<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Abram Pinkt używał szabasu przez całe dwadzieścia cztery godzin. W piątek przed wieczorem szedł do łaźni, potem ubierał się odświętnie w nowy kamlotowy żupan, przepasywał biodra czarnym pasem wełnianym, na głowę wkładał bardzo piękny kołpak lisi i tak wystrojony szedł do bóżnicy. Powróciwszy do domu, zastawał już świeczki zapalone, stół nakryty i zabierał się do wspaniałej uczty. Pił mocną szabasówkę, jadł chałę, rybę, kawałeczek mięsa, potem ze współlokatorami swymi śpiewał „majufes,“ potem czytał trochę nabożną książkę, potem kładł się spać i spał snem mocnym... Rano znów szedł do bóżnicy, modlił się, potem jadł, czytał, spał, znów jadł, śpiewał i znów spał, właśnie jak przystoi na męża, który przez sześć dni dość się natrudził, nagadał, nahandlował, a siódmego dnia chce użyć wczasu i wypoczynku.
W szabas Abram nie myślał nawet o skórkach, ani o zwierzynie, ani nawet o Mateuszu, tylko odpoczywał i ciałem i duchem. Przez cały dzień w myślach jego przesuwały się różne wspaniałe obrazy przeszłości biblijnej, dopiero pod wieczór, gdy szarzeć zaczynało i gdy niebawem gwiazdy miały na niebie zabłysnąć, do głowy Abrama powracały skórki zajęcze.
Właśnie w sobotę wieczorem, gdy światło zapalono, przed dom Abrama zajechał saneczkami Mateusz. Abram ujrzawszy go pomyślał:
— To jest kupiec, słowny człowiek, terminowy człowiek!... ja już mam moje dwa zające, za które mi dobrze zapłacą, podziękują i powiedzą, że takiego słownego handlarza, jak Abram, na świecie trzeba poszukać...
Mateusz wjechał na podwórko, okrył konia starą kapotą, rzucił mu garstkę siana, a sam, wyjąwszy z sani worek, wszedł do izby.
— Jak się macie, Abramie? — rzekł.
— Dziękuję, a wy, Mateuszu, zdrowi jesteście?
— Ot trzymam się, jak groch przy drodze...
Żyd się roześmiał.
— Ny, za to droga nie dobrze się trzyma przy takim grochu, jak wy.
— Albo co?
— Nic, ja sobie tylko tak powiadam, aby coś powiedzieć... ale, Mateuszu, gdzie wasze słowo jest?
— W worku...
— Ho, ho! jakoś bardzo ważne słowo... to chyba nie zające, ale dwa wilki...
— Trzy zające...
— Ja was prosiłem o dwa...
— Cóż zrobić? złapało się trzy...
— Nie strzelaliście?
— Nie. Teraz trudno, gajowi się włóczą jak psi; żeby człowiek strzelił, toby ich cała hurma napadła i wzięliby jak swojego. Więc tedy po cichutku się złapało na wnyki. Na przyszły tydzień, skoro doczekamy, będą miesięczne noce, to u siebie za stodołą parę snopeczków owsa postawię na przynętę, przyjdą jak barany pod strzał.
— Mój Mateuszu, koniecznie trzeba zająców strzelać, bo państwo grymaszą; jak zając nie pokrwawiony, to powiadają, że on swoją śmiercią zdechł... że ja go na polu znalazłem... Akurat, ja nie mam co lepszego do roboty, tylko po polach chodzić i zdechłych zająców szukać! Takie pańskie fanaberye... nie dość, że jedzą zająca, nie dość że jedzą go za niedrogie pieniądze, jeszcze chcą grymasić...
— Pańska moda.
— To jest głupia moda; czy zastrzelony zając więcej waży, niż uduszony?
— Ale skąd?
— No, ja też powiadam, że nie rozumiem czego oni chcą?
— Ja rozumiem i zawsze sprzedaję strzelane zające...
— Kiedy te są duszone.
Mateusz wydobył z worka zająca, który całą głowę i bok miał powalane krwią.
