Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
LIST.

Na kilka minut przed wejściem panny Cardoville do oranżerji, Rodin wprowadzony został przez Faryngeę do księcia Dżalmy, który, cały jeszcze opanowany namiętnem uniesieniem, jakie wzbudziły w nim podżegania przewrotnego metysa, zdawał się nie spostrzegać przybycia jezuity! Ten, zdziwiony mocnem wzruszeniem, malującem się na twarzy Dżalmy i jego jakby obłąkanym wzrokiem, skinął pytająco na Faryngeę, który także ukradkiem odpowiedział symbolicznie, to jest przyłożywszy wskazujący palec na serce i na czoło, a następnie wskazał na żarzące się węgle w kominku; ta pantomina znaczyła, że głowa i serce Dżalmy były namiętnie rozognione.
Zrozumiał pewno Rodin tę mowę, gdyż nieznaczny uśmiech zabłysnął na jego ustach, potem rzekł głośno do Faryngei:
— Życzeniem mojem jest pozostać sam na sam z księciem... spuść sztorę i daj baczenie, aby nam tu nikt nie przeszkadzał...
Metys pokłonił się nisko i, zbliżywszy się do szklanych drzwi, dotknął sprężyny, a te usuwały się w głąb muru, w miarę jak opadała sztora, poczem skłoniwszy się znowu, metys wyszedł z salonu. W kilka więc minut po jego wyjściu panna Cardoville i Floryna przybyły do oranżerji, oddzielonej od salonu, w którym był Dżalma, tylko sztorą z białej jedwabnej materji, na której wyszyte były wielkie barwne ptaki.
Stuknięcie drzwiami, które Faryngea zamknął za sobą, zdawało się przywracać Dżalmie przytomność; lubo jego fizjognomja była jeszcze nieco rozogniona, odzyskał jednak zwykły spokój i łagodność.
— Przebacz, ojcze...
I ogólnym zwyczajem młodych barbarzyńców, pełnych uszanowania dla starców, Indjanin chciał wziąć rękę Rodina i przyłożyć ją do ust, jezuita nie przyjął tego hołdu, o krok się cofnąwszy.
— Prawdziwie, książę, tyle robisz ceremonji, że mnie nabawiasz kłopotu — rzekł Rodin.
— Książę jesteś w swoim domu, w głębi Indji; szczerze pragniemy, abyś książę tak sobie wyobrażał.
— Wiele rzeczy tutaj przypomina mi mój kraj — rzekł Dżalma łagodnym, poważnym głosem. — Wasza dobroć przypomina mi mego ojca i tego, który mi go zastępował — dodał Indjanin, mając na myśli marszałka Simon, o którego przybyciu do owej chwili jeszcze, dla pewnych przyczyn, nic mu nie wspomniano.
Po chwilowem milczeniu, rzekł swobodnym tonem, podając rękę Rodinowi:
— Jesteś tu, szczęśliwy jestem! mój ojcze.
— Pojmuję radość księcia, gdyż wyswobodziłem go z więzienia... otworzyłem mu klatkę... Prosiłem księcia, aby się poddał dobrowolnie temu lekkiemu zamknięciu, jedynie dla swego własnego dobra.
— Czy jutro już będę mógł wyjść?
— Dziś nawet, kochany książę.
Młody Indjanin zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Chodź, ojcze...
— A dokąd, kochany książę?... — odrzekł mocno zdziwiony jezuita.
— Podziękować moim przyjaciołom... Czekałem przez trzy dni... to długo.
— Pozwól, kochany książę... pozwól... wiele mam do pomówienia z nim w tym względzie, racz usiąść.
Dżalma usłuchał i natychmiast usiadł na krześle. Rodin rzekł:
— Prawda... masz, książę, przyjaciół... czyli raczej masz przyjaciela; przyjaciele są rzadkością.
— A ty, kochany ojcze?
— Słusznie mówisz, kochany książę... Masz więc dwóch przyjaciół, kochany książę: mnie, którego znasz... i drugiego, którego nie znasz... i który życzy sobie nie być znanym...
— Dlaczego?
— Dlaczego?... — odrzekł Rodin, zakłopotany trochę — bo szczęście, jakiego doznaje, dając ci dowody swej przyjaźni, i spokój, przy takim sposobie postępowania... są dla niego nagrodą tej tajemnicy.
Rysy twarzy Dżalmy przybrały natychmiast wyraz smętnej godności, podniósł dumne czoło i rzekł poważnym, surowym głosem:
— Ponieważ ten przyjaciel ukrywa się, widać zatem, że powinienem się go wstydzić... Od takich tylko ludzi przyjmuję gościnność, których jestem godny, lub którzy są godni mnie... Opuszczam ten dom.
I to mówiąc, Dżalma powstał z takiem postanowieniem, iż Rodin zawołał:
— Ależ posłuchaj mnie, kochany książę... pozwól sobie powiedzieć, że jesteś niezmiernie drażliwy... Lubo staraliśmy się przywieść księciu na pamięć jego piękny kraj, jesteśmy tu jednak w środku Europy, w środku Francji, w Paryżu.
