Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XV. Haute Saison
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
HAUTE SAISON.

Zabawy karnawałowe tego roku były liczne, świetne i ochocze.
Młodzieniec przyjezdny, dobry tancerz i znający kilkanaście osób z towarzystwa, stawał się przedmiotem tak poszukiwanym, że nabierał zupełnego przeświadczenia o swej niezbędności społecznej i zaczynał już w niektórych domach bywać z łaski. Nietylko zdarł cztery pary lakierków i znosił dwa fraki, czarny i czerwony, ale sam się zmachał, przybladł. Nabrał zato dużo poloru, nauczył się kilkudziesięciu nowych słów w kilku językach, przestudjował swój typ w zwierciadłach i zastosował do tego typu jeden ze znanych arcywzorów, — ten lorda angielskiego, tamten — wiedeńskiego fiakra. Ci, dla których wymienione typy nie były dostępne (nie można bowiem naśladować podług fotografji), wzorowali się na miejscowych — to na Granowskim, to na Kostce. Repliki tych dwóch ostatnich zdarzały się najczęściej, tak dalece, że jeżeli kto miał krótki wzrok i wszedł do salonu między grupę czarnych fraków, widział ciągle to Kostkę, to Granowskiego.
Nietylko jednak tańcująca młodzież dzieliła się na dwa te obozy: prawdziwi Granowscy poróżnieni byli z rzeczywistymi Kostkami. Dlaczego? — niewiadomo. Oba domy były trochę spokrewnione, oba były głównemi ogniskami życia towarzyskiego w sezonie, o którym mówię — Granowscy już dawniej, Kostkowie zaś tylko od jesieni, ale, ponieważ byli bardzo bogaci i bardzo gościnni, stanęli odrazu na współrzędnem stanowisku z Granowskimi. Zatem powstało może jakieś współzawodnictwo o pierwsze miejsce? Gdzie tam! Jedni korzystali ze wszystkich zaproszeń drugich, bawili się razem, dopełniali się, byli sobie wzajem potrzebni. Gdyby nawet skryte ambicje przodowania nurtowały te domy, te aspiracje nie wyraziłyby się nigdy przez widoczną niechęć, która między nimi powstała tak około połowy karnawału. Znając duży takt towarzyski Granowskiego, wesoły i dobry charakter jego żony, znając też dystyngowane natury obojga Kostków, nie mogłem sobie tego wytłumaczyć. Aż mi, jak na wszystkie trudniejsze pytania, odpowiedział Podfilipski:
— Nie mogło być inaczej. Jedni i drudzy stoją, jak to się vulgo mówi, „na świeczniku“. Od czegóż zatem jest w Warszawie Odęcka i jej podobni? Skoro tylko oba domy zajęły swoje stanowiska, pani Eliza dowiedziała się, że pani Granowska mówi o jej fałszywych zębach, zaś tamtej doniesiono, że Kostka nazwał ją gęsią. Poczem Granowski, ujmując się za żoną, miał powiedzieć, że woli uczciwą gęś, niż rozwiedzioną orlicę, na co znowu pani Eliza z największą pewnością miała odrzec, że warszawskie orły chodzą na czterech nogach i mają rogi... Rozumie pan, że te plotki wymyślam teraz naprędce; zastępuję niemi inne, których nie znam, ale które istnieją napewno między nimi. Jest cała chmara ludzi, mających osobistą przyjemność lub interes w poróżnieniu Kostków z Granowskimi. Przyjemność platoniczną mają ludzie fachowi, jak Łatacki, ale wielu innych ma interes. Dobrze jest ostrzec po przyjacielsku panią Granowską, że to a to o niej mówią, albo pani Elizie szepnąć coś o tem, jacy też to ludzie są u nas złośliwi. Uda się, albo się nie uda? Jest jednak pewna zasługa, — a może zaproszą na obiad?
— Wątpię — odpowiedziałem — aby pani Eliza za to kogo zaprosiła na obiad.
— I ja wątpię — to też ten ktoś wystrychnął się na dudka, nie mniej przecież zaszczepił plotkę. Będzie miał choć to zadowolenie, że przyćmił trochę świeczniki, „bo już doprawdy zanadto wszystkim w oczy świecą“. Ach, panie! znowu gadamy o tej marności.
