Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ II.
FAŁSZYWY PRZYJACIEL.
I.
NIEZNAJOMY.

Następująca scena odbyła się nazajutrz po dniu, w którym Rodin tak nielitościwie zepchnął księdza d’Aigrigny na stopień socjusza, jaki dopiero co sam przy nim zajmował.

Ulica Clovis jest najodludniejszą miejscowością w okolicy Montagne-Sainte Geneviere. Dom Nr. 4, przy tej ulicy, składał się z głównego korpusu, przez który ciemny korytarz prowadził na posępne podwórko, w którego głębi wznosił się opustoszały, stary budynek.
Na froncie domu znajdował się, nawpół wsunięty w ziemię, sklepik z węglami, wiązkami drzewa, jarzynami, mlekiem i t. p. artykułami.
Zegar wydzwonił akurat dziewiątą godzinę zrana. Przekupka, niemłoda już, nazywana matką Arseni, słabowita, w perkalikowej sukience, w czerwonej chusteczce na głowie, stojąc na ostatnim stopniu schodów, prowadzących do sklepiku, rozkładała swój towar. Sklepik ten, znajdujący się tuż przy sieni i korytarzu, służył zarazem za lożę dla odźwiernego, gdyż przekupka jednocześnie i te obowiązki pełniła.
Wkrótce potem zgrabna, wesoła panienka wychodząc z domu, wstąpiła do matki Arseni.
Panienką tą była Róża Pompon, zaufana przyjaciółka Bachantki, chwilowo wdowa, a której, bachicznym wprawdzie, lecz szanownym fatygantem był, jak wiadomo, Nin: Moulin, czyli Jakób Dumoulin, zawołany tancerz i jadowity paszkwilista, któremu wywijanie Burzliwego Tulipana nie przeszkadzało później ciskać jezuitów piorunów.
Róża Pompon, jak wnosić można było z jej niedbałej, rannej toalety, dopiero co opuściła łóżko. Od stóp do głowy tak obwinęła się salopą ze szkockiej materji w kraty czerwone i zielone, nieco wypłowiałą, iż łatwo odgadnąć było można, że pod nią nie było sukni. Łatwo też można było poznać, że pod salopą trzyma w ręku coś ukrywanego.
— Dzień dobry, panno Różo Pompon! — odezwała się uprzejmie matka Arseni — cóżto dziś tak rano wstałaś? pewno wczoraj nie tańczyłaś?
— Nie wspominaj mi o tem, matko Arseni! do tańców nie mam wcale ochoty: biedna Cefiza (Bachantka, siostra Garbuski) całą noc płakała, nie może się uspokoić, że jej kochanek siedzi w więzieniu.
— Właśnie — odrzekła przekupka — muszę z panią pomówić o twej przyjaciółce, Cefizie. Czy nie przypuszczasz pani, że pan Filemon, jak powróci, może mnie wy łajać?
— Panią wyłajać?... a to za co?
— Za to, że panny zajmujecie jego mieszkanie...
— Cóż to znowu, matko Arseni? alboż Filemon nie powiedział, że w jego nieobecności mogę być panią jego dwóch pokoi, jak byłam panią jego samego?
— Nie stosuje się to do pani, ale do twej przyjaciółki Cefizy, którą sprowadziłaś do mieszkania pana Filemona.
— Moja kochana matko Arseni, gdzieżby się ona podziała beze mnie? Od chwili, jak jej kochanek został aresztowany, nie mogła wrócić do swego mieszkania gdyż nie zapłacili komornego.
— Ha! kiedy pani zapewniasz, że pani Filemon nie będzie się gniewał... niech i tak będzie.
— Gniewał, a za cóżby się miał gniewać? że mu się niszczy jego gospodarstwo? Ślicznebo to gospodarstwo! Wczoraj stłukłam ostatnią filiżankę... i ot z czem tu musiałam przyjść po mleko!
