Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część piąta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
DUSICIEL.

Po chwilowem milczeniu d’Aigrigny mówił dalej:
— Przeczytaj mi ostatnie raporty o każdej z głównych osób.
Rodin czytał co następuje:
„Jakób Rennepont, zwany Leżynago, widziany był w więzieniu za długi, gdzie jest osadzony, dziś o godzinie ósmej wieczorem“.
— Z jego strony nie potrzebujemy jutro obawiać się niczego... Jeden więc pozostaje na boku... Czytaj dalej.
„Przełożona klasztoru Panny Marji, na żądanie księżny Saint-Dizier, zamknęła jeszcze ściślej Różę i Blankę Simon. Zbrojna straż czuwać będzie przez noc koło klasztoru“.
— I z tej strony niema obawy — dodał d’Aigrigny. — Czytaj dalej.
„Doktór Baleinier, również na żądanie księżny Saint-Dizier, nie przestaje mieć pod ścisłą strażą panny de Cardoville; o trzy kwadranse na dziewiątą brama do jej pawilonu została zaparta i na klucz zamknięta“.
— Bardzo dobrze, o jeden kłopot mniej.
— Co do pana Hardy — mówił dalej Rodin — odebraliśmy dziś rano z Tuluzy bilet od pana Bressac, jego przyjaciela, któremu tak szczęśliwie udało się wyświadczyć nam przysługę, oddalając stąd tego fabrykanta już od kilku dni; przy tym bilecie jest list pana Hardy, pisany do zaufanej osoby; pan Bressac uznał za potrzebne nie dopuścić, aby ten list doszedł do miejsca swego przeznaczenia, i nam go przesłał, jako dowód jego zabiegów, które tak dobrze mu się udały, a za które, jak się spodziewa, okażemy mu wdzięczność; gdyż, jak mówi, aby nam skutecznie służyć — w sposób najniegodziwszy zdradza swego najzaufańszego przyjaciela, odgrywając haniebną komedję. Pan Bressac nie wątpi, że po usługach, jakie nam oddał, zwrócimy mu listy, czyniące go od nas zależnym, gdyż mogłyby zgubić kobietę zamężną, którą namiętnie kocha. Mówi, że należałoby się ulitować nad jego okropnem położeniem.
— Te lamenty na to, że przeszkadzamy jego występnym związkom miłosnym, wcale na politowanie nie zasługują — odrzekł ze wzgardą d’Aigrigny. — Zresztą, pomyśli się o tem... Pan Bressac może być nam jeszcze użytecznym. Ale zobaczmy list pana Hardy, tego republikanina i bezbożnika, godnego potomka przeklętego rodu, a którego konieczniej usunąć wypadało, aniżeli wszystkich innych.
— Oto list pana Hardy — rzekł Rodin — prześle się go jutro osobie, do której jest pisany.
I czytał, co następuje:

Tuluza, dnia 10 lutego.

„Znalazłem przecież chwilkę czasu dla napisania do ciebie, kochany przyjacielu, i wyjaśnienia ci przyczyny tak nagłego odjazdu, który, jeśli cię nie zaniepokoił, to przynajmniej w zadziwienie wprawić musiał; piszę również do ciebie z prośbą o wyświadczenie mi przysługi; krótko mówiąc, interes jest taki: Mówiłem ci nieraz o Feliksie Bressac, towarzyszu moich lat dziecięcych, ale młodszym ode mnie; zawsze kochaliśmy się czule i daliśmy już sobie nawzajem tyle dowodów szczerego przywiązania. Jest on dla mnie jakby bratem. Przed kilkomakoma dniami z Tuluzy, dokąd udał się na pewien czas, napisał do mnie list następujący:

„Jeżeli mnie kochasz, przybywaj, potrzebny jesteś... Przyjeżdżaj natychmiast... Pociecha, przez ciebie udzielona, może wzbudzić we mnie chęć do życia... Jeślibyś przybył za późno... przebacz mi i wspomnij czasem o tym, który do zgonu nie przestanie być twym najwierniejszym przyjacielem“.