— To strzelany jest — zawołał Abram.
— Akurat! ziarnka śrutu w nim niema, ale moja to rzecz, żeby go ufarbować, bo skoro państwo to lubią i skoro za to płacą...
— Wy jesteście bardzo zmyślny człowiek, Mateuszu; co chcecie za te dwa zające?
— Nie za dwa, ale za trzy...
— Jakim sposobem? przecie ja u was obstalowałem tylko dwa zające.
— A cóż ja z trzecim zrobię?
— Co chcecie; możebym go wziął, ale nie mam na niego kupca teraz; jak poleży i zepsuje się, ja zostanę stratny. Wreszcie słuchajcie, ja mam miłosierdzie nad wami... ja go wezmę, ale nie mogę zapłacić za niego tyle co za tamte. Na żaden sposób...
Zaczął się targ długi, nużący. Chłop opuszczał, żyd postępował. Godzina upłynęła, nim do porozumienia przyszli.
Abram pot z czoła ocierał.
— Wy, Mateuszu — mówił, — jesteście twardy jak kamień, z wami ciężko handlować...
— Idźcie-no do lasu, spróbujcie nabrać zwierzyny, jak na wszystkie strony pilnują, obrachujcie swoją fatygę, pracę, strach i idźcie sprzedać zająca. Ciekawym też, cobyście za niego zażądali?...
— No, ja co innego, ja jestem inny człowiek.
— Macie tak samo nogi, ręce, głowę; któż wam broni próbować...
— Każdy musi żyć podług swego fachu; ja jedno potrafię, wy drugie, a z tego, co my obydwa potrafimy, jest cały handel. My zawsze powinniśmy się trzymać za ręce, bo wy potraficie wyprowadzić zająca z lasu, a ja umiem go wprowadzić w świat... Dlatego ja was tak ratowałem w sądzie, bo ja jestem wasz najlepszy przyjaciel...
— Ekonom się odgraża...
— Co on się może odgrażać?
— Powiedział, że się zaczai w lesie z dziesięcioma fornalami, że mnie złapie, zbije na kwaśne jabłko i do kryminału wsadzi...
— Wy się śmiejcie z tego, Mateuszu, on wam nic nie zrobi, choćby miał stu chłopów.
— Dlaczego?
— Bo wy nie będziecie taki głupi, żebyście szli do lasu akurat wtenczas, kiedy Barnaba z chłopami na was czeka. Tak mi się zdaje....
— Ha... i ja tak myślę; niech on czeka na mnie w jednym końcu lasu, a ja gospodarować będę w drugim, i co mi zrobi? Złodziejstwo mi zarzuca, cygan jeden, jak gdybym ja naprawdę złodziejem był. Kupił bestya las, czy co? Kupił zająca czy sarnę?... Nie urosła to drzewina? nie urósł grzyb, czy jagoda z mocy Boskiej, bez ludzkiego zachodu, bez żadnego kłopotu? Albo i marny zając, czy on dworski, albo chłopski... nie, kto go złapie, ten go ma... Paskudny świat, Abramie... żyć nie dadzą, a najbardziej ci psiawiary ekonomy, rządcy, gajowi... Że to święta ziemia takich nosi cierpliwie...
— Wy macie recht, — rzekł po namyśle Abram, — ale na moje pomiarkowanie, żebyście mieli las swój własny, tobyście może inaczej gadali. Podług mojego rozumienia, człowiek ma swoje myślenie nie tylko w głowie, ale i w kieszeni...
— Żebym ja miał las — mruczał chłop, — żebym ja miał las...
— No to cobyście z nim robili?
Mateusz nie chciał na to pytanie wprost odpowiedzieć.
— A juści — odrzekł, — Abram żeby wielkim rabinem żydowskim został, to coby Abram robił? Pewnie nie latałby po wsiach za skórkami, ale siedział sobie cały dzień w krześle, rybę jadł, śledzia jadł, herbatę z arakiem pił...