I Róża Pompon, śmiejąc się do rozpuku, wysunęła białą, piękną rączkę z pod salopy i pokazała matce Arseni kieliszek od szampańskiego wina, kolosalnej wielkości, w którym blisko butelka zmieścićby się mogła.
— To kieliszek paradny Filemona, którym go obdarzono za jego bohaterskie czyny — rzekła z powagą Róża Pompon.
— Wstyd mi jakoś nalewać w niego mleko, bo to będzie dziwnie wyglądało — utrzymywała matka Arseni.
— A cóż dopiero mnie... a nuż spotkam kogo na schodach... trzymając ten kielich... Toby mnie tak zmieszało, że gotowabym stłuc ostatni sprzęt gospodarski Filemona.
— Niema obawy spotkania kogo: jeden lokator już wyszedł, a drugi wstaje bardzo późno.
— Ale, ale, kiedy mowa o lokatorach, — rzekła Róża Pompon — czy niema do najęcia stancji w podwórzu na drugiem piętrze? Myślę właśnie o Cefizie, jak powróci Filemon.
— Jest tam gabinecik... nad dwoma pokoikami tego tajemniczego staruszka... pana Charlemagne — odrzekła matka Arseni.
— Ale, ale, czy nic więcej nie dowiedziałaś się pani o tym panu Charlemagne? — pytała ciekawie Róża.
— Nic a nic... Dziś rano przyszedł równo ze świtem, zapukał w okiennicę i zapytał: „Czy nie odebrałaś pani listu do mnie wczoraj?“ „Nie, panie“... — odrzekłam mu. „Kiedy tak, to przyjdę tu dowiedzieć się później; przepraszam kochaną panią!“ — rzekł uprzejmie i odszedł.
— Więc on tu nigdy nie nocuje?
— Nigdy. Zapewne musi mieć drugie mieszkanie, gdyż tu przychodzi tylko co czwarty lub piąty dzień zabawić kilka godzin.
— I zawsze, sam przychodzi?
— Zawsze sam jeden.
— Czy czasem nie przyjmuje ładnych kobietek?...
— Pan Charlemagne miałby przyjmować u siebie kobiety! co za myśl... — odrzekła matka Arseni. — Ten kochany staruszek... gdybyś go widziała w jego zatłuszczonym kapeluszu, wyszarzanym surducie, z połatanym parasolem i takim wyrazem twarzy... on wygląda raczej na świętego, aniżeli...
— Ależ przecież, moja matko Arseni, cóż on tu może sam jeden robić przez kilka godzin w tym odludnym kącie?
— Toż właśnie, o to ja się pytam sama siebie, co on tu może robić?... całe umeblowanie jego mieszkania składa się z łóżka na pasach, stołu, żelaznego pieca, stołka i starego kuferka.
— Ha! to właśnie taki lokator, jak i Filemon — zapewniała Róża.
— A przy tem wszystkiem tak się boi, żeby się kto do niego nie dobrał, jakby wszyscy byli złodziejami, a jego meble szczerozłote: na swój koszt kazał przybić bezpieczny zamek; nigdy nie zostawia u mnie swego klucza, woli raczej sam sobie zapalić w piecyku, niż pozwolić komu wejść do siebie.
— A przytem podobno brzydki?
— Trudno sobie wyobrazić, co to za stworzenie: oczki malutkie, jak u jaszczurki, osadzone w twarzy trupiej bladości i z takiemiż ustami. Jest nadzwyczaj ugrzeczniony: tak nisko się kłania, że aż niemiło z nim się spotykać.
— Mniejsza o to! Zresztą... jeżeli Cefiza najmie nad nim tę stancyjkę po powrocie Filemona, będziemy miały zabawkę, bo musimy koniecznie dowiedzieć się o nim czegoś więcej... A ileż chcą za najem tej stancyjki?
