Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Fizjognomja Rodina, gdy wszedł do matki Arseni, tchnęła dobrocią i prostotą serca; oparłszy rękę na rękojeści parasola, rzekł:
— Moja kochana pani, mieszkam na wsi, więc tylko kiedy-niekiedy mogę zajrzeć do tego mieszkania dla załatwienia moich drobnych interesów.
— A właśnie przybył tu list dla pana, któregoś się dziś rano spodziewał; koperta spora i przychodzi z bardzo daleka.
— Dziękuję pani! — odrzekł Rodin, odbierając list z pozorną obojętnością, i włożył do kieszeni bocznej z przodu surduta, który następnie starannie zapiął.
— Czy pan wstąpi do mieszkania?
— Właśnie tam idę, kochana pani.
— A więc zająć się muszę dostarczeniem panu żywności!
Matka Arseni wzięła stary koszyk, włożyła weń trzy czy cztery wiązki drzewa, pęczek łuczywa, kilka kawałków węgla i przykryła to paliwo liściem kapuścianym; poszedłszy potem na dół do sklepiku, wyjęła z kosza duży bochenek chleba, ukrajała sporą kromkę i wybrała pyszną czarną rzodkiew, przekrajała, położyła je starannie przy chlebie na liściu kapuścianym. Wyjąwszy ze swego piecyka kilka żarzących się węgli, włożyła je w mały drewniany sandałek, napełniony popiołem i umieściła go również w koszyku.
Wszedłszy potem na ostatni stopień schodów, rzekła do Rodina:
— Oto koszyk pański gotowy.
— Uprzejmie dziękuję kochanej pani! — odrzekł Rodin, a wsunąwszy rękę w boczną kieszeń surduta, wydobył z niej piętnaście groszy, które wyliczył na dłoni przekupki.
Wsunąwszy parasol pod lewą pachę, w prawą rękę wziął koszyk, przeszedł małe podwórko i wszedł uradowany na drugie piętro; dobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, które zaraz za sobą zamknął.
W pierwszej stancji jego mieszkania nie było żadnych sprzętów; co do drugiej, trudno sobie wyobrazić smutniejszy, nędzniejszy kąt. Obicie podarte, poobdrapywane, zasmolone; łóżko na pasach z płótna, na wierzchu stary materac i takaż wełniana kołdra, taboret, stoczony przez robaki stół, połatany, stary piecyk żelazny, a pod łóżkiem stary kuferek zamknięty na kłódkę; oto umeblowanie tego smutnego ustronia.
Małe okienko, z zabrudzonemi odwiecznym kurzem szybkami, słabo oświetlało tę stancję, do której powietrza i światła prawie całkiem nie dopuszczały wysokie sąsiednie mury; dwie stare, zatabaczone chustki, szpilkami spięte, służyły za zasłonę; porujnowana, jak klawisze wyginająca się pod stopami starca posadzka, uzupełniała to nędzne schronienie, aż nadto świadczące o niewrażliwości jego lokatora na wygody życia.
Rodin, zamknąwszy za sobą drzwi, rzucił parasol i kapelusz na łóżko, postawił koszyk na podłodze, dobył z niego chleb i czarną rzodkiew. Ukląkłszy przed piecem, ułożył w nim paliwo i rozniecił ogień.
Gdy węgle i drewienka w piecu dobrze się rozpaliły, rozciągnął na szpagacie dwie chustki, służące mu za firanki w oknie; sądząc, że już należycie zabezpieczył się przed ciekawem okiem ludzkiem, wydobył z surduta list.
Wyciągnął zarazem z kieszeni kilka różnorodnych papierów; jeden z nich, zasmolony, porozdzierany, ułożony w pakiecik, upadł na stół i roztworzył się: zawierał on srebrny krzyż Legji Honorowej, zaśniedziały ze starości; czerwona wstążeczka od tego krzyża niemal całkiem straciła pierwotny kolor.
Na widok tego krzyża, który natychmiast schował napowrót do kieszeni, wraz z medaljonem, zabranym przez Faryngeę księciu Dżalmie, Rodin wzruszył ramionami i uśmiechnął się; potem wyjął srebrny zegarek i położył obok listu z Rzymu.
Oglądał ten list ze szczególną mieszaniną obawy i ciekawości.
Już zabierał się do rozpieczętowania koperty... lecz nagle rzucił ją znowu na stół, jakgdyby chciał przedłużyć jeszcze o kilka minut udręczenie niepewności, jak zapalony gracz, który zwleka z obejrzeniem kart, drżąc jednocześnie z ciekawości, obawy...
Spojrzawszy na zegarek, Rodin postanowił nie odpieczętować listu, dopóki wskazówka nie stanie na godzinie wpół do dziesiątej: brakowało jeszcze siedmiu minut.
