Chodź-że, niech cię ucałuję, moja droga córko — dodał Dagobert, ściskając Garbuskę.
— Chodźmy po dzieci jak najprędzej!
— Ach! moja droga Garbusko — rzekł kowal wzruszony — powracasz spokój, a może i życie memu ojcu... a panna de Cardoville... jakże się dowiedziałaś o niej?
— Ponury stanął i szczeka — rzekł Dagobert niecierpliwiąc się.
W rzeczy samej pies, równie niecierpliwy jak jego pan, pobiegł przed bramę klasztorną i zaczął szczekać.
Żołnierz zrozumiał zamiar psa i rzekł do Garbuski, dając jej znaczące skinienie:
— Widać, że dzieci tam są?
— Tak, panie Dagobercie.
— Pewny tego byłem... Oj! tak, zwierzęta lepsze są od ludzi; wyjąwszy ciebie, moja kochana Garbusko, gdyż lepszą jesteś od ludzi i zwierząt... Przecież nareszcie.. biedne dzieciska!... nie zginęły, przecież je zobaczę i.. odzyskam je.
To mówiąc, Dagobert zaczął biec w stronę psa.
— Agrykolo — zawołała Garbuska — wstrzymaj ojca, żeby nie pukał do bramy... wszystkoby popsuł.
Kowal, podskoczywszy kilka kroków, dopędził ojca; żołnierz wyciągnął już rękę, chcąc zapukać do bramy.
— Ojcze... nie pukaj — zawołał kowal.
— Cóż ty mi znowu mówisz?
— Garbuska powiedziała, że, gdybyś zapukał... wszystko stracone.
— Jakto?
— Ona ci wytłómaczy.
W rzeczy samej Garbuska, mniej zwinna niż Agrykola, zbliżywszy się, jak mogła najprędzej, rzekła do żołnierza:
— Nie stójmy tu przed tą bramą; mogliby otworzyć i zobaczyć nas; to obudziłoby podejrzenie.
— Podejrzenie!.. — rzekł weteran zdziwiony.
— Zaklinam cię, panie, na wszystko... nie stój tu! — prosiła Garbuska. Kowal dodał:
— Kochany ojcze... ponieważ Garbuska tak mówi, musi mieć powód; słuchajmy jej...
— Niech mnie kaci porwą, jeśli ja rozumiem choć słowo, co wy mówicie! Dzieci są w tym domu, wezmę je i wyprowadzę, to się skończy w dziesięć minut.
— O! nie wierz temu... panie Dagobercie — odparła Garbuska. — To sprawa nie tak łatwa, jak sobie wystawiasz. Ale chodźmy stąd... czy słyszycie?... na podwórzu rozmawiają.
— Chodź... chodź.. mój ojcze... nalegał Agrykola, prawie przemocą odciągając Dagoberta.
Była wtedy godzina piąta wieczorem, mocny wiatr dął; gęste, sine chmury przesuwały się, po niebie. Jużeśmy mówili, że bulwar Szpitalny, ciągnący się w tem miejscu wzdłuż ogrodu klasztornego, był prawie bezludny. Tam więc trójka nasza bez przeszkody mogła się naradzić.
Żołnierz nie ukrywał niecierpliwości, ledwie też skręciwszy za róg ulicy, rzekł do szwaczki:
— Słucham cię, jakbym był w ukropie.
— Panie Dagobercie, dom, w którym zamknięto córki marszałka Simon, jest klasztorem.
— Klasztor! — wykrzyknął żołnierz — tegom się powinien był spodziewać — potem dodał: — No!... cóż dalej?.. pójdę po nie do klasztoru.
— Ależ, panie Dagobercie, zamknięto je tam pomimo ich i pomimo twojej woli; więc ci ich nie wydadzą.
— Jakto! nie wydadzą mi ich? zobaczymy...
I postąpił krok ku ulicy.
— Mój ojcze — rzekł Agrykola, wstrzymując go.