— Słusznie mówisz, mój ojcze, nie jestem we własnym kraju... tu odmienne są zwyczaje, będę o tem pamiętał.
Rodin zdziwił się, widząc go przez chwilę zamyślonego! Dżalma tonem spokojnym, ale wyrażającym mocne przekonanie, rzekł:
— Usłuchałem cię; zastanowiłem się, mój ojcze.
— Cóż więc, kochany książę!
— W każdym kraju na świecie, pod żadnym pozorem, człowiek uczciwy, jeżeli jest przyjacielem innego człowieka, ukrywać się z tem nie powinien.
— A jeżeli niebezpiecznie jest dla niego oświadczać się z tą przyjaźnią... — rzekł Rodin, bardzo niespokojny z powodu takiego toku rozmowy. — A gdyby też właśnie księciu groziło niebezpieczeństwo, w razie gdyby ta przyjaźń została odkryta?
— Nic nie przyjmuję od przyjaciela, który mniema, że zdolny jestem zaprzeć się go przez podłość...
— Ależ, na Boga! a gdyby tu szło o kobietę! — zawołał Rodin, podniecony do ostateczności, biegnąc ku niemu; rzeczywiście bowiem, lękał się, aby Dżalma nie wyszedł z domu i żeby tem nie zniweczył jego zamiarów.
Na ostatnie słowa, wymówione przez Rodina, Indjanin zatrzymał się nagle.
— Kobieta? — odrzekł drżącym głosem, z uszanowaniem, składając ręce.
I na jego twarzy malowało się niewymowne, głębokie zachwycenie.
— Kobieta?.. — mówił jeszcze — Paryżanka?...
— Tak, kochany książę, kiedy mnie zmuszasz do tej otwartości, wyznać ci muszę, że to jest kobieta... zacna Paryżanka... godna matrona... pełna cnót, której podeszły wiek zasługuje ze strony księcia na szacunek.
Po miłosnem, namiętnem uczuciu, jakie chwilowo zabłysło na twarzy księcia, nastąpił wyraz tkliwego uszanowania; spojrzał na Rodina z rozrzewnieniem i rzekł mu wzruszonym głosem:
— A więc ta kobieta jest dla mnie matką?
Trudno opisać, z jakim wdziękiem, melancholijnym i czułym, wymówił Indjanin słowo „matka“.
— Teraz, kochany książę, pozwól powiedzieć sobie, jakie są życzenia twej macierzyńskiej przyjaciółki... Ten dom pozostanie zawsze do twego rozporządzenia, jeżeli ci się w nim podoba; służba francuska, powóz i konie będą na twoje rozkazy; rachunki potrzeb dla twojego domu będą zaspakajane. Przytem, ponieważ syn królewski żyć powinien po królewsku, zostawiłem w przyległym pokoju szkatułkę, zawierającą sto pięćdziesiąt luidorów: co miesiąc będzie ci odliczona takaż suma; jeżeliby ci nie wystarczała na tak zwane u nas, drobne wydatki, powiesz mi, a będzie ci dane....
Dżalma obruszył się, a Rodin dodał co żywo:
— Oznajmić ci zarazem winienem, kochany książę, że delikatność twoja może być w tej mierze zupełnie spokojna. Najprzód.. od matki... wszystko się przyjmuje... potem, ponieważ w ciągu trzech miesięcy odziedziczysz ogromny spadek, łatwo ci więc będzie, jeżeliby ci ciężyło to dobrodziejstwo (chociaż suma wynosi ledwo cztery lub pięć tysięcy luidorów), mówię, że łatwo ci będzie zwrócić tę pożyczkę: nie żałuj więc niczego, użyj wszystkiego, co ci się spodoba... pragnieniem przyjaciółki twej, abyś pokazał się w największym świecie paryskim tak, jak pokazać się wypada synowi króla, przezwanego ojcem Wspaniałego. Tak więc, raz jeszcze powtarzam, nie krępuj się niepotrzebną delikatnością... jeżeli ta suma nie wystarczy ci...
— Żądać będę więcej... moja matka ma słuszność, królewicz powinien żyć po królewsku.
Taką dał Indjanin odpowiedź, wyrzekł ją z naiwną prostotą, nie okazując najmniejszego zdziwienia, że go tak hojnie uposażono, i tego właśnie po nim spodziewać się należało.
— Tak więc rzecz skończona, kochany książę! — rzekł jezuita. — Teraz, kiedy potrzeba, abyś zobaczył świat, żebyś wszedł do niego najlepszemi drzwiami, jak się zwykło u nas mówić... jeden z pomiędzy przyjaciół twej macierzyńskiej przyjaciółki, hrabia Montbron, starzec pełen doświadczenia i należący do najpierwszych towarzystw, przedstawi cię w najznakomitszych domach paryskich...
— Dlaczegóż nie przedstawisz mnie ty, mój ojcze?