Powodowany dziecinnem, zabobonnem dziwactwem, pomyślał: mam wielką ochotę otworzyć ten list, jeśli jednak wstrzymam się z otwarciem aż do wpół do dziesiątej, zawarte w nim wiadomości będą dla mnie pomyślne.
Przeszedł się po stancji, wreszcie zatrzymał się przed dwoma staremi, pożółkłemi miedziorytami, zawieszonymi na zardzewiałych kółkach, w ramach nawpół spróchniałych.
Jednym z tych artystycznych przedmiotów, jedynym ozdobnym sprzętem, którym Rodin przyozdobił swe mieszkanie, był obrazek niezgrabnie narysowany i ilustrowany czerwono, żółto, niebiesko i zielono, jakie zwykle sprzedają na jarmarkach; podpis włoski dowodził, że rysunek ten był robiony w Rzymie.
Wyobrażona była na nim kobieta, okryta łachmanami, z sakwami na plecach, trzymająca na kolanach dziecko, była to odrażająca wróżka, trzymająca w swem ręku rączkę małego dziecięcia, z której zdawała się wyczytywać przyszłość jego, gdyż od ust jej ciągnął się dużemi głoskami napis: sara Papa (będzie Papieżem).
Drugi przedmiot sztuki zdawał się budzić w Rodinie ambitne myśli; była to wyborna, czarna rycina, której wykończenie, rysunek zarazem śmiały i poprawny, osobliwą stanowił sprzeczność z niezdarnem kolorowaniem pierwszego rysunku.
Ta rzadka, pyszna rycina, za którą Rodin dał sześć luidorów (niesłychany zbytek), przedstawiała młodego chłopca, okrytego gałganami. Brzydotę jego twarzy nagradzało wydatne znamię dowcipu; siedział na kamieniu, wspierając brodę łokciami, opartymi na kolanach, a wkoło niego było stado świń, które pasał.
Myśląca postawa tego młodzieńca, odzianego po żebracku i przebiegłość, malująca się na jego ustach, zdawały się zapowiadać nieugiętą przedsiębiorczość, połączoną z wyższemi zdolnościami i zręcznością.
Pod tą postacią, godła władzy papieskiej otaczały medaljon, na którym widać było głowę starca; wydatne rysy tej twarzy, pomimo podeszłego wieku, przypominały aż do złudzenia, obraz młodego pastuszka.
Portret ten zresztą nosił napis: Młodość Syrtusa V-go; obrazek zaś ilustrowany — Przepowiednia.
Rodin, ciągle się przypatrując tym obrazom, jakgdyby szukał w nich natchnienia i wyczytać chciał swoje przyszłe nadzieje, stał jakby przykuty do muru.
W tak zamyślonej postawie stał niewzruszony przez kilka minut.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powiedzieliśmy już, że Rodin rzadko odwiedzał to mieszkanie. Według ustaw swego zakonu, mieszkał dotąd razem z księdzem d’Aigrigny, nad którym nadzór jemu szczególnie był powierzony; żaden bowiem członek zgromadzenia, a szczególnie członkowie niższego stopnia, na jakim Rodin aż do tej chwili pozostawał, nie mógł zamykać się w swem mieszkaniu, ani nawet nie wolno mu było mieć sprzętu na klucz zamykanego; takim sposobem nic im nie przeszkadzało szpiegować się wzajemnie i bezustannie.
Z powodów osobistych Rodin najął to mieszkanie przy ulicy Klodoweusza, bez wiedzy swego zgromadzenia.
Z tej kryjówki socjusz korespondował wprost z najpierwszymi członkami najwyższego kolegjum rzymskiego.
Gdy Rodin pisał do Rzymu, że ksiądz d‘Aigrigny, odebrawszy rozkaz oddalenia się z Francji bez widzenia się ze swą konającą matką, wahał się, czy ma wyjechać (czytelnik przypomina sobie), dodał on w post scriptum
- „Proszę oświadczyć księciu kardynałowi, że może polegać na mnie, ale też nawzajem wypada, aby mnie czynnie wspierał“.
Ten poufały sposób znoszenia się z najpotężniejszym dygnitarzem zakonu dowodził, że, pomimo swej pozornej niskości, socjusz uważany był za bardzo ważną osobistość przez wielu kardynałów, którzy pisywali do niego do Paryża pod zmyślonem nazwiskiem, cyframi, ostrożnie jednak podpisując swe listy.
Po chwilowem dumaniu i przypatrywaniu się portretowi Syxtusa V-go, Rodin wolnym krokiem powrócił do stołu z owym listem.
A ponieważ potrzeba było jeszcze paru minut, ażeby wskazówki jego zegarka wskazywały wpół do dziesiątej, Rodin, aby nie tracić czasu, wziął się Gdy nadeszła oznaczona godzina, Rodin odpieczętował list drżącą ręką.
