Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
PIOTR SIMON.

Marszałek Piotr Simon, książę de Ligny, był mężczyzną wysokiego wzrostu; ubrany był w skromny granatowy surdut, zapięty pod szyję, gdzie w ostatniej dziurce od guzika widniał koniec czerwonej wstążeczki.
Trudno było spotkać fizjognomję uczciwszą, okazującą więcej serdeczności, postawę bardziej rycerską; czoło miał szerokie, nos orli, brodę wydatną, cerę ogorzałą od słońca indyjskiego. Krótko obcięte włosy zaczynały siwieć nad skroniami; lecz brwi, jak i suty, spadający wąs, były czarne; chód nieco wymuszony, żwawy, śmiały, poruszenia pewne, świadczyły o jego wojskowym zapale; odważny i wykształcony, otwarty i szlachetny, chlubił się swem niskiem pochodzeniem, jak inni pysznią się swojem znaczeniem.
Gdy marszałek Simon wszedł do pokoju, w twarzy jego widać było zmartwienie; na widok Dagoberta, promień radości zabłysnął mu w oczach; rzucił się do żołnierza, wyciągnąwszy ręce i zawołał:
— Przyjacielu!... dawny przyjacielu!
Milczącem rozrzewnieniem odpowiedział Dagobert na to czułe uściśnienie, potem marszałek, wydobywszy się z jego objęcia i wlepiwszy weń łzami zroszone oczy, rzekł drżącym z rozczulenia głosem:
— A więc stanąłeś — tu wcześniej, przed dniem 13-ym lutego.
— Tak, generale... Lecz wszystko odłożone na cztery miesiące...
— A moja żona?... a syn czy córka?...
Na to pytanie Dagobert struchlał, spuścił oczy i milczał.
— Czy ich tu niema? — zapytał marszałek Simon, bardziej zdziwiony, aniżeli niespokojny. — Powiedziano mi u ciebie, że tam niema ani mej żony, ani dziecka, ale że cię znajdę tutaj... przybiegłem... czy więc i tu ich niema?
— Generale... — odezwał się zbladły jak chusta Dagobert — generale...
Potem, obcierając krople zimnego potu z czoła, nie mógł wymówić ani słowa; zdawało się, jakby mu głos zamarł w piersiach.
— Ty mnie... przerażasz! — zawołał marszałek, blednąc równie jak żołnierz, którego chwycił za rękę.
W jednej chwili Adrjanna odezwała się do marszałka słodkim, wzruszonym głosem:
— Panie marszałku... jestem Adrjanna de Cardoville... krewna pańskich kochanych córek.
Marszałek żywo się obrócił, równie zdziwiony niezwykłą pięknością dziewicy, jak i słowami, które do niego wymówiła...
— Pani... krewna... moich córek?
Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem, patrząc w osłupieniu na Dagoberta.
— Tak, panie marszałku... twoich córek! — dodała z pośpiechem Adrjanna — a miłość tych dwojga miłych bliźniąt...
— Siostry bliźnięta! — wykrzyknął marszałek, przerywając mowę pannie de Cardoville z oznakami żywej radości. — Dwie córki zamiast jednej!... Ach! jakże szczęśliwą musi być ich matka...
Potem dodał, zwracając się do Adrjanny:
— Przebacz mi, pani, moją niegrzeczność, że tak źle wywdzięczam się za wiadomość, której mi raczyłaś udzielić... lecz, wystaw sobie pani, od siedemnastu już lat nie widziałem mej żony... Przybywam... i... zamiast dwóch istot mej miłości... trzy ich zastaję... Pozwól mi pani wynurzyć całą wdzięczność, jaką ci jestem winien. Zlituj się nade mną... nad moją niecierpliwością... Racz je przysposobić do widzenia się ze mną jak najprędzej...
Dagobert, coraz bardziej wzruszony, unikał wzroku marszałka i drżał jak liść.
Adrjanna spuściła oczy.
