Ad astra/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Głos twój znalazł mnie w naujstronniejszych matecznikach gór, w których głąb się cofnąłem.
Przestałem się go spodziewać, a dziś po pierwszym okrzyku powitania nie umiem się już nim cieszyć. Może nawykły do gardzenia kwiatami ziemskiemi, przepoiłem się wyłącznie gorzkim hyzopem życia? Może owa kropla piołunu, dawana nam w kolebce na pierwszy życia sakrament, u mnie była wyjątkowo wielką. Dość, że nawet teraz, nawet teraz, kiedy znów mówić mogę do ciebie, oczy moje są czemś zgaszone i nie napełniają się weselem.
Jestem, oczywiście, niewdzięczny. Czegóż więcej wymagać mogłem? Przywiązałem się do rozmowy z tobą. Gdy mi było duszno i ckliwo, pożądałem jej jak rosy. I oto nie zapomniałaś o mnie. Bynajmniej nie zapomniałaś... Doszło mnie jak gdyby wyznanie, że cierpkie słowa moje, że myśli moje nie są dla ciebie gościem nienawistnym. Co więcej, dochodzi mnie jak gdyby przyznanie, że mogą być dźwiękiem, do całokształtu pieśni twojej zdatnym — potrzebnym. I dowiaduję się, że masz dla mnie jeszcze innych słów wiele... Szczególnie więzi mnie każdy mój wyraz własny, zrodzony z mej zimnej i jałowej duszy, ilekroć z dalekiej za lasy i rzeki podróży powraca do mnie, przez usta twoje, pełne nieba i poezyi. Każdy taki wyraz, powracający do mnie tak pieściwą drogą, witam chciwie i oglądam z uśmiechem zdziwienia, poznaję bowiem, że jest mój własny, a jednak gdy wzięła go w siebie twoja seraficzna Psyche, tak jakoś zbłękitniał, że mógłby prawie uchodzić za westchnienie... poety.
Ten los gońców moich i to błękitne echo, a zwłaszcza tych słów wiele przeznaczonych dla mnie, lecz w świat nie posłanych, mogłyby być przyczyną gorącej radości. Ale ja, widzisz, nie mogę ani na chwilę utracić z oczu owej wielkiej różnicy, która, jak ostrze ciężkiego żelaza, wrzyna się w rdzeń naszego dwugłosu, wykluczając jednolitość pieśni. Różnica leży w tem, że gdy strofy twoich uczuć stawały się dla mnie źródłem upojenia, dźwięk mojego głosu zmienia się w sercu twem na szarą chmurę.
Smutna to rola w dwudźwięku, spływać na jutrznie mistycznych zachwyceń kirem ciemności. To też, nie chcąc się plamić fałszem, zapowiedziałaś otwarcie, że pieśń rozbita o tę fatalną zaporę, prędzej czy później skończyć się musi, a najpewniej skończy się rychło. I dlatego, przyjaciółko moja, sam nie wiem, czy z przedłużenia pieśni, której koniec dobrotliwie oddalasz, cieszyć się mam istotnie. Jeżeli zaś z tego mnóstwa słów ciepłych, przeznaczonych dla mnie, odbiorę jeszcze odpowiednią część na karb twych ofiarniczych lotów, na karb obowiązkowego współczucia, na karb wreszcie solidarności rodowej, to chociaż żal ci rozmowy, nie myślę, aby z owych zasobów dla mnie samego zostało zbyt wiele.
Nie pytam: czemu rozmowa nasza przerwać się musi? Dziwi mnie tylko, dla jakiego kaprysu chcesz zaprzątać mnie i siebie tą rzeczą minioną, którą jest moja ekloga w Giessbach? Cóż cię ona obchodzić może? Jeżelim cokolwiek opowiadał o sobie, to chciałem cię jedynie przekonać, że — wbrew mniemaniu twemu — nie tarzam się w szlamie złocistym, i... że leśne wieszczki-gwiadzice, uganiające się na skrzydlatych rumakach po puszczy, nie trzymają w sieci — motyla.