— Och! gospodarz wynająłby ją za pięćdziesiąt franków rocznie, bo nie można postawić w niej pieca, a światło dochodzi tylko z dachu przez okienko małego dymnika.
— Biedna Cefiza! — rzekła smutnie Róża, kiwając głową — ona, co się tak bawiła, co tyle wydała pieniędzy z Jakóbem Rennepont... teraz będzie musiała, biedaczka, mieszkać w takiem mieszkaniu i utrzymywać się z pracy rąk!...
— Oj! to prawda, że wielka jest różnica między tą stancyjką a czterokonnym powozem...
— Biedna Bachantka... biedna hałaśnica!... jeżeli teraz narobi hałasu, to chyba tylko płaczem...
— Oj młodzi... młodzi!... — rzekła przekupka, kiwając głową.
— Posłuchaj no, proszę, matko Arseni, wszak kiedyś byłaś także młodą, nieprawdaż?
— Na poczciwość, powiadam, że prawie zawsze byłam taką, jaką dziś jestem.
— A kochankowie, matko Arseni?
— Kochankowie? właśnie też myśleć mogłam o kochankach! najprzód byłam brzydka, a powtóre dobrze strzeżona.
— Więc to matka tak bardzo pilnowała cię?
— Nie to... lecz ja zawsze byłam w zaprzęgu...
— Jakto w zaprzęgu?
— Tak, tak, moja panienko! zaprzęgano mnie i mego brata do beczki woziwody na 8 do 10 godzin dziennie. A w zimie podczas mrozów... wtedy było najgorzej... ja i mój brat musieliśmy się podkuwać, jak konie, podczas gołoledzi.
— I to jeszcze dziewczyny używać do takiej pracy!... a teraz to nawet psy zabraniają zaprzęgać!...
— Oj! to prawda! — odrzekła matka Arseni — zwierzęta czasami są szczęśliwsze od ludzi! oj! ciężka, bardzo ciężka była to praca... Przez nią nabawiłam się owej choroby płuc. Wyznać ci jednak muszę, że gdybym miała była okazję i gdybym była piękniejszą, byłabym może taką samą, jak wiele innych młodych dziewcząt, co to zaczynają od śmiechu, a kończą na...
— Płaczu... ale, jakby nie było, moja kochana matko Arseni, trzeba się bawić, dopóki się jest młodą i przystojną... nie zawsze będzie się miało siedemnaście lat... Oj! moja matko Arseni, gdybym chciała, mogłabym przytoczyć przerażający przykład! ale czyż nie dość, że się przecierpiało zmartwienie.
— Jakto? jesteś jeszcze tak młoda, tak wesoła, a jużbyś miała mieć zmartwienie?
— Ach! moja matko Arseni, gdym miała lat przeszło piętnaście, to zdawało mi się, że we łzach się rozpłynę... i dopiero mając lat szesnaście, trochę się pocieszyłam...
— Uwiedziono cię, nieprawdaż?
— Och! jeszcze gorzej... Niedługa jest moja historja... Moi rodzice są wieśniakami z okolic miasta Saint-Valery, ale tak ubodzy, iż z pięciorga nas, rodzeństwa, zmuszeni byli oddać mnie, ośmioletnią dziewczynę, do mej ciotki, która tu, w Paryżu, służyła za gospodynię. Biedna kobieta przyjęła mnie do siebie przez litość. Kiedym miała lat jedenaście, oddała mnie do fabryki na przedmieściu Ś-go Antoniego. Tam małe dziewczęta i mali chłopcy pracują razem z dorosłemi kobietami i mężczyznami... znajdą się zawsze pomiędzy takimi nicponie. Jaki przykład dla dzieci? Cóż stąd wynika?... oto wzrastają, przywykając do słuchania i widzenia codzień rzeczy, do których już potem nie czują żadnego wstrętu. Co do mnie, gdym miała lat piętnaście, byłam powabną... Pewnego dnia, będąc zmuszoną upominać się u oficjalisty fabrycznego o swoją należność, poszłam do jego gabinetu. Powiedział mi, że uczyni zadość memu żądaniu i że nawet opiekować się mną będzie, jeśli go będę słuchać, i chciał mnie pocałować... Nie pozwoliłam... Wtedy powiedział mi: „Nie chcesz, a więc nie będziesz miała roboty w fabryce: odprawię cię“.