— Co wy powiadacie, właśnie, że wielki rabin bardzo mało jada... On i bez jedzenia ma w sobie bardzo wielką moc. Aj, rabin, cha! cha! czy ja mógłbym rabinem być, nawet pomyślenia takiego nigdy nie miałem, nawet mi się to w nocy nigdy nie śniło... Rabin, wy nawet nie wiecie, jakie to wielkie słowo...
— No, i co gadać po próżnicy... wy nie będziecie rabinem, ja nie będę dziedzicem, taki już nasz los... tymczasem ja muszę myszkować po borach, a wy handlować skórkami... Trzeba dziękować Bogu za to, co jest...
— Czy tak podług waszej nabożności wypada?
— Ma się rozumieć... a podług waszego rozumienia inaczej?
— Owszem, jeszcze bardziej, zawsze trzeba dziękować Panu Bogu za to, co już nam dał, a prosić, żeby jeszcze więcej dał i jeszcze więcej...
— Nigdy wam nie dość...
— Aj, Mateuszu, pomyślcie-no, co wyście powiedzieli? jakie wyście rzadkie słowo wymówili i jak niepotrzebnie takie słowo wymawiacie...
— Nie rozumiem was.
— Powiedzieliście „dość.“ Weźcie to na rozwagę, na rozum, i zastanówcie się co to znaczy?
— Dość znaczy dość, do woli, do syta, tyle co potrzeba...
— I kto takie słowo wymawia?
— Juścić nie psi, tylko ludzie.
— Nie wielki z was majster do myślenia. Żeby was na przykład... nie chcę w złą godzinę wymówić... złapał w lesie Barnaba i zaczął łomotać po waszym grzbiecie grubym kijem, tobyście krzyczeli „dość;“ żeby was, niech się na naszych wrogów obróci... trzęsła febra, tobyście też mogli krzyczeć dość; ale gdyby wam kto dawał pieniądze, zboże, perły; gdyby wam toczył z pełnej kufy okowitę, to nie śpieszylibyście się z wołaniem, moglibyście zapomnieć, że takie słowo w mowie ludzkiej jest... Co to znaczy? Bierzcie tylko do głowy, a zrobi wam się zaraz jasno, że „dość“ odnosi się tylko do złego, a nigdy do dobrego; że skoro na dobre człowiek nie mówi „dość,“ to znaczy, że mu brakuje, że mu jeszcze potrzeba... a skoro potrzeba, prosi, żeby mu dali. To jest całkiem jasne i trzeba bardzo twardej głowy, żeby tego nie zrozumiała... no, a wy przecie zanadto twardej głowy nie macie...
Chłop się roześmiał.
— Po żydowsku wy, Abramie, te wszystkie pomyślenia obracacie...
— Śmiać mi się chce z was, Mateuszu — rzekł Abram. — Wam dziwno, że ja wszystkie pomyślenia obracam po żydowsku. Powiedzcie, proszę, jak je mam obracać? po waszemu? Ej, nie... Każdy człowiek ma swój sposób: chłop chłopski, pan pański, żyd żydowski... Z tych sposobów dopiero wynika jeden sposób: dobry.
— Nie zawsze...
— Zawsze, wierzcie mi... ja się na tem znam lepiej od was. Jeżeli będziemy łapali zająca, wy złapiecie; jeżeli pójdziemy zastawiać wnyki na ruble, to ja muszę cokolwiek upolować, a wasza próżna fatyga. Nie może być inaczej, cały porządek świata na tem stoi, cała spekulacya... Nie moja to głowa wymyśliła, ani nie wasza, tak już było od dawna, tak jest i tak będzie.
Chłop głową zaczął kręcić.
— A juści, wszystko byście zagarnąć chcieli i zabrać do garści...
— Co wszystko, jakie wszystko? Aj, Mateuszu, weźcie dobrze do głowy. Wy macie chałupę, macie pole, łąkę...
— Aj, łąka; całej obrady sto prętów...
— Ja nie mam nawet dwa pręty; macie konia, krowy, owce i za przeproszeniem jeszcze inne bydło... macie las...