— Cóż, kiedy ta marność przenika wszędzie, psuje wszystko.
— Nic ostatecznie nie popsuje. Zobaczy pan, jaki będzie jutro bal u Kostków.
Rzeczywiście, wierzchnie pozory były równie serdeczne między Kostkami a Granowskimi, jak z początku sezonu.

*

Były już Ostatki. Przyjezdny młodzieniec, przetańcowawszy 28 nocy, wypiwszy ze sto butelek wina, wyczerpawszy kwestję czarnych naszyć na rękawiczkach, zniósłszy regułę trzech spinek do gorsu na korzyść jednej środkowej ze szmaragdem, otoczonym brylancikami (dwieście korcy pszenicy z dostawą na wrzesień), nie czuł już nóg pod sobą, ani mózgu w głowie. Wstawał popołudniu, chodził senny aż do wieczora, poczem przebierał się i wstępował w szranki. Od dwóch dni jednak szanował się na tłusty poniedziałek, na bal do Kostków, który miał być uwieńczeniem karnawału. Nie przyjął paru zaproszeń do pomniejszych domów.
Kostkowie ogromnie urośli od przyjazdu. Wiedziano o nich, że są bardzo bogaci, nie wiedziano jednak, że dadzą ze trzydzieści obiadów, parę wieczorków i bal. O pani Elizie różnie mówiono w przeszłości, gdy była jeszcze panią R. Znano ją, jako bardzo ładną, nie wojowniczą, lubiącą pewien wybór w ludziach i rozmowę z niektórymi mężczyznami. Wszystko to są niby zalety, ale podejrzanej natury. Był czas — wtedy, kiedy było jej źle na świecie i rozgrywał się dramat rozwodowy — że centralna stacja opinji potępiła ją; zaledwie gdzieś po kątach i pod ziemią kryły się korzystniejsze o niej zdania. Obecnie jednak zwrócono jej honor i szacunek: jej pochwały można było głosić chociażby na publicznych placach, a znów po kątach i pod ziemią kryły się maleńkie resztki owej dawniejszej opinji, uciśnione przez powodzenie i widoczny splendor Kostków.
Opinja musi się oczywiście zmieniać stosownie do czasów — i potrzeb krajowych.
Podfilipski szczerze i bezwarunkowo powrócił całe swe uznanie pani Elizie.
— O! — mówił — to jest wyjątkowa kobieta. Przyznam się jednak, że jej nie doceniałem. Jak urządziła sobie życie! jak się umiała postawić wobec towarzystwa! Czy w tem jej zasługa, czy męża — nie wiem, ale rezultat wyborny. Sama pani Eliza jest osobistością, a pomimo to nie ma typu heroda-baby. Taka się zdarza jedna na tysiąc i jedna na kilka lat, bo mówię tylko o kobietach, mogących grać pewną rolę w towarzystwie.
Pan Zygmunt nie wspomniał o Henryku, bo ten miał naturę dość zamkniętą w sobie, nieskorą do wynurzeń, ani do nowych znajomości, a Podfilipskiego, choć dawno spotykał, mało znał. Kostka cenił zapewne Podfilipskiego, ale nie umiał z nim rozmawiać; wogóle mówił niewiele, a kiedy go słyszałem rozmownym, nawet zapalonym, rozprawiał zwykle z wielką ścisłością o szczegółach, o wypadku specjalnym. Pan Zygmunt zaś miał skłonność do świetnych swych uogólnień, do jaskrawo rzucanych świateł. Nie wyobrażam nawet sobie, jakby ci ludzie z sobą rozmawiali, gdyby los ich skazał na długie obcowanie we dwóch. Podfilipski mówiłby, oczywiście, o wszystkiem, ale Kostka nie wiem, czyby odpowiadał na ulubione wywody pana Zygmunta o braku naszej cywilizacji. A gdyby się znów wdali w jaki przedmiot, pokrewny upodobaniom Kostki, jak malarstwo, i Podfilipski powiedziałby naprzykład:
— Do niedawna malarze nasi nie umieli rysować konia.