— A! za co niegodziwiec!
— Wróciłam do domu zalana łzami. Nieszczęścia zawsze w parze chodzą! ciotka moja zachorowała, nie było grosza w domu, cóż mogłam począć? chcąc nie chcąc, wróciłam do fabryki, aby prosić owego oficjalisty o przyjęcie mnie z powrotem. Bieda mi dokuczała; nie miałam roboty; ciotka była chora; oficjalista obiecywał, że się ze mną ożeni... Postąpiłam tak, jak wiele innych...
— A kiedy później zażądałaś, aby się z tobą ożenił?
— Ma się rozumieć, iż wyśmiał mnie. Zalewałam się łzami... Zachorowałam... a potem... pocieszyłam się... Zdarzył mi się Filemon. Na nim to mszczę się za innych... Jestem jego tyranem — dodała Róża tonem pseudo-tragicznym, i widać było, jak się rozpraszały chmury, które zasępiły jej piękną twarz.
— Z tem wszystkiem jednak to prawda! — rzekła, zastanawiając się matka Arseni. — Zwodzą młodą, biedną dziewczynę... a któż ją obroni?...
— Otóż macie go!... Nini Moulin! — zawołała Róża Pompon, przerywając przekupce i oglądając się na drugą stronę ulicy — jak się to wcześnie zerwał!...
W rzeczy samej Jakób Dumoulin zbliżał się w kapeluszu na bakier, z zaczerwienionym nosem, z roziskrzonemi oczyma; w jednej ręce trzymał po żołniersku grubą laskę, drugą miał zapuszczoną w boczną kieszeń paltota.
W chwili, gdy zbliżał się do drzwi sklepiku, spostrzegł Różę Pompon.
— Co widzę! moja pupilka już wstała!?... to doskonale!... bo ja przybywam właśnie, aby ją pobłogosławić przy wschodzie jutrzenki!
I Nini Moulin szedł z otwartemi rękami na spotkanie Róży Pompon, która o krok się cofnęła.
— Jakto!... niewdzięczne dziecko... — zawołał żartobliwie pisarz — odrzucasz moje ranne ojcowskie uściśnienie?!
— Ja ojcowskie uściśnienia przyjmuję tylko od Filemona... Odebrałam wczoraj od niego list, a przy nim baryłeczkę winogron, dwie gęsi, gąsiorek ratafji domowej roboty i węgorza. Zresztą „małżonek“ mój przybywa z sumą 700 franków, których zażądał od swej szanownej rodzimy pod pozorem, że będzie się uczył grać na basetli, na trąbce chromatycznej i na waltorni, ażeby mógł robić efekt w porządnych towarzystwach i tym sposobem dobić się karjery dobrem ożenieniem... Chwacki chłopak... nieprawdaż?...
Nini Moulin uderzył dłonią w kieszeń kamizelki, która odezwała się metalicznym brzękiem.
— Przychodzę zaproponować ci, abyś mi uprzyjemniła życie dziś, a nawet jutro i pojutrze, jeśli się to spodoba twemu sercu.
— Jeśli idzie o zabawę przyzwoitą, ojcowską, serce moje nie będzie od tego, pod warunkiem, żeby i biedna Cefiza z nami się bawiła.
— Niech będzie i Cefiza.
— Cóż to... czyś spadek odziedziczył?
— Jeszcze coś lepszego, moja ty najpiękniejsza ze wszystkich róż, Różo Pompon... Zostałem naczelnym redaktorem dziennika jezuickiego... A ponieważ muszę teraz zachowywać wielką powagę i ubrać się porządnie, zażądałem miesięcznej pensji zgóry i po trzy dni urlopu na miesiąc.