„Możesz sobie wyobrazić mój żal i przerażenie; zażądałem natychmiast koni; zarządzający moją fabryką, starzec, którego poważam i szanuję, ojciec generała Simon, dowiedziawszy się, że wyjeżdżam na południe, prosił mnie, abym go zabrał z sobą; miałem zostawić go na kilka dni w departamencie Creuse, gdzie chciał zwiedzić niedawno otworzone zakłady. Tem chętniej zgodziłem się na tę jego podróż, że przynajmniej miałem przed kim użalić się z mym smutkiem, jakiego nabawił mnie list mego przyjaciela.
Po przybyciu do Tuluzy powiadają mi: Bressac wyjechał wczoraj w największej rozpaczy, zabrawszy z sobą pistolety.
Na razie niepodobna mi było dowiedzieć się, dokąd pojechał. Dopiero we dwa dni, i to z wielką trudnością, zdołałem uzyskać słabe wskazówki o jego podróży; nareszcie odnalazłem go w nędznej mieścinie. Nigdy, nigdy nie widziałem podobnej rozpaczy: żadnych gwałtownych objawów, ale jakieś nieszczęśliwe osłabienie i uporczywe milczenie; z początku prawie odpychał mnie od siebie; w kwadrans może, gdy straszna jego rozpacz nieco uśmierzyła się, rzucił mi się w objęcia z płaczem... Miał przy sobie broń nabitą. Gdybym jeszcze jeden dzień był się spóźnił, może... już byłoby po nim. Nie mogę ci wyjawić przyczyny jego strasznej rozpaczy; jest to tajemnica nie moja... ale nie dziwiłem się jego zrozpaczeniu.... Mam ci powiedzieć?... on potrzebuje leczenia radykalnego. Na teraz, potrzeba zagoić to biedne, okrutnie zranione serce... Namówiłem go na kilkodniową wycieczkę; ruch, rozrywka wiele w tej mierze dopomóc mogą. Jadę z nim do Nizzy, jutro wyjeżdżamy. Jeśli się zgodzi, przedłużymy wycieczkę, gdyż moje interesa w Paryżu nie wymagają powrotu wcześniej, niż pod koniec marca.
Co się tyczy przysługi, o której wyżej wspomniałem, wyświadczysz mi ją pod pewnymi warunkami... Rzecz cała tak się przedstawia:
Podług niektórych papierów rodzinnych mej matki, zdaje się, że zależałoby mi na tem, abym znajdował się w Paryżu 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3. Dowiadywałem się w tym przedmiocie, ale niczego dowiedzieć się nie mogłem, chyba tylko, że dom ten, mający wygląd bardzo stary, od stu pięćdziesięciu lat był zamknięty, przez śmieszną dziwaczność jednego z przodków mej matki, i że ma być otwarty 13 bieżącego miesiąca, w obecności współ-spadkobierców, którzy, choćbym ich miał, nie są mi znani.
„Nie mogąc sam być obecnym, napisałem do ojca generała Simon, zarządzającego moją fabryką i posiadającego zupełne moje zaufanie, a którego zostawiłem, jak to już nadmieniłem, w departamencie Creuse, aby się udał do Paryża i był obecny przy otwarciu tego domu, nie jako mój pełnomocnik, bo to na nicby się nie przydało, tylko poprostu przez ciekawość, i żeby doniósł mi do Nizzy, o wszystkiem, coby tam się okazało z tego romantycznego testamentu mego pradziada. A ponieważ, być może, że stary Simon przybędzie za późno i nie będzie mógł dopełnić mego zlecenia, wielce przeto zobowiążesz mnie, jeśli dowiesz się u mnie, w Plesis, czy powrócił, a w razie przeciwnym, zastąpisz go przy ulicy Świętego Franciszka.
Jak sądzę, niewiele poświęcam dla przyjaźni Bressac’a, nie znajdując się osobiście w Paryżu w dniu wskazanym, lecz choćby ta ofiara była jak największą, żałować jej nie będę, moje starania i moja przyjaźń potrzebne są dla tego, który dla mnie jest jakby bratem.
„Tak więc, proszę cię, bądź obecny przy otwarciu tego domu, i chciej napisać do mnie, do Nizzy, poste restante, o ciekawych szczegółach, jakich będziesz świadkiem i t. d.