— Niczego słuchać nie chcę... Jakto! biedne dzieci są tu zamknięte... o parę kroków ode mnie... wiem o tem... i miałbym nie wydostać ich natychmiast.... Na Boga żywego. Puśćcie mnie.
— Panie Dagobercie, błagam cię, posłuchaj mnie — prosiła Garbuska, ująwszy żołnierza za rękę — jest inny sposób wydobycia tych biednych dziewcząt.
— Ha! jeśli jest inny sposób... tem lepiej...
— Oto pierścień, który panna de Cardoville...
— Któż to jest ta panna de Cardoville?
— Kochany ojcze, jest to ta sama młoda, zacna panna, która chciała złożyć za mnie kaucję...
— Dobrze, dobrze — przerwał Dagobert. — No, i cóż dalej z tym pierścieniem, moja Garbusko?
— Weźmiesz go, panie Dagobercie i pójdziesz natychmiast do hrabiego Montbron, na placu Vendomme, numer siódmy. On jest przyjacielem panny de Caidoville, a ten pierścień posłuży ci za dowód, że od niej przybywasz; powiesz mu, że ją zamknęli jako obłąkaną w domu zdrowia, przytykającym do tego klasztoru i że w tym klasztorze zamknięto córki marszałka Simon.
— Dobrze... a potem... potem?..
— Wtedy hrabia Montbron postara się, aby wypuszczono na wolność pannę de Cardoville i córki marszałka Simon, i to może... jutro lub pojutrze...
— Jutro lub pojutrze! — wykrzyknął Dagobert; — ależ one muszą być wolne dziś, natychmiast!... Pojutrze... byłoby już po niewczasie... Dziękuję ci, moja Garbusko, zatrzymaj sobie ten pierścień... Ja wolę sam zająć się moją sprawą...
— Ależ! ojcze... co chcesz robić — perswadował Agrykola, wstrzymując żołnierza — to klasztor... zastanów-że się!
Trzeba pamiętać, że Dagobert był starym żołnierzem napoleońskim; całe życie przepędził na wyprawach wojennych.
— Rekrut jestem, czy co?... ja znam na palcach żeńskie klasztory. Powiem ci, co będzie i jak będzie... pukam, otwiera furtjanka i pyta mnie, czego chcę; ja nie odpowiadam; ona chce mnie zatrzymać, ja idę; skoro wejdę do klasztoru, krzyczę z całych sił o moje dzieci...
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice... — usiłuje zreflektować go Garbuska, za rękę powstrzymując.
— Zakonnice gonią za mną i krzyczą, jak sroki z gniazd spłoszone; znam ja to wszystko. Raz w Sevilli poszedłem po Andaluzjankę, którą Beginki gwałtem trzymały w klasztorze zamkniętą... Ale co tam o tem... ja nie będę zważał na ich krzyki, będę więc biegał po korytarzach, wołając Róży i Blanki... One usłyszą mnie i odezwą się, jeśli są zamknięte, chwytam, co mi się nadarzy i wybijam drzwi.
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice, zakonnice!...
— Zakonnice swymi krzykami nie przeszkodzą mi wybić drzwi, zabrać dzieci i odejść; jeśli zamknięto zewnętrzną bramę i tę wybijam... Otóż — dodał żołnierz, wyrywając się z rąk Garbuski — zaczekajcie tu na mnie, za dziesięć minut powrócę... Tymczasem ty, mój synu, poszukasz dorożki.
Agrykola, spokojniejszy niż ojciec, a nadewszystko lepiej obeznany z kodeksem karnym, przeląkł się skutków, jakieby mogły wyniknąć z nierozsądnego postępku weterana. Dlatego, zastąpiwszy mu drogę, zawołał:
— Ojcze, błagam cię, jedno jeszcze słowo, posłuchaj...
— Przez Boga żywego! cóż takiego, mów prędko.
