Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Po wyjściu Faryngei Rodin wziął list księdza d‘Aigrigny w jednę rękę, a drugą zdawał się szukać czegoś najprzód w kieszeniach surduta, potem w kieszeni w spodniach; potem nareszcie, nigdzie nie znalazłszy, położył list na kolanach swych wytartych czarnych pantalonów, patrząc nań z żalem i niepokojem.
— Niestety! kochany książę! — rzekł Rodin — zdarzyła mi się rzecz najprostsza w świecie, najbagatelniejsza, a jednakże wiele mi sprawia kłopotu... zapomniałem, lub też zgubiłem okulary, a przy tem półświetle, a nadewszystko z przyczyny nieszczęsnego wzroku, który przez zbytnią pracę i z wiekiem straciłem, niepodobna mi będzie przeczytać tego listu, a jest bardzo ważny, gdyż czekają ode mnie bardzo spiesznej, bardzo prostej i bardzo kategorycznej odpowiedzi...
— Mój ojcze, — rzekł mu uprzejmie Dżalma — czy pozwolisz, abym cię wyręczył?
Przeczytawszy, starać się będę zapomnieć natychmiast, com czytał...
— Czy naprawdę byłbyś łaskaw, kochany książę, uczynić mi tę przysługę? Nie ośmieliłbym się prosić cię o nią.
To mówiąc, Rodin podał list Dżalmie, który czytał głośno.
Treść tego listu była następująca:
„Dzisiejsza ranna bytność pana w pałacu Saint-Dizier, według tego, co mi powiedziano, jest nowem najściem z jego strony.
„Oto ostatnia propozycja, jaką panu oznajmiono; będzie ona równie daremną, jak postąpienie z mej strony, którego użyłem bezskutecznie wczoraj, udając się na ulicę Klodoweusza.
„Po tem długiem i przykrem tłomaczeniu się, powiedziałem panu, że do niego napiszę; dotrzymuję mej obietnicy, otóż moje ultimatum. A najprzód ostrzeżenie:
„Strzeż się pan... Jeżeli zechcesz stawać uporczywie do nierównej walki, wystawisz się nawet na nienawiść tych, których podejmujesz się bronić. Jest tysiąc sposobów zgubienia cię w ich oczach, kiedy się ich zawiadomi o twych zamiarach. Łatwo będzie przekonać ich, że sam należałeś do spisku, który teraz chcesz wykrywać, a to nie przez wspaniałomyślność, ale przez chciwość“.
Chociaż Dżalma był bardzo delikatny i pojmował dobrze, że wypytywanie byłoby wielką niedelikatnością, nie mógł jednak opanować ciekawości; czytając więc ten ustęp, spojrzał na jezuitę.
— A któż to są ci ludzie, których pan bronisz?
— Których ja bronię?.. — rzekł Rodin, udając niby, że waha się — kto są moi protegowani?.. He... he!.. powiem ci, książę... Są to... są to biedacy bez żadnego ratunku, ludzie małego znaczenia, ale ludzie poczciwi, mający za sobą słuszność... w procesie, który prowadzić muszą; grozi im zguba ze strony ludzi możnych... bardzo możnych... Szczęście, że ja bardzo dobrze znam tych drugich, mogę więc demaskować ich na korzyść moich protegowanych... I cóż chcesz, książę? ja biedny człowiek, naturalnie biorę stronę ubogich, biednych ludzi... Ale, czytaj dalej, proszę cię:...
Dżalma czytał:
„Jeżeli więc nie przestaniesz występować przeciwko nam jako nieprzyjaciel, wielce się narazisz, a nic nie zyskasz, trzymając stronę ludzi, których nazywasz swymi przyjaciółmi. W tem wszystkiem, raz jeszcze powtarzam, ukrywać się musi chciwość.
„Jeżeli więc tak jest, to i pod tym względem... można ci ofiarować hojne wynagrodzenie... Tego jeszcze wieczora, najdalej o dwunastej w nocy, opuścisz Paryż i zobowiążesz się, że powrócisz nie wcześniej jak za sześć miesięcy“.
Dżalma nie mógł ukryć zdziwienia i spojrzał na Rodina.