Zdziwiony tem milczeniem, marszałek spoglądał to na Adrjannę, to na żołnierza, nareszcie, zaniepokojony i strwożony, zawołał:
— Dagobercie... ty coś ukrywasz przede mną!...
— Generale... — bąknął żołnierz — zapewniam... cię... zapewniam...
— Pani! — zawołał Simon — przez litość, zaklinam cię, wyznaj mi otwarcie... okropnem jest moje udręczenie... Co się stało? Moje córki... moja żona... czy chore? czy niebezpiecznie?... Och!... powiedz mi!... powiedz.
— Pańskie córki, panie marszałku — odrzekła Adrjanna — były cokolwiek słabe po podróży, ale niebezpieczeństwa już niema.
— A więc moja żona, a więc to jej grozi niebezpieczeństwo?...
— Nie trać pan odwagi — odrzekła smutnie Adrjanna. — Niestety! wypada panu szukać pociechy w przywiązaniu dwóch pozostałych aniołków.
— Generale — dodał Dagobert mężnym, poważnym głosem — przybyłem tu z Azji... sam... z dwiema córkami generała.
— A ich matka?... ich matka? — pytał marszałek przejmującym głosem.
— Nazajutrz po jej śmierci puściłem się w drogę z dwiema sierotami — odpowiedział żołnierz.
— Umarła!... — zawołał marszałek, przejęty boleścią — umarła!...
Odpowiedzią było ponure milczenie.
Uderzony tym niespodzianym ciosem, marszałek zachwiał się na nogach, oparł się o poręcz krzesła i, padłszy na siedzenie, zasłonił oczy rękami. Przez kilka chwil słychać było tłumione łkanie, gdyż marszałek Simon kochał żonę aż do ubóstwienia. Żona i dziecko... to były warunki niezbędne do szczęścia, którego się spodziewał; choćby żona była przeżyła córki, to przecież nie byłaby mu ich zastąpiła, tak samo, jak one nie mogły mu zastąpić utraconej żony.
Adrjanna i Dagobert uszanowali głęboki żal tego nieszczęśliwego człowieka. Wreszcie marszałek podniósł głowę; twarz jego była blada, jak marmur: otarł łzy, wstał i rzekł do Adrjanny:
— Wybacz mi, pani... nie mogłem przezwyciężyć pierwszego wrażenia... Pozwól mi, pani, oddalić się... Wypadnie mi wypytywać o wiele bolesnych szczegółach przyjaciela, który do ostatniej chwili nie opuszczał mej żony... Bądź pani łaskawą kazać zaprowadzić mnie do moich dzieci... do tych biednych sierot!...
— Panie marszałku — odpowiedziała panna de Cardoville — w tej właśnie chwili oczekiwaliśmy na twe dzieci... ale, na nieszczęście, zawiedliśmy się w nadziejach...
Marszałek spojrzał na Adrjannę, nic jej nie odpowiedziawszy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał, co rzekła.
— Ale uspokój się pan — dodała młoda dziewica — nie trzeba jeszcze rozpaczać.
— Rozpaczać!?... — odrzekł jakby od niechcenia marszałek, spoglądając naprzemian na żołnierza i na Adrjannę — rozpaczać! dlaczego?... na Boga!
— W tej chwili dzieci pańskich niema — odpowiedziała Adrjanna. — Pańska obecność jednakże... obecność ojca... ułatwi ich odnalezienie...
— Odnalezienie!... — zawołał marszałek. — A więc niema tu moich córek?...
— Nie, panie! — oświadczyła nareszcie Adrjanna — wydarto je przywiązaniu tego zacnego człowieka, który sprowadził je z głębi Azji i zaprowadzono do klasztoru.
— Nieszczęśliwy! — zawołał marszałek Simon, postępując groźnie z zapalczywością ku Dagobertowi — ty mi odpowiesz za wszystko!...
— Ach, panie! nie obwiniaj go! — zawołała panna de Cardoville. — On nic nie winien...
— Generale! — dodał Dagobert głosem cichym i zmartwionym — zasługuję na twój gniew... moja to wina.
