Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Panna de Cardoville mocno zdziwiona przestrachem Rodina, gdy go zapytała o wytłumaczenie tak potężnej władzy księdza d‘Aigrigny, zawołała:
— A cóż jest tak nadzwyczajnego w pytaniu, które panu zadałam?
— Raz jeszcze proszę panią, nie wypytuj mnie w przedmiocie tak strasznym; mury tego domu mają uszy, jak to się zwykle mówi.
Adrjanna i Dagobert spoglądali na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Co do Garbuski, ta, przez nieodgadniony instynkt, ciągle czuła nieprzezwyciężony wstręt do Rodina. Czasem patrzyła nań ukradkiem bardzo długo, usiłując przeniknąć maskę człowieka, który ją przerażał.
— Nie, nie, droga pani! — powtórzył Rodin z westchnieniem, widząc, że milczenie jego dziwiło Adrjannę — nie pytaj mnie o władzę księdza d‘Aigrigny.
— Ale raz jeszcze proszę pana wyjaśnić mi — odrzekła Adrjanna — dlaczego się tak wahasz z odpowiedzią?... Czego się tak boisz?
— Ach! droga pani! — rzekł Rodin — ci ludzie są tak potężni!... ich zemsta jest tak straszną!
— Ależ, panie, czyż nie lepiej jest znać niebezpieczeństwo. które nam zagraża — Kiedy się wie o manewrach przeciwnika, to przynajmniej bronić się można — dodał Dagobert. — Lepszy jest otwarty atak, niż zasadzka!
— Zresztą chciej mi wierzyć — zapewniała Adrjanna — że kilka pańskich słów tajemniczych przejmują mnie jakimś niepokojem...
— A więc, kiedy o to idzie... kochana pani — odrzekł jezuita, udając, iż niechętnie ulega naciskowi — ponieważ gardzisz przestrogą... jaśniej się wytłumaczę... Ale pamiętaj — dodał poważnie — iż twe nalegania zmuszają mnie do odkrycia tego, o czem możeby lepiej było, gdybyś nie wiedziała.
— Mów pan, mów, bardzo cię o to proszę — odrzekła Adrjanna.
Rodin, uczyniwszy obecnym znak, aby się zbliżyli, mówił pocichu, w sposób tajemniczy:
— Czy nie słyszeliście nigdy, moi państwo, o potężnem stowarzyszeniu, co rozciąga swoje sieci po całej kuli ziemskiej, co ma swych członków, swych ajentów, fanatyków we wszystkich warstwach społecznych... które miało i jeszcze ma silny wpływ na wysokich urzędników, nawet na osoby panujące... towarzystwo to wszechwładne, bo jednem słowem także spycha te osoby w nicość, z której tylko ono wydźwignąćby ich mogło.
— Przebóg! — zawołała Adrjanna — cóż to za straszne towarzystwo! Dotąd nigdy o niem nie słyszałam.
— Wierzę pani, a przecież ta nieświadomość pani bardzo mnie dziwi.
— Dlaczego pana dziwi?
— Gdyż ciągle byłaś przy swej stryjence i często widywałaś księdza d‘Aigrigny.
— Ja żyłam u księżnej Saint-Dizier, ale nie z nią, gdyż z bardzo wielu słusznych powodów miałam wstręt do niej.
— Tak, to prawda, moja uwaga jest bezzasadną; tam, bardziej niż gdzieindziej, nadewszystko przed panią, wystrzegać się musiano z mową o tem towarzystwie... a jednakże jemu zawdzięcza księżna Saint-Dizier, że takie znaczenie i tak wielki wpływ miała za czasów restauracji... Niechże to będzie teraz pani wiadomem. Przez to towarzystwo ksiądz d‘Aigrigny jest człowiekiem tak niebezpiecznym; za pośrednictwem członków tego towarzystwa mógł on śledzić, ścigać, dosięgać różnych członków rodziny pani, jednych z głębi Azji, drugich w Indjach, a innych nareszcie w górach Ameryki, gdyż, jak to już pani powiedziałem, onegdaj, przypadkiem tylko, przeglądając papiery księdza d‘Aigrigny, wpadłem na ślad, a potem przekonałem się, że on jest członkiem tego towarzystwa, a nawet jednym z najczynniejszych i najzdolniejszych naczelników.