— Jaki?
— Niby nie wiecie: dworski las macie...
— Dworski to nie mój...
— Wszystko jedno... powiadam tylko, że wy coś macie, a ja nie mam nic, tylko kawałek głowy i parę groszy w kieszeni. Komu łatwiej żyć, wam czy mnie?
— Mnie się zdaje, że wam...
— Pfe! nie powiedzcie to słowo... wy macie...
— A wy macie pieniądze...
— Aj, niech nasze wrogi takich pieniędzy nie mają.
— Eh, Abramie, po co mamy bajać po próżnicy; zapłaćcie mi za moje zajączki i bywajcie zdrowi. I tak już noc porządna, nim się człowiek przywlecze do chałupy, kawał zejdzie, a jutro raniuteńko do roboty trzeba wstać...
— Alboż potrzebujecie młócić? Czy wasz syn tego nie potrafi? Czy wam niewola męczyć wasze stare kości?...
— Ja do młócenia nie pójdę, ale do lasu...
— Dobrze, idźcie wy do lasu. Słuchajcie-no, podobno na Żabiem-jeziorku pokazały się wydry...
— Kto wam to mówił?
— Chłop jeden opowiadał, że ludzie widzieli, nawet on sam widział... a ja zaraz pomyślałem, że te wydry będą nasze...
— Ale...
— Kto je złapie, jeżeli nie wy?...
— Trudna rzecz...
— Dla was?
— Dla każdego...
— Pi, pi, wydra, rzadka rzecz, śliczna skórka, jabym wam dobrze zapłacił...
— Nie sprzedaję ja skórki na baranie; jak będzie, to pogadamy.
— Ja wiem na pewno, że będzie...
— Bywajcie zdrowi, Abramie, już jadę...
— No, co wam tak pilno? napijcie się jeszcze wódki, ja funduję.
— Snać sumienie was ruszyło, żeście dali tak mało za zające...
— Wcale nie, ale chciałbym, żebyście mieli lepszą chęć do wydry...
— Samo prawie żydowski kołnierz...
— Co wam do tego? niech będzie czyj chce, abym wam zapłacił...
Rozstali się dwaj przyjaciele na krótko.
Po trzech dniach Mateusz znów przyjechał i przywiózł ładne, lśniące skórki z dwóch wyder. Abram wydał okrzyk zdziwienia.
— Już? — zawołał.
— A juści, miałem czekać do żydowskich Trzech Króli?
— Wy chyba ze złym duchem macie spółkę.
— Ej, nie bajać, jeno wydry brać i płacić... skórki są piękne, a zachodu kosztowały nie mało...
Po tej tranzakcyi nastąpiła druga, dalej trzecia, dziesiąta i tak przez całą zimę i przez następnych kilka.
W zgodzie przykładnej był zawsze Abram Pinkt z Mateuszem Sikorą. Chłopu nie uszło żadne żywe stworzenie; które tylko podpatrzył, wyśledził, wyszpiegował, to dostał. Zdradą, podstępem, siatką, samołówką, strzałem, w dzień lub w nocy Mateusz ofiarę swoją zabierał. Abram nieraz myślał, że Mateusz to nie jest prawdziwy Mateusz, ale anioł śmierci dla zwierząt dzikich, tak jak rzeźnik dla swojskich... Abram z taką pewnością nie sięgał do własnej kieszeni po pieniądze, jak Mateusz do cudzego lasu po zwierzynę. Była to zaprawdę śliczna spółka, oparta na pewnych, niewzruszonych fundamentach. Czasem przeszkadzał rozwojowi interesu sąd... zawsze chętny do dawania ucha złośliwym podszeptom... Zwykle w takich przypadkach niewinność wychodziła z tryumfem, ale raz stało się takie brzydkie zdarzenie, że Mateusz dostał się na pół roku do kozy... ani jednego dnia nie darowali mu, musiał odsiedzieć całą porcyę co do godziny.