— Jeśli zechcesz się dostać do klasztoru przemocą, wszystko zgubisz!
— Jakto?
— Najprzód, panie Dagobercie — objaśniała Garbuska — w klasztorze są mężczyźni.. kiedym dopiero co wychodziła, widziałam, jak odźwierny fuzję nabijał, ogrodnik mówił coś o kosie i o patrolu, który w nocy odbywają...
— Ja się śmieję z fuzji odźwiernego i z kosy ogrodnika.
— Może to być, mój ojcze, ale ja cię błagam na wszystko, posłuchaj nas chwilę jeszcze... Ty pukasz, nieprawdaż?... brama się otwiera, odźwierny pyta czego chcesz...
— Ja mówię, że mam interes do przełożonej... i ruszam do klasztoru...
— Ależ!... na Boga, panie Dagobercie — wmieszała się do rozmowy Garbuska — kiedy przejdziesz podwórze, znajdziesz drugie drzwi, zamknięte na zasuwę; tam zakonnica wychodzi i patrzy, kto dzwoni i zapyta, poco przychodzisz?
— Powiem jej, że chcę widzieć się z przełożoną...
— A wtedy, mój ojcze, ponieważ nie znają cię w klasztorze, pójdą zawiadomić przełożoną.
— Dobrze... co potem?
— Ona wyjdzie...
— Potem?
— Pytać będzie, czego chcesz? panie Dagobercie.
— Czego ja chcę?.. dziwniście... moich dzieci...
— Jeszcze chwilę cierpliwości, kochany ojcze... Niema wątpliwości, że po tylu przedsięwziętych ostrożnościach, kiedy dziewczęta trzymają tam przemocą, pewno także nie wydadzą ci ich, choćbyś się nie wiem jak o to upominał.
— Nie wątpię... pewny tego jestem...
— A więc, mój ojcze, przełożona odpowie ci, że nie rozumie, czego chcesz, i że panien Simon niema w klasztorze.
— A ja jej powiem, że są: świadkiem Garbuska, świadkiem Ponury.
— Przełożona odpowie, że cię nie zna, że nie ma potrzeby ci się tłómaczyć i zamknie drrzwi.
— Wtedy ja drzwi wyłamuję... Widzisz więc, że zawsze wyłamać trzeba... puść mnie... mówię ci, puść mnie.
— A cóż wtedy się stanie z twemi biednemi dziećmi, panie Dagobercie? — dodała Garbuska.
Stary żołnierz dość miał rozsądku, aby ocenić trafność przełożeń Garbuski i Ągrykoli; ale wiedział także, że należy użyć wszelkich środków dla uwolnienia dziewcząt przed jutrem. Okropne to było dla niego zadanie; tak okropne, iż przyłożywszy ręce do gorącego czoła, rzucił się na kamienną ławkę.
Agrykola i Garbuska, do żywego wzruszeni tą jego niemą rozpaczą, smutnie na siebie spojrzeli.
— Ale mój ojcze... wspomnij, co ci powiedziała Garbuska: gdy pójdziesz z pierścieniem panny de Cardoville do tego hrabiego, który, jak słyszałeś, ma wielkie wpływy córki marszałka Simon mogą być jutro wolne, przypuśćmy nawet, że dopiero pojutrze wydane ci zostaną....
— Czy chcecie, żebym zwarjował — krzyknął Dagobert, podskakując z ławki i spoglądając na syna i na Garbuskę tak dzikim wzrokiem, z taką rozpaczą, iż Agrykola i szwaczka odskoczyli zdziwieni i niespokojni.
Poczem, przychodząc do siebie po długiem milczeniu, żołnierz dodał:
— Niesłusznie unoszę się, nie możemy się zrozumieć... Słuszne to jest, co wy mówicie... ale i ja mówię słusznie... Posłuchajcie mnie... ty Agrykolo, dobrym jesteś chłopcem, z ciebie, Garbusko, wyborna dziewczyna... Mogę więc z wami mówić otwarcie... Przyprowadziłem tu dzieci z głębi Azji, wiecie poco? Aby jutro znajdowały się przy ulicy św. Franciszka... Jeżeli tam nie staną, ja będę zdrajcą przysięgi, jaką uczyniłem ich umierającej matce...