— Ależ, panie, jak się nazywa to towarzystwo? — zapytała Adrjanna.
— A więc dobrze... jest to... — i Rodin zaciął się.
— Jest to... jest to... — powtórzyła Adrjanna, równie ciekawa, jak Dagobert i Garbuska.
Rodin obejrzał się wokoło, dał znak, aby wszyscy jeszcze bardziej się zbliżyli, i rzekł pocichu, powoli wymawiając słowa:
— Jest to... zgromadzenie jezuitów. — I zadrżał.
— Jezuici! — zawołała panna de Cardoville, nie mogąc powstrzymać się od głośnego śmiechu, zwłaszcza, że po tajemnych, oratorskich ostrożnościach Rodina, spodziewała, się, że dowie się o czemś daleko straszniejszem — jezuici! — mówiła dalej, ciągle się śmiejąc — wszakże oni tylko w książkach istnieją! są to osoby historyczne, bardzo niebezpieczne, jak mniemam; ale dlaczego przekształcać w jezuitów księżnę Saint-Dizier i księdza d‘Aigrigny? czy nie dosyć już oni, tacy jak są, usprawiedliwiają mój wstręt dla nich i pogardę?
Rodin, wysłuchawszy spokojnie panny de Cardoville, odrzekł poważnym, uroczystym tonem:
— Zaślepienie pani przeraża mnie; przeszłość powinna była uczynić, panią przezorniejszą i baczniejszą na przyszłość, bo więcej niż kto inny doświadczyłaś pani zgubnego wpływu tego zgromadzenia, którego istnienie uważasz za mrzonkę.
— Ja, panie? — zapytała Adrjanna z uśmiechem, lubo zarazem nieco zdziwiona.
— Tak... pani.
— I w jakich okolicznościach?
— I pani mnie jeszcze o to pytasz?... wszak byłaś pani tu zamknięta, jako obłąkana! Czy nie dosyć będzie powiedzieć pani, iż rządzący tym domem jest jednym z najgorliwszych świeckich członków tego strasznego zgromadzenia, ślepem narzędziem księdza d‘Aigrigny.
— A więc! — zawołała Adrjanna, już tym razem nie śmiejąc się — doktór Baleinier...
— Posłusznym był księdzu d‘Aigrigny, najgroźniejszemu naczelnikowi tego strasznego zgromadzenia... Zdolności swoich używa on na złe; lecz przyznać mu trzeba, że jest bardzo zdolny... Dlatego właśnie, gdy pani stąd wyjdziesz, tak ty, jak i wszyscy członkowie tej rodziny, szczególniej na niego zwrócić powinniście całą baczność, zachować największą ostrożność; bo, proszę mi wierzyć, ja go znam, on jeszcze nie uważa sprawy swojej za straconą... przygotować się musicie na nowe napaści, w innym pewno rodzaju, ale przez to samo może jeszcze niebezpieczniejsze...
— Dobrze, mój przyjacielu, że nas ostrzegasz! — odezwał się Dagobert — i spodziewam się, że pozostaniesz po naszej stronie.
— Nie wieleć ja mogę, ale to, co mogę, poświęcam na usługi zacnych ludzi — odrzekł Rodin.
— Teraz — rzekła Adrjanna zamyślana, zupełnie ufając przekonywującym dowodzeniom Rodina — pojmuję niezmierny wpływ, jaki miała moja stryjenka.
— O iluż to rzeczach nie wiesz pani jeszcze! — odrzekł Rodin. — Gdybyś wiedziała, jak ci ludzie otaczają cię, bez twej wiedzy, wiernymi i najzupełniej oddanymi im ajentami? Jeśli im tego potrzeba, żaden twój krok nie ujdzie ich wiedzy. Potem zaczynają zawsze działać zwolna, przezornie, ostrożnie, w ukryciu; Oszukują cię, podchodzą, zacząwszy od pochlebstwa aż do postrachu, wszelkimi sposobami, jakich tylko użyć mogą...
