Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


.
XIII.
INDJANIN W PARYŻU

Już od trzech dni panna de Cardoville wyszła z domu doktora Baleinier.
Następujące sceny odbyły się w małym domku przy ulicy Białej, do którego Dżalma zaprowadzony został w imieniu nieznanego protektora.
Wystawmy sobie ładny salon okrągły, wybity materją indyjską, w desenie purpurowe, na popielato perłowem tle, dla większej wydatności obciągane zrzadka złotą nitką; sufit ku środkowi niknął pod takiemiż draperjami, podwiązanemi grubym jedwabnym sznurem, u którego końców, nierówno spadających, zawieszone są, w kształcie żołędzia, małe lampki indyjskie, złote, misternej i filigranowej roboty. Te lampki dziwnym, a dosyć często zdarzającym się w owych barbarzyńskich krajach pomysłem, służyły także do palenia w nich wonnych kadzideł; lekkie obłoczki białawej pary wznosiły się bezustannie z tych lamp i szerzyły wokoło balsamiczny zapach.
Światło dochodziło do tego salonu (była wtedy godzina blisko druga po południu) przez małą cieplarnię, którą widać przez białą, czystą szybę, stanowiącą zarazem drzwi. Chińska sztora, spuszczona, mogła to szkło zakryć lub zastąpić jego miejsce.
Światło, znacznie już osłabione zasłoną zielonych liści, przez które dostawało się do salonu, było nader miłe dla oka, i tem przyjemniejsze czyniło wrażenie, że się mieszało z lazurowym blaskiem lamp kadzielnych i czerwonych płomieni ognia, palącego się w wysokim porfirowym kominie wschodnim.
W tym nieco ciemnym salonie, napełnionym miłą wonią kadzideł, pomieszaną z przyjemnym zapachem perskiego tytoniu, mężczyzna o długich czarnych włosach na głowie, ubrany w długą ciemno-zieloną suknię, przepasaną pstrokatym, różnobarwnym pasem, klęcząc na pysznym tureckim kobiercu, zapalał złotą fajkę, a długi, cienki, kilku zwojami spoczywający na kobiercu cybuch tej fajki, jak wąż szkarłatny, upstrzony srebrnemi łuskami, kończył się w zgrabnej dłoni Dżalmy, wygodnie rozciągniętego na sofie.
Oparty łokciem na poduszce, prawą dłonią podpierał twarz, a ponieważ szeroki rękaw sukni opadł mu aż za łokieć, przeto na okrągłej jak u kobiety ręce widać było tajemniczy napis, którym go niegdyś za pomocą delikatnej igły utatuował był w Indjach Dusiciel.
Syn Kadżi-Singa trzymał w lewej ręce bursztyn. Biała, z pysznego kaszmiru suknia, której szlak w różnobarwne palmy sięgał kolan, przewiązaną była nad biodrami szalem koloru pomarańczowego.
Twarz Dżalmy, zarazem łagodna i męska, miała wyraz owej melancholijnej ciszy, do jakiej przywykł Indjanin i Arab, którzy są skłonni do odrętwiałego zamyślenia, obok gwałtownej energji w działaniu.
Żywe oczy księcia, podobne do czarnych, w błękitną perłową masę oprawnych djamentów, błąkają się od niechcenia po kwiatach sufitu.
— Czy trzeba nałożyć fajkę? — zapytał klęczący człowiek, obracając się do Dżalmy i pokazując wydatne, złowrogie rysy twarzy Faryngei-Dusiciela.
Młody książę nic nie odpowiedział, już to, że ze zwykłej na Wschodzie pogardy dla pewnych ras, nie chciał mówić do metysa, czy też, zatopiony w myślach, nie usłyszał go.
Dlaczego Faryngea, ten srogi sekciarz Bohwanji, bóstwa zabójstw, przyjął tak upokarzającą służbę? Skądże to przyszło temu człowiekowi niepospolitych zdolności, człowiekowi namiętnie wymownemu, który mocą przekonywania tyle pozyskał zwolenników Dobremu Dziełu? Jak mógł zgodzić się na przyjęcie tak niskiego stanowiska?
Dalszy ciąg powieści objaśni te zapytania.
Teraz tyle tylko można powiedzieć, że po dłuższej rozmowie z Rodinem, Dusiciel odszedł od niego ze spuszczonemi oczami i pokorną miną.