— Przy ulicy św. Franciszka nr. 3 — zawołał Agrykola, przerywając mowę ojcu.
— Tak... Skądże ty wiesz o tym numerze? — zapytał zdziwiony Dagobert.
— Alboż ta data i numer nie znajdują się na bronzowym medalu?
— Tak... — przyznawał Dagobert coraz więcej zdziwiony — któż ci o tem powiedział?
— Chwilkę... mój ojcze... — odrzekł Agrykola. — Pozwól mi tylko zastanowić się... zdaje mi się... że odgadnę... tak.... i ty, moja Garbusko, powiedziałaś mi, że panna de Cardoville nie jest obłąkaną....
— Nie... zatrzymują ją, pomimo jej woli... w tym domu, i nie pozwalają z nikim komunikować się... powiedziała mi nadto, iż sądzi, że podobnie jak córki marszałka Simon, jest ofiarą obmierzłej intrygi.
— Niema wątpliwości — twierdził kowal — teraz wszystko rozumiem... Pannie de Cardoville, tak samo jak córkom marszałka Simon, wiele na tem zależy, aby się jutro znajdowała przy ulicy Świętego Franciszka... a ona może nawet nie wie o tem.
— Jakto?
— Słuchaj-no jeszcze, kochana Garbusko. Czy ci to powiedziała panna de Cardoville, że jej bardzo wiele zależy na tem, aby jutro była wolną?
— Nie.. gdyż, dając mi pierścień do hrabiego Montbron, powiedziała: z jego łaski ja i córki marszałka Simon będziemy wolne jutro lub pojutrze.
— Ależ tłomacz-że się przecie! — odezwał się, niecierpliwiąc się, żołnierz do syna.
— Zaraz — odparł kowal — gdy przyszedłeś po mnie do więzienia, mój ojcze, powiedziałem ci, że muszę dopełnić świętego obowiązku i że przyjdę do ciebie do domu.
— Tak.. a ja z mej strony poszedłem próbować nowych środków, o których zaraz ci powiem.
— Pobiegłem więc natychmiast do pawilonu przy ulicy Babilońskiej, nic nie wiedząc o tem, że panna de Cardoville dostała pomieszania zmysłów, przynajmniej tak o niej twierdzono... służący, otworzywszy mi, powiedział, że jego pani nagle dostała obłąkania. Możecie sobie wystawić jak mnie to zmartwiło.. Pytam, gdzie jest, odpowiadają mi, że nic o tem nie wiedzą; pytam więc dalej, czy mogę mówić z kimkolwiek z jej krewnych?... Ponieważ miałem na sobie bluzę, odpowiadają mi, że tu niema nikogo z jej krewnych, co mnie jeszcze bardziej zmartwiło; wszelako przytem przyszła mi myśl... pomyślałem sobie tak: ponieważ dostała pomieszania, jej doktór powinien wiedzieć, gdzie ją oddano; Pytam więc owego służącego, jak się nazywa doktór, który zwykle leczył pannę de Cardoville? Daje mi adres: doktór Baleinier, przy ulicy Taranne nr 12. Biegnę do niego, nie zastaję, mówią, że koło piątej będzie w swoim domu zdrowia; dom ten sąsiaduje z klasztorem, więc tym sposobem zeszliśmy się.
— Ale cóż wiesz o medalu? — pytał niecierpliwie Dagobert.