Rodin mówił tak przekonywująco, że Adrjanna struchlała; potem jednakże, wyrzucając sobie tę trwożliwość, rzekła:
— Z tem wszystkiem nie... nie! nigdy nie będę mogła uwierzyć w tak piekielną ich potęgę; raz jeszcze mówię, że władza tych dumnych księży nie należy do tej epoki... Dzięki Bogu! oni już zniknęli na zawsze.
— Tak, prawda, zniknęli... bo też oni umieją rozproszyć się i zniknąć, gdy tego wymagają okoliczności; ale właśnie wtenczas bywają najgroźniejsi, bo wtedy każdy sądzi, że już niema niebezpieczeństwa z ich strony, a oni tymczasem nie przestają czuwać, knują spiski, stawiają sidła w ciemnościach. Ach! droga pani, gdybyś znała ich szatańską przebiegłość!... Mamże powiedzieć pani, że do tego stopnia umieją posunąć swoją piekielną chytrość, iż częstokroć najobmierźlejszy podstęp umieją ubarwić, pokryć najniewinniejszą, najszczerszą powierzchownością.
Tu przypadkiem wzrok Rodina zatrzymał się na Garbusce; widząc jednak, że Adrjanna nie dostrzegła tej aluzji, jezuita mówił dalej:
— Słowem jeżeli obrali cię za cel swej napaści, jeżeli zależy im na tem, aby cię usidlić, uwikłać... och! od tej chwili nie ufaj nikomu wkoło siebie, nie dowierzaj najserdeczniejszemu przywiązaniu, najczulszym dowodom życzliwości, bo te potwory potrafią przekabacić twych najwierniejszych przyjaciół, i tem niebezpieczniejsze dla ciebie uczynić sobie z nich narzędzie, im mocniej zaufałaś im.
— Ach! to niepodobna! — zawołała Adrjanna oburzona — przesadzasz pan... Nie, nie, piekło samo nie wymyśliłoby nic okropniejszego nad takie zdrady...
— Niestety!... droga pani... jeden z pomiędzy twych krewnych... pan Hardy, człowiek znany z prawości charakteru, człowiek pełen szlachetności w ten właśnie sposób stał się ofiarą najhaniebniejszej zdrady... Nareszcie, wiesz pani, czegośmy się dowiedzieli z testamentu twego pradziada? Oto, że umarł jako ofiara nienawiści tych strasznych ludzi, i że teraz jeszcze, po upływie stu pięćdziesięciu lat, jego potomków ściga zawziętość tego, nigdy nie dającego wytępić się, zgromadzenia.
— Ach! panie... to przejmuje zgrozą! — zawołała Adrjanna w udręczeniu serca. — Czyż więc niema broni przeciwko takiej napaści?...
— Roztropność, kochana pani, baczna ostrożność, niedowierzanie, a przytem pilne badanie wszystkich otaczających cię osób. Dlatego, kochana pani, i ty, zacny, uczciwy żołnierzu, zaklinam was na wszystko, co wam jest drogie, nie wierzcie im... lada komu nie ufajcie, strzeżcie się, pamiętajcie, że o mało nie padliście ofiarą tych niegodziwych ludzi; zawsze będziecie z nich mieli nieprzejednanych nieprzyjaciół... I ty także, biedna, dobra panienko, — dodał jezuita, zwracając się do Garbuski — słuchaj mej rady, strzeż się ich... na jedno oko tylko zasypiaj, jak mówi przysłowie.
— Ja, — panie? — odrzekła Garbuska — a cóż ja zrobiłam?... czegóż ja się mam lękać?
— Co zrobiłaś?... Pytanie zbyteczne... Czyż nie jesteś czule przywiązaną do tej kochanej pani, twej opiekunki?... Czy nie usiłowałaś dopomóc jej? O! kochana panno de Cardoville, nie sądź, żebym przesadzał, kiedy to mówię. Miej się zawsze ma ostrożności, a nadewszystko, w każdym wątpliwym wypadku nie zaniedbuj udać się do mnie po radę. W przeciągu trzech dni z własnego doświadczenia dosyć obeznałem się z ich sposobem postępowania, to też potrafię zawsze wykazać ci zasadzkę, podstęp, odkryć mogące zagrażać ci niebezpieczeństwo i bronić cię w potrzebie.