W kopercie znalazł dwa listy.
Przeczytał jeden i, jak można było wnosić, treść jego nie odpowiedziała oczekiwaniom Rodina; po kilku minutach ruszył ramionami, uderzył niecierpliwie w stół trzonkiem noża, z pogardą odsunął ten list brudną ręką i zaczął czytać drugi, trzymając w jednej ręce chleb, a drugą maczając rzodkiew w soli, rozsypanej na rogu stołu.
Im dalej list czytał, tem więcej malowało się na jego twarzy zajęcia i zadziwienia.
Zerwawszy się z taboretu, pobiegł do okna, jak gdyby przed powtórnem przeczytaniem chciał się przekonać, czy się nie pomylił.
Ze zbytku radości, równie niespodziewanej jak nadzwyczajnej, pozostał jakiś czas jak osłupiały.
Dzięki cudom przebiegłości, obrotności i obłudy, dzięki mieszaninie podziwu, bojaźni i ufności, które genjusz jego umiał wzbudzić w wielu osobach, mających wielki wpływ, nakoniec dzięki obietnicom przekupstwa, Rodin dowiedział się od rządu papieskiego, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł starać się o władzę, która częstokroć wzbudzała obawę, nienawiść lub zazdrość wielu panujących, a którą czasem piastowali wielcy, zacni ludzie, czasem też ludzie występni lub pochodzący z najniższych warstw.
Lecz żeby pewniej stanąć u tego celu swych życzeń, wypadało mu koniecznie dopiąć tego, czego zobowiązał się dokonać bez użycia gwałtów, lecz tylko za pomocą zręcznie kierowanych popędów namiętności, to jest:
Zapewnić dla zgromadzenia Jezuitów posiadanie majątku rodziny Rennepontów.
Posiadanie, które podwójną, a niezmierną miało w jego myśli wagę: albowiem Rodin, według swych osobistych widoków, zamyślał ze swego zgromadzenia (którego przełożony zupełnie mu był oddany), zrobić sobie główny szczebel do wyniesienia się i otrzymać silny środek wpływu.
Gdy ocknął się z pierwszego wrażenia, nagle się zerwał, wziął do rąk list, który mu sprawił taką radość i poszedł, iż tak powiemy, pochwalić się nim przed obrazem młodego pastuszka, a późniejszego papieża; potem, dumnie, triumfalnie potrząsając głową, wytrzeszczywszy na portret swój wzrok jaszczurczy i przyłożywszy brudne palce do godeł papieskich, dodał:
— A co... bratku?... i ja także... może...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak wygórowana i poczęści wypadkami już usprawiedliwiona ambicja, zamknięta, jeśli tak wyrazić się można, w tak lichym, nędznym zakątku, przedstawiała niesłychanie wielką, a nadewszystkio przerażającą sprzeczność.
Ksiądz d’Aigrigny, człowiek, choć nie nadzwyczajny, lecz przynajmniej mający niepospolite zdolności, bardzo dumny, z urodzenia już należący do najpierwszych towarzystw, nigdy się nie ośmielił pomyśleć nawet o tem, czego dobijał się Rodin; jedynem marzeniem księdza d’Aigrigny, które i tak jednak uważał za niemożebne do urzeczywistnienia, było pozyskanie godności generała zgromadzenia ogarniającego świat cały.
Łatwo zaś wytłómaczyć sobie różnicę wzniosłych pragnień tych dwóch ludzi. Gdy mężczyzna wysokich zdolności umysłowych, zdrowej, czerstwej natury, Uporczywie zachowuje się w granicach czystości i skromności, jak to właśnie czynił Rodin; gdy nareszcie wyrzeknie się dobrowolnie wszelkiego dogadzania sercu lub zmysłom: wówczas człowiek taki ma zwykle jakąś potworną żądzę, piekielne bożyszcze, które domaga się od niego, za obiecaną straszną potęgę, aby zniweczył wszelkie uczucia serca, aby zatarł nawet instynkt, którym Stwórca, w swej niedocieczonej mądrości, w swej niewyczerpanej dobroci, tak hojnie obdarzył stworzenie.
Zajęty otrzymanemi wieściami, Rodin nie spostrzegł, że firanki w oknie trzeciego piętra w budynku, przyległym do tego, w którym on się znajdował, lekko się rozsunęły i z za nich pokazała się figlarna twarzyczka Róży Pompon i Nini Moulin.
Dowodziło to, że Rodin, pomimo zasłony z dwóch zatabaczonych chustek, nie zabezpieczył się dostatecznie przed ciekawym wzrokiem dwojga koryfeuszów „Burzliwego Tulipana“.