A Kostka zapytałby:
— Czy pan zna obrazy Piotra Michałowskiego?
Gdyby ich przypadkiem pan Zygmunt nie znał, dyskusja znowuby upadła.
W gruncie rzeczy Henryk jest nieco mruk i pedant. O nim zatem nic nie mówił Podfilipski.

*

Około 11-ej wieczorem zaczęto się schodzić do państwa Kostków. Mieszkanie ich, najęte na zimę w jednym z pałaców, było duże i gotowe pomieścić wszystkich zaproszonych, których było ze 400 osób. Na tę liczbę znajdzie się zawsze kilkadziesiąt wypadków kataru i obawy mrozu, — jednak można powiedzieć, że kto żył, podążył do nich.
Ponieważ prawie wszyscy przyjechali naraz, około pół do dwunastej (zaproszenia były na 10-tą), napływ powozów był ogromny, i policja miała sporo do roboty tak z powozami, jak z zebraną przy nich gawiedzią. Koła skrzypiały po twardym śniegu, zgrzytały po piasku, rozsypanym u podjazdu. Każdy mężczyzna, który wchodził na schody, po zrzuceniu futra i dokumentnem utarciu nosa, gdy spotkał pierwszą znajomą twarz, nie omieszkał powiedzieć:
— Ależ mróz!
Przy wejściu do salonu stał Henryk, przybierając jak najprzyjemniejszy wyraz twarzy, i witał się z gośćmi w milczeniu. Gdy kto go nie spostrzegł i ominął, Kostka nie gonił za nim. Zkolei ścisnąłem mu rękę i szepnąłem na żarty, że wygląda jak posąg gościnności u wejścia do atrjum. Odciął mi się odrazu napisem, kładzionym na progach rzymskich:
Cave canem!...[1] przechodź!
W środku salonu stała pani Eliza w sukni z jasnobłękitnego adamaszku, osypana brylantami. Nie można było w niej odnaleźć tej kobiety, pełnej zaufania do świata, która, według słów Podfilipskiego, wyciągała przy rozmowie szyję, „jak adeptka już gotowa do nawrócenia“. Głowę trzymała wzniesioną, a choć jej śliczna, giętka szyja falowała swobodnie na białych obnażonych ramionach, nic już w niej nie pozostało z adeptki. Uprzejmość jej była dumna, uśmiech już nie ten dawny, przymilny i marzący.
Nie królowała jednak bynajmniej nieruchomie na jednem miejscu, podchodziła ku paniom, umieszczała starsze na fotelach; obowiązki swe sprawiała poprostu i wspaniale zarazem.
Miałem prawdziwą pociechę z wejścia pani Odęckiej. Jeszcze w progu poprawiła sobie jakiś loczek, a potem podrygującym, drobnym krokiem, zbliżyła się do pani Kostkowej z wyrazem najczulszego rozczulenia. Głos jej zaszeleścił:
— Ach, jakaż piękna, jaka piękna! Co za feta prześliczna!... jak za moich czasów.
— Pani tak uprzejma... proszę siadać. O... może tu przy księżnej...
— Zaraz usiądę... a czy będą Granowscy?
— Właśnie wchodzą... muszę ich przywitać.
Granowscy weszli wesoło. Pani, cała różowa i biała od stóp aż do kwiatów we włosach, on poprawny, jak zwykle.
— Jak się masz, Henryku?... jak się masz, Elizo? Stanęli obok pani domu, niby pomagając jej w przyjmowaniu gości. Nawet oko Odęckiej nie zdołało uchwycić pozoru nieporozumienia między Granowskimi, a Kostkami.
Fred Zbarazki wszedł ze starą ciotką, siostrą ojca, bardzo już posuniętą w lata i słabości. Ponieważ jednak chciała zobaczyć początek balu, Fred ofiarował jej swe usługi i prowadził staruszkę poważnie, z dworskością, należną jej i swemu nazwisku; ten wielki urwis występował tu bowiem, jakby w uroczystości familijnej. Porównałem tę jego sylwetkę z tamtą w Ustroniu i ledwom się wstrzymał od śmiechu. Trudno mu nie przyznać, że umie się znaleźć.