Według zwykłej taktyki synów Lojoli, którzy jużto zapierają się sami swego istnienia, ażeby tym sposobem ujść mogli oka swych przeciwników, już znowu przeciwnie, głoszą zuchwale czynną potęgę swego wiecznie żyjącego towarzystwa, aby zastraszyć lękliwych — Rodin śmiał się głośno w oczy owemu rządcy dóbr Cardoville, gdy ten mówił o istnieniu jezuitów; gdy tymczasem teraz, opisując ich sposoby działania, usiłował, i po części udało mu się, rzucić w umysł panny de Cardoville zaród postrachu, który powoli, w miarę rozmyślania nad tem, co jej powiedział, miał się zamienić w lękliwość, a wszystko posłużyć miało jego zgubnym, względem niej powziętym zamiarom.
Co się tyczy Garbuski, ta ciągle obawiała się Rodina; z tem wszystkiem prawie mimowolnie była mu wdzięczną za pożyteczne rady, których udzielił pannie de Cardoville.
Spojrzała nań znowu ukradkiem, a tym razem w oku jej malowała się już wdzięczność, połączona, iż tak powiem, z podziwem.
Odgadując to wrażenie, chcąc je wzmocnić jeszcze, a przy tem usiłując zatrzeć i usunąć szkodliwe uprzedzenie Garbuski, a nadewszystko chcąc uprzedzić odkrycie, które prędzej czy później miało nastąpić, jezuita udał, że zapomniał o czemś bardzo ważnem i, uderzywszy się w czoło, zawołał:
— O czemże to ja myślałem?
Potem, zwracając się do Garbuski, zapytał:
— Czy nie wiesz, moje dziecko, gdzie jest obecnie twoja siostra?
Garbuska zarumieniona odrzekła:
— Już od kilku dni nie widziałam mej siostry.
— A więc, moje dziecko, powiem ci, że ona teraz jest w najnieszczęśliwszem położeniu. Przyrzekłem jej przyjaciółce postarać się dla niej o wsparcie; udałem się do osoby dobroczynnej, i oto co mi dla niej ofiarowano.
I wydobył z kieszeni zapieczętowaną rolkę, którą podał Garbusce, równie zdziwionej, jak zawstydzonej.
— Masz więc biedną siostrę... a ja nic o tem nie wiedziałam! — odezwała się żywo Adrjanna — to źle, moja kochana, to bardzo źle!
— Nie wiń jej pani!... — rzekł Rodin. — Najpierw nie wiedziała o tem, że jej siostra znajduje się w przykrem położeniu, a potem nie mogła żądać od pani, abyś się tem zajmowała.
A gdy panna Cardoville spojrzała na Rodina ze zdziwieniem, on, zwróciwszy się do Garbuski, rzekł:
— Wszak prawda, kochana panienko?
— Tak, panie! — odpowiedziała zawstydzona Garbuska; potem ze wzruszeniem i żywością dodała: — Ale gdzież pan widziałeś moją siostrę? gdzie ona jest?... i pod jakim względem jest w przykrem położeniu?
— Opowiadać ci o tem wszystkiem, moje dziecko, byłoby zadługo... Idź raczej, jak można najprędzej, na ulicę Klodoweusza, do domu owocarki, powiedz, że chcesz widzieć się z twą siostrą, i że przychodzisz od pana Charlemagne lub Rodina, wszystko jedno, gdyż mnie tam znają pod inem imieniem chrzestnem, jako też i rodzinnem nazwiskiem, a dowiesz się reszty... Powiedz tylko swej siostrze, że jeżeli będzie się przyzwoicie prowadzić, jeżeli wytrwa w swem dobrem postanowieniu — nie przestanę pamiętać o niej i zajmować się nią.