— Ależ to niegodziwość!... — zawołał marszałek, wskazując na Dagoberta giestem rozpaczliwego gniewu — komuż więc ufać... kiedy on mnie zawiódł?...
— Ach! panie marszałku! — zawołała Adrjanna — nie miej do niego żalu, nie wierz mu; on naraził swe życie, honor, chcąc wydostać z klasztoru twe dzieci...
— Ależ ten klasztor! — wykrzyknął marszałek z gniewem — gdzie jest ten klasztor?... Ci ludzie chyba nie wiedzą, co to jest ojciec, kiedy odważyli się zabrać mu dzieci?
W chwili, kiedy marszałek Simon wymawiał te słowa, we drzwiach pokoju ukazał się Rodin, trzymając za ręce Różę i Blankę. Słysząc okrzyk marszałka, zdziwił się niezmiernie; promień szatańskiej radości rozpromienił jego złowrogą twarz, albowiem nie spodziewał się, że w tak odpowiedniej chwili napotka marszałka Simon.
Panna de Cardoville pierwsza spostrzegła zjawienie się Rodina. Biegnąc naprzeciw niego, zawołała:
— Ach, nie myliłam się... nasz duch opiekuńczy... zawsze.. zawsze...
— Moje kochane dzieci — rzekł pocichu Rodin do dziewcząt i pokazując im marszałka Simon — oto wasz ojciec.
— Panie — dodała Adrjanna, przedstawiając marszałkowi Różę i Blankę — oto są twoje dzieci.
Dziewczęta rzuciły się w objęcia ojca; nastąpiło głębokie milczenie, przerywane jedynie łkaniami, pocałunkami i okrzykami radości.
— Przybliż się pan przynajmniej i bądź uczestnikiem radości, którą przygotowałeś! — mówiła, ocierając sobie oczy, panna de Cardoville do Rodina, opartego o futrynę drzwi wchodowych i zdającego się przypatrywać tej scenie z wielkiem rozczuleniem.
Dagobert, na widok Rodina, przyprowadzającego dzieci, w pierwszej chwili, osłupiały ze zdziwienia, ruszyć się nie mógł; lecz, słysząc słowa Adrjanny i ulegając popędowi wdzięczności, że tak powiem, mimowolnej, rzucił się na kolana przed jezuitą i, złożywszy ręce jakby do modlitwy, zawołał przerywanym głosem:
— Przyprowadzając dzieci, ocaliłeś mnie...
— Niech cię Bóg błogosławi za wszystkie dobro, jakie czynisz! — zawołała Garbuska, idąc za ogólnym popędem.
— Moi łaskawi przyjaciele — odrzekł Rodin, udając, że tyle wzruszenia siły jego przechodzi — zanadto... prawdziwie, to zawiele... Przeproście za mnie marszałka... i powiedzcie, że dość dla mnie, gdy go widzę szczęśliwym.
— Proszę pana... racz się zbliżyć... — rzekła do jezuity Adrjanna — niech przynajmniej pozna cię marszałek, niech cię zobaczy.
— Och! pozostań!... pozostań, panie, który nas wszystkich uszczęśliwiasz — dodał Dagobert, chcąc także przyczynić się do zatrzymania Rodina.
— Pani!... Duch opiekuńczy nie troszczy się już dobrem zdziałanem, ale tem, które jeszcze zrobić należy... — rzekł Rodin głosem udanej dobroci, zwróciwszy się do Adrjanny. — Dowidzenia, moi przyjaciele, dowidzenia.
To mówiąc, Rodin skłonił się grzecznie ręką Adrjannie, Garbusce i Dagobertowi, a, wysuwając się powoli za drzwi, wskazał im uradowanym wzrokiem marszałka Simon, który, siedząc, łzami oblewając i całując córki, trzymał je na piersiach i wcale nie wiedział, co się wkoło niego dzieje.
W godzinę po tej scenie panna de Cardoville z Garbuską, marszałkiem Simon z córkami i Dagobert wychodzili z domu doktora Baleinier.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.