Nie spostrzegłem nawet, jak wszedł Podfilipski. Widać, ze względu na tłum, wszedł bez efektu. A tak przyzwyczajony byłem do jego wejść okazałych, żem się zdziwił, gdym nagle zobaczył go już obok siebie w zwartej grupie czarnych fraków.
Zajrzałem do sali balowej, jeszcze prawie pustej. Tylko orkiestra stroiła instrumenty. Było tu znacznie zimniej, niż w pierwszych salonach; zapach kwiatów nie był jeszcze pomieszany z innemi woniami. Kilku fachowych tancerzy oglądało salę, dyskutowało nad ustawieniem krzeseł przy mazurze. Był zapewne między nimi prowadzący tańce.
Nagle w drzwiach przeciwległych ujrzałem twarz tak tu niespodziewaną, jak istoty jakiejś mitologicznej, a przecie ożywionej. Długa, capia broda, kościste policzki, świdrujące oczy. Skąd ja znam — i to dobrze znam — tę fizjognomję? Czyżby Kołczanowicz, ów turbator chori jubileuszowy? On tutaj?
Poszukałem natychmiast Kostki, który już się był trochę uwolnił od swych obowiązków po przyjściu wszystkich oczekiwanych dygnitarzy. Nim go znalazłem i doprowadziłem do drzwi, rozpoczęto walca, sala napełniła się i nie odrazu mogłem wskazać Henrykowi Kołczanowicza.
— Jakim sposobem wziął się u was w salonie ten cap?
— Jaki cap? i jak ja mogę wiedzieć, skąd się ludzie u mnie wzięli? Myślisz, że ja znam wszystkich?
— Ale znasz... takiego się nie zapomina. O patrz! schował się teraz, jak faun, między azalje i patrzy dzikiem okiem na tańce.
— Ach, ta broda?... to mój nowy kasjer.
— Kołczanowicz?
— Tak. A skądże ty go znasz?
— Z jednej awantury, zadługiej do opisania.
— A to jakaś bestja wojownicza — rzekł Kostka bo także z powodu awantury stracił miejsce na kolei. Lecz ponieważ przyszedł do mnie z bardzo poważnemi rekomendacjami, przyjąłem go za kasjera.
— Więc powiadasz, że stracił miejsce z powodu awantury?... Kiedy?
— Około Bożego Narodzenia.
— Nie wiesz, z kim była ta awantura?
— Nie pamiętam. Gdzieś się to działo pomiędzy literatami.
Dłużej nie mogłem rozmawiać z Kostką z powodu jego obowiązków gospodarza. Wyciągnąłem Podfilipskiego z tłumu i, przyprowadziwszy go na miejsce, skąd widać było Kołczanowicza, pod azalją, wskazałem mu go:
— Czy poznaje pan pod tym kwiatkiem naszego oponenta, co to Delickiego chciał przekuć na swój sposób?
Widok ten nie podziałał Podfilipskiemu na wesołość. Otworzył szeroko oczy:
— Co to jest?! jak on wlazł tutaj?
— Został kasjerem u Kostki.
Pan Zygmunt skrzywił się i aż pobladł z gniewu:
— Niech sobie będzie kasjerem u samego djabła!
— Ale stracił miejsce na kolei... wie pan? — zapytałem.
— Naturalnie — rzekł Podfilipski, opanowawszy już niewłaściwy na balu wybuch złego humoru — kasjer kolejowy musiał przecie zdać kasę przed pojedynkiem.
— Więc strzelali się?
— Nie... potem się znowu nie strzelali. To cała historja. Dajmy jej tutaj pokój, dobrze?