— To dopiero będzie ładny dziennik, którego redaktor tańczy w kawiarniach zakazane tańce!
— Będzie on zabawny, tylko nie dla każdego! Wszyscy bogaci świętoszkowie i bigoci opłacać będą jego koszta... Nie będą oni szczędzili pieniędzy, byle tylko dziennik kąsał, drapał, dopiekał, kruszył, wytępiał.
Róża Pompon roześmiała się serdecznie.
— A jakiż będzie miał tytuł ten twój dziennik zakrystjański? — zapytała.
— Miłość Bliźniego, czyli Pogromca Niedowiarków.
— Zechcesz więc zapewne poskromić także panią Sainte-Colombe... bo ona zdaje się być także niedowiarkiem i nie wierzy ci. A cóż z twem małżeństwem?
— I owszem, mój dziennik i w tem mi dopomoże. Wystaw sobie tylko, główny redaktor... to nie żarty. Bigoci będą mnie protegowali, wspierali, utrzymywali. Nabędę szacunku u pani Sainte-Colombe... ożenię się, a wtedy życie... jakie życie!
W tej chwili wszedł do sklepiku listonosz i oddał przekupce list, mówiąc:
— Dla pana Charlemagne... porto opłacone... nic się nie należy.
— Patrz! — rzekła Róża Pompon — to dla tego tajemniczego staruszka, co ma tak osobliwy chód... Czy to zdaleka ten list?
— Zdaje mi się, że to być musi z Włoch, z Rzymu — rzekł Nini-Moulin, spojrzawszy na kopertę, którą przekupka trzymała w ręku. — Ale, ale! — dodał — o jakim to staruszku mówisz?
— Wyobraź sobie... — objaśniała Róża — ma dwie stancyjki w podwórzu; nigdy w nich nie nocuje, zamyka się w nich i siedzi po kilka godzin, nikogo nie przyjmując...
— Pewno to jaki spiskowiec, albo fabrykant fałszywych pieniędzy... — domyślał się żartobliwie Nini-Moulin.
— Biedne człowieczysko! — rzekła matka Arseni — a gdzieżby tam były te pieniądze?... Zawsze mi płaci trzy grosze za kawałek chleba i drugie trzy duże, stare grosze na czarną rzodkiew. Ale cicho, kiedy o wilku mowa, to wilk tuż.
— A gdzież jest ten wilk?
— Widzisz pan tam... tego małego człeczynę... co idzie wzdłuż muru koło domu; głowę na bok przechylił i pod pachą trzyma parasol.
— Pan Rodin! — zawołał Moulin, i nagle cofnął się, aby nie być widzianym.
— Jak pani mówisz, że się nazywa ten jegomość?
— Pan Charlemagne.
— Cóż on tu robi pod tem przybranem nazwiskiem — szeptał Nini-Moulin jakby sam do siebie.
— Więc go znasz? — zapytała z ciekawością Róża.
— Cóżeś tak zamilkł?
— I ten jegomość ma tu najęte mieszkanie? I przychodzi tu pokryjomu?...
— Tak! — odrzekła Róża Pompon — okna jego widać z gołębnika Filemona.
— Prędko, prędko przejdźmy przez sień, żeby mnie tu nie spotkał — rzekł Dumoulin.
I spiesznie przebiegł ze sklepiku do sieni, a z sieni na schody, prowadzące do mieszkania Róży Pompon.
— Dzień dobry panu, panie Charlemagne! — witała uprzejmie Rodina matka Arseni. — Cóż to za święto dzisiaj, że mam przyjemność widzieć pana po raz drugi?...
— Zbyt jesteś pani dla mnie łaskawą — odrzekł Rodin, kłaniając się nisko, i wszedł do sklepiku przekupki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.