— Rzecz bardzo prosta! — odpowiedział tenże — proces mych protegowanych sądzony będzie przed tym czasem, więc, oddalając mnie, chcą przeszkodzić mi w czuwaniu nad nimi; pojmujesz, kochany książę — rzekł Rodin, niby z wielkiem oburzeniem. — Bądź łaskaw czytać dalej i darować mi, że ci przerywam, ale taka bezczelność oburza mnie...
Dżalma czytał dalej:
„Abyśmy byli pewni, że oddalasz się z Paryża na sześć miesięcy, udasz się do jednego z naszych przyjaciół w Niemczech, przyjmiesz u niego wspaniałą gościnę, ale koniecznie będziesz musiał pozostać u niego aż do upłynięcia rzeczonego czasu“.
— Tak... dobrowolne więzienie — rzekł Rodin.
„Pod temi warunkami będziesz pobierał pensję, wynoszącą 1.000 franków na miesiąc, poczynając od dnia twego wyjazdu z Paryża, 10.000 franków na rękę, a 20.000 fr. po upływie sześciu miesięcy. Wszystko będziesz miał dostatecznie poręczone. Nareszcie, po sześciu miesiącach, będziesz miał zapewnione miejsce równie zaszczytne, jak niepodległe“.
Gdy Dżalma przestał czytać, mimowolnie przejęty gniewem, rzekł mu Rodin:
— Czytaj dalej, proszę cię, kochany książę, trzeba przeczytać do końca; dowiesz się stąd, co się to u nas dzieje, mimo naszej cywilizacji.
Dżalma znowu czytał:
„Dostatecznie znany ci jest tok sprawy i wiesz, kim jesteśmy, ile możemy; pojmuesz, że, oddalając cię, chcemy się tylko pozbyć mniej szkodliwego, ale bardzo uprzykrzonego nieprzyjaciela; nie zaślepiaj się pierwszymi krokami, które ci się jako tako udały. Skutki twego doniesienia będą znikome, gdyż jest ono potwarcze; sędzia, który poważył się przyjąć je, gorzko żałować będzie swej haniebnej stronności. Z niniejszego listu zrobić możesz użytek, jaki ci się podoba.
„Wiemy do kogo piszemy, co piszemy i jak piszemy. Odbierzesz ten list o godzinie trzeciej. Jeżeli o czwartej nie otrzymamy od ciebie wyraźnego przyzwolenia, z podpisem własnoręcznym tu, na dole tego listu... rozpocznie się nanowo wojna... nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem“.
Skończywszy czytanie, Dżalma spojrzał na Rodina, który mu rzekł:
— Pozwól mi, książę, zawołać Faryngeę.
I, mówiąc to, zadzwonił.
Metys wszedł.
Rodin wziął list z rąk Dżalmy, rozdarł go na dwoje, zgniótł w ręku, tak, iż zrobiła się z niego gałka i, podając go metysowi, rzekł:
— Oddasz to posłańcowi, który czeka, i powiesz mu, że taka jest moja odpowiedź na ten bezczelny i niegodziwy list; rozumiesz mnie dobrze: na ten niegodziwy, zuchwały list.
— Rozumiem... dobrze rozumiem — odpowiedział metys i wyszedł.
— Może to niebezpieczna wojna dla ciebie, mój ojcze — rzekł przyjacielskim tonem młody Indjanin.
— Tak, kochany książę, niebezpieczna, może nawet.... Ale ja nie postępuję tak, jak ty... mój książę... nie chcę zabijać mych nieprzyjaciół dlatego, że są podli i złośliwi... pokonywam ich... pod tarczą prawa. Mnie więc naśladuj...
Potem, widząc występujący rumieniec i oburzenie na twarzy Dżalmy, Rodin dodał:
— Mylę się... nie będę ci już dawał rady w tej mierze... Zgódź się tylko ze mną na to, że tę kwestję oddasz pod sąd twej godnej i macierzyńskiej opiekunki. Jutro będę się z nią widział; jeżeli na to przystanie, wyjawię ci nazwiska twych nieprzyjaciół. Jeżeli nie... to nie.
— A ta kobieta... — ta druga matka... — rzekł Dżalma — czy jest tak szlachetna, iż na jej sąd będę mógł spuścić się?