Przez ten czas zwierzyna w okolicznych lasach rozmnożyła się bardzo, a Abram nie miał zupełnie czem handlować, przymierał głodu, stracił humor i opinię sławnego i punktualnego dostawcy, a grubszy liwerant skórek napisał do biednego Abrama dość przykry list, w którym wcale nie dwuznacznie dał do zrozumienia, że potrzebuje ajentów czynnych, ruchliwych, energicznych, nie zaś niedołęgów, umiejących tylko fajki palić pod piecem i rozmyślać nie wiadomo o czem.
Było to Abramowi bardzo przykro i utwierdziło go w przekonaniu, że świat jest co się zowie paskudny, a ludzie źli, że nie pamiętają o zasługach już położonych a licznych, lecz żądają nowych i jeszcze liczniejszych, dziesięć razy liczniejszych. Jest w tem akurat tyle sprawiedliwości, ile puszystej sierci w wyleniałej i na szczęt zjedzonej przez móle skórce.
Abram, do najwyższego stopnia oburzony, odpisał liwerantowi, że stagnacya w interesie jest chwilowa, spowodowana przez siłę wyższą; że przed upływem terminu zaradzić złemu nie można, a zarazem zaproponował liwerantowi, żeby go nauczył, w jaki sposób można kupić skórkę z zająca, który nie jest zabity i cieszy się zupełną swobodą.
Niech przyjdzie i niech kupi, kiedy jest taki wielki mechanik do handlu! Przekonałby się zaraz, że handel z Mateuszem jest interes, bez Mateusza zaś nic nie znaczy. Wprawdzie Koguciński też miewa niekiedy co do sprzedania, ale z Sikorą w porównanie nawet nie idzie.
Tamten jest chłop rarytny, prawdziwy łowiec!
Nie mógł się doczekać Abram powrotu swego przyjaciela, a zarazem ustania szkaradnej stagnacyi. Z konieczności musiał próbować innych geszeftów, trudnić się takim handlem, do jakiego wcale nie był przyzwyczajony. Trafiło mu się kupić bardzo tanio srebrny lichtarz. Kupił go bez namysłu, bo i dlaczego miałby nie kupić?
Lichtarz był porządny, nie zanadto wysoki, ani zbyt nizki, średniej wielkości, w samą miarę... Używał go Abram tylko w święto i cieszył się, patrząc na tak piękny a niedrogi nabytek. Obiecał najmłodszej córce, że jej da ten lichtarz w posagu i dziewczyna pyszniła się już naprzód z tego bogactwa, tem bardziej, że wszystkie prawie jej towarzyszki zaledwie marzyć mogły o mosiężnych...
Któż zgadnąć może, jakich sposobów używa szatan, aby sprowadzić na człowieka nieszczęście. Nie żałuje on na ten cel ani brylantów ani złota — cóż dopiero mówić o srebrze.
Wróg ludzi bogaty jest; nie mógł dostać się do Abrama przez skórki, osiągnął cel przez srebrny lichtarz...
Kiedy Mateusz odsiadywał swoją pokutę w kozie, na Abrama spadło też nieszczęście... Odwiedziła go policya i przyczepiła się do lichtarza. Zabrali go jak swoją własność; przytem narobili plotek, że to lichtarz kradziony, że jakiemuś obywatelowi złodzieje ściągnęli takich sześć, a prócz tego srebrne łyżki, widelce, noże i inne kosztowności.
Prawda szczera jest, że lichtarz Abram kupił, a oni wyobrazili sobie, że Abram wszystko kupił... zaczęli dopytywać o łyżki. Abram był człowiek rzetelny, chodził prostą drogą, pokazał tym napastnikom wszystkie swoje łyżki cynowe i blaszane, piękne łyżki, ale wcale nie srebrne; policyi to było za mało, chciała koniecznie wiedzieć gdzie są srebrne... chciała wiedzieć kto lichtarz sprzedał, jak wyglądał, czy był stary, czy młody, chłop, czy żyd, czy cygan?