— Niestety! kochany książę, przypatrz się mi, czy to dla mnie byłaby rola... A potem, uważasz, książę, pan Montbron potrafi lepiej ode mnie znaleźć się między ludźmi w świecie, w którym ma... oświecić cię względem sideł, jakieby zastawić na cię chciano. Bo masz nieprzyjaciół, nikczemnych nieprzyjaciół, którzy niegodziwym sposobem nadużywają twego zaufania, którzy naigrawali się z ciebie. A skoro, na nieszczęście, ich potęga dorównywa ich złości, roztropniejszą byłoby może dla ciebie rzeczą unikać ich... chronić się...
Na wspomnienie tych nieprzyjaciół, na myśl unikania ich Dżalma wzdrygnął się cały, twarz jego nagle zbladła, zsiniała: oczy jego zaiskrzyły się tłumionym ogniem; nigdy pogarda, nienawiść, pragnienie zemsty, nie wystąpiły wyraźniej na twarzy ludzkiej...
Rodin zawołał:
— Kochany książę!... co ci jest? przerażasz mnie.
Dżalma nic nie odpowiedział, pochylony na krześle, ręce trzymając ściśnięte ze złości, jednę z drugą zwarte, zdawał się trzymać poręczy krzesła z bojaźni, aby go nie uniósł straszny napad wzburzonego gniewu... Przypadek zdarzył, że w tej chwili cybuch fajki potoczył się mu pod nogi. Dżalma był tak silny, iż szybkiem poruszeniem nogi skruszył bursztyn, pomimo jego twardości.
— Ależ, na Boga! książę, co ci jest? — zawołał Rodin.
— Tak zetrę mych podłych nieprzyjaciół! — zawołał Dżalma, rzuciwszy na Rodina groźnem, zaiskrzonem okiem.
Potem, jakby te słowa doprowadziły do najwyższego stopnia jego zapalczywość, zerwał się z krzesła, i z obłąkanym wzrokiem biegał tu i owdzie pa sali, jakby szukał oręża. Była to bezsilna wściekłość dzikiego zwierza, miotającego się w klatce, gdy łaknie krwi.
Tak więc młody Indjanin był bardzo piękny i bardzo dziki: widać było po nim, że posiada wrodzony instynkt ognisty, ślepy, nieustraszony, w owej chwili, jak spostrzec było można, do najwyższego stopnia uniesiony na wspomnienie podłości.
Rodin, ukrywając złośliwą radość, podziwiał popędliwość młodego Indjanina, który, w zdarzyć się mogących okolicznościach, unieść się mógł strasznym wybuchem. Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu jezuity, ucichła burza. Twarz jego zbladła, przybrała ponury wyraz; potem, z zimnym spokojem, straszniejszym aniżeli zapalczywość, jaką niedawno pałał, rzekł do Rodina.
— Mój ojcze, zaprowadzisz mnie dziś do mych nieprzyjaciół.
— A w jakim celu, kochany książę?.. Cóż chcesz uczynić?
— Pozabijać tych nikczemników!
— Zabijać ich!! Nawet nie myśl o tem. Ależ, raz jeszcze powtarzam, pamiętaj o tem, książę, że tu nie jesteś nad brzegami Gangesu, gdzie zabija się swych nieprzyjaciół tak samo, jak tygrysa na polowianiu.
— Wytępić szkodników jest powinnością.
— A więc.. książę.. zemsta.
— Ja się nie mszczę nad wężem — rzekł Dżalma wyniosłym tonem — ja go niszczę.
— Ależ, kochany książę, nie jest tu w zwyczaju w taki sposób pozbywać się swych nieprzyjaciół, jeżeli ma się przyczynę do żalu ku nim.. Tu społeczność zajmuje się twoją sprawą, rozbiera ją, sądzi i, jeżeli trzeba, karze.
— W mojej sprawie ja sam jestem sędzią i katem.
— Proszę cię, książę, racz mnie wysłuchać. Mógłbym powiedzieć ci: znam tych nieprzyjaciół, lecz, z obawy, żebyś się nie dopuścił jakiej płochości, zataję przed tobą ich nazwiska. Lecz nie, zapewniam cię, że jeżeli szanowna osoba, co kocha cię jak swego syna, uzna za rzecz słuszną i pożyteczną, abym ci wyjawił te nazwiska... powiem ci je, ale nie prędzej, aż ona wyrzeknie.
Dżalma ponuro patrzył na Rodina, zagniewany.
W tej chwili wszedł Faryngea i rzekł do Rodina:
— Jakiś człowiek przychodzi z listem do pana. Powiedziano mu, że pan tu jesteś. Tu więc przyszedł. Czy mam przyjąć od niego list?... Mówi, że jest od księdza d‘Aigrigny.
— Zapewne! — rzekł Rodin; potem dodał: — jeżeli książę pozwoli?
Dżalma przyzwolił skinieniem głowy. Faryngea wyszedł.
— Daruj mi, książę, spodziewałem się dziś rano bardzo ważnego listu; kiedym się go nie mógł doczekać, nie chcąc opuścić chwili odwiedzenia księcia, zaleciłem w domu, aby mi ten list przysłano.
W kilka minut potem Faryngea powrócił z listem, który oddał Rodinowi, poczem metys wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.