Po dość długiem milczeniu Dżalma, wodząc oczami za wznoszącemi się od ust kłębami dymu, nie patrząc na Faryngeę, rzekł doń w ów przenośny, a zarazem zwięzły sposób, jakim ludy wschodnie zwykły tłumaczyć swoje myśli:
— Godzina mija... a starzec z dobrem sercem nie przybywa... ale on przyjdzie... jego słowo jest u niego słowem.
— Jego słowo jest u niego słowem, panie — powtórzył Faryngea potakującym tonem. — Kiedy przed trzema dniami odwiedził pana w owym domu, gdzie niegodziwi, dla swych występnych zamiarów, zdradliwie zaprowadzili pana uśpionego, podobnie jak i mnie uśpili... mnie, pańskiego troskliwego, przywiązanego sługę.. powiedział wtedy do pana:
— „Nieznany przyjaciel, który posłał po waszą książęcą mość do zamku Cardoville, przysyła mnie teraz do waszej książęcej mości; proszę waszą książęcą mość zaufać mi i udać się ze mną; mieszkanie, godne waszej książęcej mości, zostało dla niego przygotowane“.
Prócz tego powiedział jeszcze panu:
— „Pozwolisz wasza książęca mość na to, abyś nie wychodził z tego domu, dopóki ja nie powrócę; wymaga tego interes waszej książęcej mości; za trzy dni ujrzysz mnie wasza książęca mość, wtedy wolno mu będzie wyjść dokąd i kiedy mu się podoba....“
— I czekam na starca z niecierpliwością — rzekł Dżalma — gdyż przykrzy mi się ta samotność...
Po chwilowem milczeniu, syn Kadżi-Singa odezwał się nagle do Faryngei tonem niecierpliwego sułtana:
— Powiedz-no mi co!
— O czemże mam panu mówić?
— O czem zechcesz! — rzekł Dżalma z pogardliwą obojętnością, wlepiwszy ociężale oczy w sufit. — Jedna myśl nie odstępuje mnie!... chcę się rozerwać... Mów mi...
Faryngea spojrzał przenikliwem okiem na oblicze młodego Indjanina:
— Pan myślisz o paryskich kobietach...
— Milcz, niewolniku... — rzekł Dżalma.
— Dlaczegóż unikać tych myśli, panie? Książę ma dziewiętnaście lat, cały swój młodzieńczy wiek przepędził na wojnie lub w więzieniu — i jeszcze nie kochał...
Dżalma rzekł mu zarazem wyniośle i surowo.
— Nie chcę tu, obok ucywilizowanych ludzi, uchodzić za barbarzyńcę, jak oni nas zwykli nazywać... Dlatego chlubię się tem, że jestem czysty...
— Nie rozumiem, co pan mówi.
— Kochałbym może kobietę tak czystą, jak była moja matka, gdy ją zaślubił mój ojciec — rzekł Dżalma, — a kto chce wymagać od kobiety czystości, winien być równie, jak ona, czystym.
Na tę niezwykłą mowę Faryngea nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu.
— Czegóż to się śmiejesz, niewolniku? — rzekł wyniosłym tonem książę.
— U ludzi cywilizowanych... jak książę mówi, mężczyzna, któryby się ożenił w stanie zupełnej niewinności... byłby wyśmiany i wstydziłby się.
— Kłamiesz, niewolniku! byłby wyśmiany wtedy tylko, gdyby zaślubił młodą dziewicę, nie tak czystą jak on.
— Widziałem kobiety paryskie na Isle-de-France w Pondicheri, panie, potem wielu dowiedziałem się rzeczy podczas naszej podróży.
— A więc ucywilizowani mężczyźni wymagają od kobiet niewinności, której oni sami nie mają?
— Wymagają jej tembardziej jeszcze, im mniej oni sami mogą się nią pochlubić.
— A kobietę, która zawiedzie... czy ją tu zabijają? — rzekł Dżalma, nagle się podniósłszy i wpatrując się dzikiem, zapalczywem okiem w Faryngeę.
— Zabijają ją, jeżeli pochwycą na uczynku, mości książę, zawsze tak samo, jak u nas.
— O, despoci, jak my... To wszystko smutną jest rzeczą, jeżeli prawdę mówisz — odrzekł Dżalma zamyślony.