Garbuska, coraz bardziej zdziwiona, właśnie miała odpowiedzieć Rodinowi, gdy wtem drzwi się otworzyły i wszedł pan de Garnande.
Sędzia wyglądał bardzo poważnie i był zasmucony.
— A córki marszałka Simon? — zapytała panna de Cardoville.
— Na nieszczęście... nie przyprowadzam ich pani — odpowiedział sędzia.
— A gdzież one są, panie?... cóż z niemi zrobiono? Onegdaj jeszcze były w tym klasztorze! — pytał Dagobert, strwożony takim zawodem jego nadziei.
Ledwie żołnierz wymówił te słowa, kiedy, korzystając z poruszenia, które zgromadziło około sędziego wszystko aktorów tej sceny, Rodin cofnął się o kilka kroków i wymknął się za drzwi tak, iż nikt tego nie dostrzegł.
Podczas gdy żołnierz, pogrążony nagle w największej rozpaczy, patrzył na pana de Garnande, niecierpliwie oczekując jego odpowiedzi, Adrjanna zapytała:
— Ależ, na Boga! cóż panu odpowiedziała przełożona klasztoru, gdyś się zapytał o panny Simon?
— Przełożona odmówiła mi wszelkich objaśnień w tym przedmiocie. „Nie mam nic do odpowiedzenia panu w tym względzie... Powiadasz, że jesteś upoważniony do prowadzenia śledztwa, a więc dobrze, prowadź je...“
— Nie mogąc otrzymać innego wyjaśnienia, — dodał sędzia — przebiegłem wszystkie zakątki klasztoru, kazałem otworzyć wszystkie cele... ale, na nieszczęście, nie znalazłem nigdzie śladu tych dziewcząt...
— Pewno wysłano je gdzie, w inne miejsce... — mniemał Dagobert — a któż wie... może bardzo chore... O, mój Boże! zamęczą je, umorzą je!.. — wołał zrozpaczony żołnierz.
— Po takiej odpowiedzi, mój Boże cóż tu robić? Ach! panie, zmiłuj się, poradź nam, — rzekła Adrjanna, odwracając się i chcąc mówić do Rodina.
Lecz, spostrzegłszy, że jezuita zniknął, zdziwiona zapytała Garbuskę:
— A gdzież pan Rodin?
— Nie wiem pani, — odpowiedziała szwaczka, oglądając się wokoło — gdzieś wyszedł.
— Dziwna rzecz... — odrzekła Adrjanna — zniknął tak nagle, nie powiedziawszy ani słowa!...
— Nie mówiłem pani, że to jest zdrajca! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą ze złości — oni się wszyscy znają.
— Nie, nie, — odpowiedziała panna de Cardoville — nie przypuszczaj pan takich rzeczy.
— Przyznam się pani, że niemal polegałem na nim — rzekł pan de Garnande — i powróciłem tu, już-to aby zawiadomić panią o niepomyślnym skutku mych poszukiwań, już żądać od tego zacnego człowieka, który nie wahał się odkryć tak haniebnych intryg, aby nas oświecił swemi radami.
Dziwna rzecz! już od kilku chwil Dagobert, głęboko zamyślony, nie zwracał uwagi na tak ważne dla niego słowa sędziego; a nawet nie dostrzegł, kiedy ten wyszedł. Pan de Garnaide, żegnając się z Adrjanną, przyrzekł, że niczego nie zaniedba, aby wykryć prawdę w przedmiocie zniknięcia sierot.
Zaniepokojona takiem milczeniem, pragnąc nadto jak najprędzej dom ten opuścić i wezwać żołnierza, aby jej towarzyszył, Adrjanna dała znak Garbusce i już zbliżała się do Dagoberta, gdy wtem usłyszano zewnątrz prędkie stąpanie przez pokój, i dźwięczny męski głos, wołający niecierpliwie:
— Gdzie on jest?... gdzie jest?
Na ten głos Dagobert, jakby ze snu obudzony zerwał się i poskoczył ku drzwiom.
W otwartych drzwiach, na progu, ukazał się marszałek Simon.