Albo człowiek może pamiętać od kogo kupił! Kupił i dość, zapłacił i interes skończony. Rzecz taka prosta, a jednak, jak się pokazuje, nie dla wszystkich zrozumiała. Oprócz policyi przyczepił się do tego lichtarza i sędzia śledczy; wzywał Abrama do siebie, dopytywał bardzo delikatnie, grzecznie, uśmiechał się przytem... Całkiem przyjemny człowiek, tylko ogromnie ciekawy, gotów pytać ile człowiek ma guzików u kapoty, włosów na brodzie... Ciekawszy niż nie jedna stara żydówka. Rozmawiał z Abramem kilka godzin, trochę przytem pisał, a potem powiedział: „bądź pan zdrów,“ „do widzenia“ i pozwolił jechać do domu.
Abram nie dał sobie tego dwa razy postarzać, i wprawdzie nie pojechał, ale poszedł do domu piechotą, na swoich własnych nogach... O lichtarzu całkiem ucichło i byłby Abram o nim zapomniał, gdyby nie najmłodsza córka, która coraz głośniejszym lamentem wyrażała swój żal i zawiedzione nadzieje.
Mateusz pewnego wieczora pokazał się w miasteczku. Był jeszcze bardziej ponury i bardziej milczący niż dawniej. Patrzył w ziemię, ludzi unikał.
Do drzwi Abrama zapukał może więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z potrzeby. Abram powitał go okrzykiem pełnym radości, ale to nie rozpogodziło czoła chłopa. Usiadł na ławie, podparł głowę na dłoni i przez dość długi czas milczał.
— No, Mateuszu — wołał Abram, — słuchajcież Mateuszu, czyście tam mówić zapomnieli? Powinniście się cieszyć i radować, że już jesteście na swobodzie, a wy tak wyglądacie, jakby wam najpiękniejsza krowa zdechła... Odsiedzieliście już swoje, teraz możecie pracować...
— Odsiedziałem niesprawiedliwie — rzekł Mateusz.
— Aj, moi kochani, co to gadać... Sprawiedliwie czy niesprawiedliwie, jednakowo się siedzi...
— Ja tam złodziejem nigdy nie byłem...
— No, ja też nie byłem, a przecie miałem taki kram, taki kłopot i o co? o srebrny lichtarz, który za swoje własne pieniądze kupiłem. Świat jest paskudny, ale czy dlatego, że on taki, nie handlować skórkami, nie kupić, jak się co trafi?
— Do kryminału byle za co pakują...
— Nie myślcie wy o tem... już co was miało boleć to przebolało... teraz nie boli... Teraz wyście powinni zabrać się do roboty, zapłacić sobie za cały czas...
Chłop spojrzał z pode łba.
— Juści zapłacę ja... tylko mądrzejszy będę... drugi raz złapać się nie dam...
Mateusz święcie dotrzymuje słowa... Poluje jak lis, cicho, podstępnie, skrycie, dąbki wywozi, ale jeszcze zgrabniej, niż wpierw. Wypowiedział bitwę gajowym i wychodzi z niej zawsze zwycięsko...
Abram za ów nieszczęsny lichtarz także swoje odsiedział, bo na tym świecie trzeba się do samej śmierci ostrożności uczyć.
Obadwaj filozofowie nasi zmężnieli duchem; nabrali więcej wiedzy praktycznej i doświadczenia. Gdy się zejdą czasem lub gdy odbywają podróż wspólną, wymieniają między sobą myśli i toczą spory. O nieśmiertelności, o życiu zagrobowem mówią mniej, bo co do tego mają poglądy wprost przeciwne, ale kwestya używania darów przyrody, kwestya bezwzględnej wolności handlu zajmuje ich bardzo często...
Mateusz dowodzi, że człowiek ma prawo polowania we wszystkich lasach kuli ziemskiej. Abram twierdzi znów, że człowiek ma bezwzględne prawo handlu wszelkim towarem, jaki na świecie jest, i to ich obydwóch boli, że sądy zapatrują się na te sprawy zupełnie inaczej...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.