— Ona! — zawołał Rodin, składając ręce i mówiąc z coraz większem uniesieniem — ona... wszak to najszlachetniejsza, najwspanialsza, najodważniejsza na ziemi istota... ona... twoja opiekunka, a choćbyś też był prawdziwym jej synem, nie okazywałaby ci bardziej macierzyńskiej miłości i, mimo to, gdyby ci szło o wybór między poniżeniem a śmiercią, powiedziałaby ci pewno: „Umieraj! gotowa jestem umrzeć z tobą“.
— O! szlachetna kobieta!... taką właśnie była moja matka! — zawołał Dżalma z uniesieniem.
— Ona!... — zawołał znowu Rodin z coraz większym zapałem i, zbliżywszy się do okna, zakrytego sztorą, na które rzucił zukosa niespokojnym wzrokiem. — Twoja opiekunka... Wystaw sobie tylko uosobnioną odwagę, prostotę charakteru, prawość. O! nadewszystko prawość!.... Tak, jest to szczerość, otwartość szlachetnego mężczyzny, obdarzonego wielkim charakterem, połączona ze wzniosłą godnością kobiety, która w całem swem życiu nietylko nigdy nie skłamała... — nietylko ani jednej swej myśli nie ukryła... ale która umarłaby raczej, aniżeli dopuścićby się miała najmniejszej obłudy, najmniejszej skrytości lub wybiegu, właściwych kobietom.
Trudno jest opisać zdziwienie, jakie objawiło się na twarzy Dżalmy, gdy usłyszał o takim portrecie kobiety z ust Rodina; zaiskrzyły się mu oczy, twarz okryła się rumieńcem, serce biło z uniesienia...
— Dobrze, dobrze, szlachetne serce! — rzekł mu Rodin, postąpiwszy znowu ku oknu, zasłoniętemu sztorą. — Posłuchaj tylko, kochany książę, przed kilku dniami... ta szlachetna kobieta powiedziała mi szacowne słowa, których nie zapomnę: Panie, kiedy mam podejrzenie na kogo, a kogo szanuję lub kocham...
Rodin nie dokończył.
Tak gwałtownie z zewnątrz wstrząśnięto sztorą, iż pękła sprężyna, ku wielkiemu zdziwieniu Dżalmy i ujrzał on pannę Cardoville.
Wydała się Dżalmie tak zachwycającą, iż zdawało su młodemu Indjaninowi, że chyba marzy o takiem zjawisku.
Ręce złożywszy, z otwartemi szeroko oczyma, lekko pochylony naprzód, jakby przyklęknął do modlitwy, stał osłupiały i zdumiony.
Panna Cardoville, wzruszona, nieco się zarumieniwszy nie wchodząc do salonu, stała na progu drzwi, prowadzących do oranżerji. Wszystko to się stało w krótszym, aniżeli na opisanie tego potrzeba, czasie; i ledwo też sztora została podniesiona, kiedy Rodin, udając zdziwienie, zawołał:
— Pani tu jesteś!
— Tak, panie... — odrzekła Adrjanna zmieszanym głosem — przybywam, aby dokończyć zdania, które pan niedawno zacząłeś. Powiedziałem panu, że, gdy mi padnie na myśl podejrzenie, oznajmiam je głośno osobie, która je we mnie wzbudziła. A więc przyznaję się przy tej sposobności, że o mało co nie zbłądziłam: przybyłam tu śledzić pana... Pierwszy to raz w mem życiu poniżyłam się aż do podstępu... słabość ta godną jest ukarania, poddaję się mu; daję panu zadosyćuczynienie: jeżeli żądasz, przeproszę cię... Następnie — zwracając się do Dżalmy, dodała: — Teraz książę, nie można dalej utrzymywać tajemnicy... jestem twoją krewną, jestem panna Cardoville, i spodziewam się, że przyjmiesz gościnność od siostry, jak przyjmowałeś od matki.
Dżalma nic nie odpowiedział.
Zapatrzony w zachwycie na to niespodziewane zjawisko, ognisty wzrok Indjanina pochłaniał z pożerającą chciwością rzadką piękność młodej dziewicy.