*

Tańce szły wybornie; prowadziło je dwóch wytrawnych kierowników, postacią nie różniących się zdaleka od typu przyjezdnego młodzieńca, ale swobodniejszych, nie skrojonych na model żadnego z zagranicznych, ani miejscowych wzorów. Komendę ich ledwo było słychać, mieli całą armję wyćwiczoną, podwładną, ustawioną w vis-à-vis, w czwórki i w kwadraty. Armja ta, po ciężkiej tegorocznej kampanji, nabrała doświadczenia, działała pewnie i walecznie. Zwolnione w ostatnich dniach marsze podnosiły też ducha weteranów wielkiego sezonu. Ci weterani mieli od dwudziestu do trzydziestu lat, ale lata wojny liczą się podwójnie. Wiek nie stanowi o randze w tej broni, owszem, jest poniekąd przeszkodą. Kilku zamieszanych w szeregi podżyłych kawalerów i żonatych działało wprawdzie z wielką gorliwością, ale zasługa ich nie była tak szczerze ceniona, ani nagradzana przez damy, zwłaszcza, że bal ten był duży i tańcowała przeważna liczba panien, które przedewszystkiem z młodszych i dobrych tancerzy pragnęły sobie wybrać dozgonnego adjutanta.
Ja umieściłem się w korpusie inwalidów, nie mogłem się jednak skarżyć na towarzyszów broni, bo byli tam oboje państwo Kostkowie, Podfilipski i wielu innych. Żałowałem tylko, że nie widzę pani Elizy tańczącej — bo jest to prawdziwie estetyczna przyjemność patrzeć na nią w tańcu: płynie i wzoruje się, jak posąg, daje wrażenie ożywionego marmuru.
Póki szły walce i kadryle, ogólny widok sali, choć pięknej i przystrojonej kobiecemi sukniami, nie miał charakteru. Był to barwny, pachnący, ale pospolity tłum — saltans caterva. Dopiero hasło do mazura zmieniło pozór sali. Powstał najprzód zgiełk i walka o krzesła, wyrzucanie za drzwi nietańczących, i tym podobne manewry wstępne, nie odznaczające się efektem, tak, jak zwijanie obozu przed walną bitwą. A potrzeba, chociaż nie krwawa, była ważna, ostatnia. Czuli to wszyscy, dzielne serca rwały się. Najbardziej zatańczony młodzieniec przyjezdny dobywał, co mógł, ze swej postawy. Wodzowie, krążąc, przemawiali do wiary. Między nimi znalazł się teraz i Fred Zbarazki.
Zarwał, zaśpiewał, zadudniał huczny mazur. Wszystkie pary! — atak ogólny, trochę zamieszania, opanowanego natychmiast przez wodzów — rozsypanie się na miejsca. Dopiero teraz: pierwsza czwórka! — szarża kawalerji. Dalej wiara!
Mawiał mi mój nauczyciel tańca, baletmistrz Popiel, który lekcje swe lubił przeplatać wywodami teorji, że „mazur jest tańcem, przeniesionym z karczmy do salonu, musi zatem zachować te oba swoje charaktery: nie zatracić oryginalności i wzbić się do wyżyn elegancji“. Nieżyjący już klasyczny tancerz miałby pociechę tutaj z pierwszej czwórki: co tylko można było wprowadzić zamaszystego wdzięku parobczaka do rasowej postawy i szlachetności ruchów młodego pana, — czynił to Fred Zbarazki, a pani Granowska, choć ubrana w jedwab i koronki, choć we włosach niosła pęk nicejskich kwiatów migdału, ale cała różowa, świeża, jak czereśnia, mogła być porównana do jakiej pięknej, czarnobrewej Jagny; nie wydawała się z odmiennej gliny.
Cały dobór pierwszych par był prawie na tej wysokości, na której taniec czyni naprawdę wrażenie sztuki, gra nietylko na zmysłowych, ale na estetycznych strunach. Dlatego też Henryk, kładąc mi rękę na ramieniu, rzekł w narzeczu estetyczno-sportowem:
— Mazur jest po „Zagłobie“ z „Terpsychory“ — nieprawdaż?
Ma on swe takie lapidarne wyrażenia, do których trzeba dodawać komentarz.
Potem zamieszało się trochę w sali, następne pary nie tak już były pokaźne; znowu ochota rosła, ćmiło się w oczach od przelotów i obrotów, grzmiała muzyka, zrobiło się bardzo gorąco. Z sali balowej szedł teraz do innych pokojów szeroki wiew, jakby afrykański, nasycony woniami kwiatów, piżma, ciał — i upałem.





  1. Strzeż się psa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.