— Słuchajcie, ojcze: udałem się do niej z prośbą o kaucję; policja udała się tam za mną; panna de Cardoville, dla przeszkodzenia aresztowaniu, kazała zaprowadzić mnie do kryjówki w swym pawilonie, jest to pokoik, do którego światło dochodzi kanałem w rodzaju komina; rozglądałem się gdzie jestem; mury pokryte boazerjami; wejście do kryjówki zamykają drzwiczki, obracające się na dwóch czopach, przyglądałem się temu wszystkiemu ciekawie, badając kółka i sprężynki; zrozumiałem cały mechanizm, z wyjątkiem jednego mosiężnego kółeczka, nadaremno pociągałem je ku sobie, nic to na sprężyny nie działało, wtedy przyszło mi do głowy, że zamiast przyciągania należy je nacisnąć; ledwie to uczyniłem, usłyszałem lekkie szczęknienie i zobaczyłem spadającą klapę, klapa ta miała kształt szufladki; za otwarciem od silnego wstrząśnienia wypadł z niej mały medal bronzowy z łańcuszkiem.
— Na którym zobaczyłeś adres.. ulicy Ś-go Franciszka — zawołał Dagobert.
— Tak, a razem z medalem wypadła duża zapieczętowana koperta. Podniósłszy ją, przeczytałem:
Panna de Cardoville. Ma te papiery rozpoznać w chwili, gdy je do rąk dostanie. Pod temi słowami mieściły się litery B i C, a pod kreską data w Paryżu 12 listopada 1830 roku, na pieczątce też litery, a nad niemi hrabiowska korona. Pieczęć była nienaruszona. Niema więc wątpliwości, że panna de Cardoville nie wie o tych papierach, koperta leży nienaruszona już blisko dwa lata.
— To jasne — zakonkludował Dagobeit — a cóżeś z tem wszystkiem zrobił?
— Włożyłem wszystko napowrót do skrytki i zamknąłem ją; tymczasem w kilka chwil później, szukając mnie, odkryto kryjówkę, potem panny de Cardoville już nie widziałem; zdążyłem tylko jednej z jej pokojówek szepnąć parę niedość jasnych słów o mem odkryciu...
— Ale ten medal — mówił Dagobert — podobny do medalu córek marszałka Simon, jakim to sposobem?
— Nic naturalniejszego, mój ojcze, panna de Cardoville wspomniała mi, że jest ich krewną.
— A więc, teraz — rzekł Dagobert, spoglądając niespokojnie na syna — pojmujesz, dlaczego chcę mieć dzieci dziś jeszcze? Jak mi objaśniła umierająca matka, jeden dzień zwłoki wszystko zgubić może! Nie mogę poprzestać na owem może jutro... Przychodzę z temi dziećmi z głębi Azji, aby je jutro zaprowadzić na ulicę Ś-go Franciszka... Ja te dzieci dziś mieć muszę, choćby mi przyszło spalić klasztor!
— Ale powtarzam ci jeszcze raz, gwałt...
— A hrabia Montbron, do którego panna de Cardoville udać się zaleciła — dodała Garbuska — przyśpieszy kroki sprawiedliwości i dzieci dziś jeszcze będą ci wydane.
— Mój ojcze... Idź do hrabiego, ja biegnę do komisarza, powiedzieć mu, że teraz już wiadomo, gdzie przytrzymują dziewczęta.
Dagobert zamyślił się, a potem rzekł nagle do Agrykoli:
— Niech i tak będzie. Usłucham waszej rady... Ty, mój synu, śpiesz do komisarza; ty, kochana Garbusko, wracaj do domu i czekaj na nas; ja idę do hrabiego... Daj mi pierścień... A adres?
— Na placu Vendôme nr. 7. Idź doń... Prawo zawsze broni poczciwych ludzi...
— Tem lepiej — odrzekł żołnierz — bo inaczej poczciwi ludzie byliby zmuszeni bronić się sami... tak więc, moje dzieci, wkrótce zejdziemy się przy ulicy Brise-Miche.
Gdy się rozchodziła nasza trójka, było już zupełnie ciemno.