W rzeczy samej nigdy dwie piękniejsze istoty nie stanęły wobec siebie. Adrjanna i Dżalma przedstawiali wzory piękności kobiety i mężczyzny. Zdawałoby się, że jest coś nadzwyczajnego, coś nadludzkiego w zbliżeniu tych dwóch istot, tak młodych, tak świeżych... tak wspaniałych, tak namiętnych, tak heroicznych i tak wyniosłych, które, rzecz dziwna, wprzód jeszcze nim się zobaczyły, już poznały się na całej moralnej wartości.
Spojrzawszy w stronę księcia i chcąc go pobudzić do odpowiedzenia na oświadczoną mu braterską ofiarę, Adrjanna, spotkawszy znowu jego bystry, dziki, ognisty wzrok, spuściła oczy z pewnym przestrachem, smutkiem i obrażoną dumą; wtedy winszowała sobie, że odgadła niezbędną potrzebę trzymania nadal Dżalmy w oddaleniu od siebie, tak dalece bowiem lękała się zapalczywej, unoszącej się natury księcia.
Chcąc skończyć to nader przykre położenie, panna de Carodville rzekła do Rodina cichym i drżącym głosem:
— Bądź tak dobry, mój panie... pomów z księciem... powtórz mu moją ofiarę... Ja tu pozostać dłużej nie mogę.
To powiedziawszy, Adrjanna cofnęła się ku Florynie.
Za pierwszem poruszeniem się z miejsca Adrjanny, Dżalma poskoczył ku niej jak tygrys, któremu chcą wydrzeć łup jego. Młoda dziewica, przelękniona dzikim wyrazem twarzy Indjanina, prędzej jeszcze cofnęła się z głośnym krzykiem. Na ten krzyk Dżalma przyszedł do siebie i przypomniał sobie wszystko, co zaszło; wtedy, zbladłszy z żalu i wstydu, drżący, zmieszany, mając łzy w oczach, padł do nóg Adrjannie i, wyciągnąwszy do niej błagalnie ręce, rzekł jej głosem łagodnym, z uszanowaniem i lękliwością, prosząc ją:
— O! pozostań... pozostań... nie opuszczaj mnie! już od tak dawna cię oczekuję...
Na tę prośbę wypowiedzianą z rzewną szczerością dziecięcia, z pokorą sprzeczną z okazaną dopiero co dzikością, której ulękła się, Adrjanna odpowiedziała, dając przytem skinieniem znak Florynie, aby się przygotowała do odejścia:
— Książę... niepodobna mi pozostać tu dłużej...
— Lecz... powrócisz pani? — rzekł Dżalma, powściągając łzy — ujrzę ją znowu?...
— Och! nie, nigdy!... — rzekła panna de Cardoviłle przytłumionym głosem; potem, korzystając z gwałtownego wzruszenia, w jakie wprawiła Dżalmę jej odpowiedź, Adrjana zniknęła za klombem roślin w oranżerji.
W chwili, kiedy Floryna, dążąc za panią, przechodziła około Rodina, ten rzekł jej pocichu a prędko:
— Trzeba skończyć jutro z Garbuską.
Floryna cała struchlała i, nic nie odpowiedziawszy Rodinowi, skryła się równie jak Adrjanna za gęstwinę roślin.
Dżalma, nie odpowiedziawszy, opuścił ręce na kolana i obrócił ku Rodinowi twarz, łzami jeszcze zroszoną.
— Wiedziałem, że panna Cardoville jest zachwycającą i że w tym, co książę, wieku łatwo można się zakochać, — mówił dalej Rodin — i dlatego uchronić chciałem księcia od tego nieszczęsnego wypadku, gdyż piękna bohaterka księcia zapamiętale kocha pewnego młodzieńca, zamieszkałego tu, w Paryżu...
Usłyszawszy te słowa, Dżalma przyłożył obie ręce do serca, jakby mocno w nie został ugodzony, i krzyknął boleśnie; głowa jego w tył się przechyliła i zemdlony upadł na sofę.
Rodin patrzał nań przez kilka chwil ozięble, a następnie, odchodząc i głaszcząc łokciem zatłuszczony kapelusz, rzekł:
— Połknął haczyk!