Hardy“

— Lubo obecność starego Simona pod żadnym względem nie byłaby dla nas szkodliwą, jednakże lepiej byłoby, gdyby nie znajdował się jutro przy otwarciu tego domu — rzekł d’Aigrigny. — Ale mniejsza o to; pan Hardy jest daleko stąd; idzie jeszcze tylko o młodego Indjanina. Co do niego — mówił dalej zamyślony — mądrze postąpiono, pozwalając jechać Norval’owi z podarkami i listem od panny de Cardoville do tego księcia. Lekarz, towarzyszący panu Norval, wybrany przez doktora Baleinier, nie wzbudzi przecież najmniejszego podejrzenia?...
— Żadnego — odpowiedział Rodin.
— Tak więc i co do indyjskiego księcia niema się czego obawiać — mówił z zadowoleniem d’Aigrigny.
— Co do Gabrjela — objaśnił dalej Rodin — pisał znowuż dziś rano, prosząc, aby mu wolno było pomówić z Waszą Wielebnością, i tego usilnie domaga się już od trzech dni; wielce go trapi surowa kara, którą mu wyznaczono, aby przez pięć dni nie ważył się wyjść z domu.
— Jutro... prowadząc go na ulicę Ś-go Franciszka, wysłucham go... będzie jeszcze czas... A więc — mówił d’Aigrigny z triumfem — wszyscy potomkowie tej rodziny, których obecność mogłaby zniweczyć wszystkie nasze zamiary, nie będą mogli w żaden sposób znajdować się jutro przed południem przy ulicy Ś-go Franciszka, gdy tymczasem Gabrjel będzie tam obecny i on sam tylko będzie obecny... Tak więc nareszcie cel nasz osiągniemy.
Dwa lekkie pukania we drzwi przerwały mowę księdzu d’Aigrigny.
— Proszę wejść! — zawołał.
Stary lokaj wszedł i oznajmił;
— Na dole jest jakiś człowiek i w bardzo pilnym interesie chce się zaraz widzieć z panem Rodinem.
— Jak się nazywa? — zapytał ksiądz.
— Nie powiedział swego nazwiska, lecz oświadczył, że przybywa od pana Van-Daela... kupca batawskiego.
D’Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie z zadziwieniem.
— Zobacz, co to za człowiek — rzekł d’Aigrigny do Rodina, nie ukrywając niepokoju — i przyjdziesz mnie objaśnić.
A zwracając się do służącego, dodał:
— Wprowadź go tu.
Zamienił z Rodinem znaki porozumienia i wyszedł bocznemi drzwiami.
W minutę potem Faryngea, były naczelnik sekty dusicieli, stanął przed Rodinem, który odrazu poznał w nim człowieka, widzianego w zamku Cardoville. Rodin struchlał, ale nie chciał okazać, że go sobie przypomina. Ciągle nachylony nad biurkiem, udając, że nie widzi Faryngei, napisał naprędce kilka słów na leżącym przed nim arkuszu papieru.
— Czy mam zaczekać? — zapytał służący, zdziwiony milczeniem sekretarza.
Rodin złożył dopiero-co napisany papier, a oddając go służącemu, rzekł:
— Oddaj to podług adresu... Odpowiedź przyniesiesz mi natychmiast.
Lokaj ukłonił się i wyszedł.
Rodin, nie wstając z krzesła, wlepił oczy w Faryngeę i rzekł z przymileniem:
— Z kimże mówić mam zaszczyt?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.