Potem dodał z pewnem uniesieniem i ciągle używając, według swego zwyczaju, mowy symbolicznej, pospolitej w jego kraju:
— Tak, to co mówisz, niewolniku, martwi mnie... gdyż dwie krople rosy niebieskiej łączą się razem w kielichu kwiatu... bo dwa serca jednoczą się w dziewiczej czystej miłości... promienie ogniste łączą się w płomień niewygasły... w gorące i wieczne rozkosze dwojga kochanków, którzy stali się sobie małżonkami...
I młody książę wpadł w głęboką zadumę.
— A gdybyś też dumny, smutny jak ptak królewski naszego kraju, sułtan naszych lasów, upodobał sobie, panie, urozmaicone rozkosze, zamiast samotnych rozpamiętywań. Wierz mi, książę, co jesteś tak ognistym, wspaniałym synem naszego kraju, staniesz się miłością, chlubą, bożyszczem tych tu kobiet... i te kobiety, najponętniejsze w świecie... na ciebie tylko jednego zwrócą oczy, za tobą będą spoglądać i wzdychać.
Dżalma słuchał Faryngei w milczeniu — chciwie.
Wyraz twarzy młodego Indjanina zmienił się zupełnie; nie był to już ów melancholijny młodzieniec, rumieniący się powściągliwem uczuciem na wspomnienie dozwolonych rozkoszy prawego i uczciwego związku. Nie, nie, podszepty Faryngei wzbudziły w nim nagle ukryty zapał: rozogniona twarz Dżalmy, jego oczy, naprzemian roziskrzone, to omdlałe, oddech męski, oznajmiały rozgrzaną krew i wrzące namiętności, tem silniejsze, że dotąd były powściągane.
Dlatego, nagle zerwawszy się z sofy, giętki, silny i lekki, jak młody tygrys, Dżalma pochwycił Faryngeę za gardło i zawołał:
— Twoje słowa są palącą trucizną...
— Książę — rzekł Faryngea, nie stawiając najmniejszego oporu — książę, niewolnik pański, jest jego niewolnikiem...
Ta uległość rozbroiła księcia.
— Moje życie do pana należy — powtarzał metys.
— Ja to do ciebie należę, niewolniku! — zawołał Dżalma, odpychając go. — W tej chwili byłem uczepiony u twych ust, pożerając te zgubne kłamstwa.
— Kłamstwa, panie?... Pokaż się tylko, książę, tym kobietom! a ich oczy potwierdzą moje słowa.
— Czy te kobiety kochałyby mnie... mnie, który żyłem dotąd na wojnie i w lasach? Ależ ja jestem dzikim barbarzyńcą!...
— Dlatego właśnie zobaczysz je pan u swych stóp; będą się zarazem lękały ciebie i wzdychały za tobą, myśląc o tych wszystkich gwałtownościach, o tych uniesieniach nienawiści, namiętności i miłości, jakim mężczyzna pańskiej krwi, pańskiej młodości i pańskiego zapału musi podlegać. Dziś łagodny i tkliwy, jutro szalony i namiętny... takim będziesz, książę... takim być trzeba, żeby im się spodobać, zniewolić je sobie.
— A więc dobrze! — zawołał Dżalma z zaiskrzonem okiem, biegając po salonie, a raczej skacząc jak dziki — myśląc o tem, drżę z radości, szczęścia i obawy... Niewolniku, prawdę mówisz! ta miłość będzie to coś upajającego, strasznego... Ależ ta kobieta... ta kobieta... przed którą ja będę truchlał, i która truchleć będzie, ujrzawszy mnie... gdzież ona jest? — zawołał Dżalma, w większym jeszcze niż przedtem szale... — Znajdę ją! kiedy?
— Kobieta, to wiele, panie — odrzekł Faryngea z sardoniczną oziębłością. — Kto szuka jednej kobiety, rzadko kiedy znajdzie ją w tym kraju; kto zaś szuka kobiet, ten będzie wiedział, którą z nich wybrać.

W chwili, kiedy metys tak niepochlebną dla kobiet paryskich dawał odpowiedź Dżalmie, pokazał się przed małą furtką ogrodu tego domu, wychodzącą na odludną uliczkę, odkryty powóz, nadzwyczaj wytworny, błękitno-lazurowy, z białym spodem i obwódkami również błękitnemi.
W powozie tym siedziały dwie kobiety: panna de Cardoviille i Floryna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.