Cóż ci powiedzieć, aby trochę koloru rzucić na dzień twój, a nie splamić twoich błękitów? O ludziach? o górach? o sobie?
Ludzi nie brak i tutaj. Chociaż uciekłem z Interlaken, aby koczować po najwyżej wzniesionych emporyach tego kantonu i u progów wiekuistej martwoty zaczerpnąć sił do dalszego pochodu, mimo to stanąć musiałem główną kwaterą na mureńskiej terrasie, jako ostatniej placówce hotelowej cywilizacyi, następstwem zaś tego jest, że prąd letnich podróżników skrajną swą falą dociera aż tutaj, i że ludzi nie brak. Jednakże skrajny ten nurt inaczej się tu przedstawia, aniżeli niżej «là, en bas!» — jak mówią tubylcy, wyciągając rękę w stronę doliny Aaru. Mniej tutaj bulwaru, a więcej turystów. Niestety, po bliższem zbadaniu okazuje się, że większość tych podróżników to gromady filistrów w sportowem przebraniu. Ach, jakie pary się tu zdarzają! Jemu wspomnienie cynizmu, zachowane z lat młodych, dyktuje na widok dostępnej dziś Jungfrau jakiś żart dowcipny. Ona, roznosząc w fałdach sukni zebrane z gospodarstwa wyziewy, cieszy się, że mąż taki wesoły. Nie lubię ludzi.
Natomiast wielbię przyrodę. Przyroda taką tu jest różnostronną i przestrzenną, że przyjezdni, rozproszywszy się po okolicy, wsiąkają wnet bez śladu w murawę, w śnieg, w kamienie — i atmosfera pozostaje czystą. Jeżeli zaś wypłyną później gdziekolwiek na przejmach pustego wąwozu, albo na rozesłanej draperyi ciemno-piórych jodeł, to są już tylko nutą ruchomą, wpadającą zgodnie w symfonię obszernych krajobrazów. Stają się oni często pstrą rozmaitością dla jednostajnych połonin, lub czarną kresą na kamienistym rozłogu, a czasem czyni z nich słońce fioletowe iskry, rozrzucone po śniegach.
Słońce! Piękniej jeszcze niż ludzi, umie ono przeobrażać ludzkie mieszkania. Jest tu zwłaszcza jedno takie gniazdo, garść chat góralskich, widzialna z przeciwległego emporyum, na której słońce, gdy skłania się ku zachodowi, dokazuje nieraz prawdziwych magii. Właśnie bowiem nad wysmukłą ścianą, gdzie domki Idenfluk do pochyłości się kleją, rozpęka zwykle słońce w gwiazdę promieni, rozżarzonych miedzią, i promienie te, wybuchnąwszy na połowę nieba, zlewają się wnet potem strugą wrzącego kruszcu na owe śmiałe szalety; i wówczas oczy ludzkie ogarnia zdziwienie, że tak nawalna struga lejących się ogni nie zmywa wszystkiego ze skały, w dół, hen, tam aż w głąb Lutschiny!
Lutschinę — pamiętasz? — malowałem ci kiedyś jej młodość, aby cię dla Szwajcaryi zniewolić. Ona wydawała mi się wtedy, tam wysoko, dumną, huczną i hardą. A teraz strumień, poczęty kędyś na białem łonie Jungfrau, wije się nikło, gdzieś pod stopą moją, w zawrotnej otchłani, jak wężyk drobny, przydeptany, cichy. Przydeptały go rodzinne Alp kolosy, wyrastające zewsząd gigantycznym orszakiem ku firmamentom i gwiazdom. Ciężkie brzemiona pradawnych kryształów dobyły się z gorących posad ziemi, a teraz ścina je wicher lodowy i rozgryza lód.
Wy, poetyczni, wraz ze swymi poetami, lubicie zaludniać ułomnością ludzką niebo i ziemię. Goethe albo Słowacki powiedzieliby niewątpliwie, że to jakiś Samos helleński, przygnieciony skorupą globu, w pogańskiej ślepocie i zawiści swojej buntuje się przeciw losom, rozpręża i wysadza na światło takie rumowiska. Ja, nędzny samotnik z odartemi skrzydły, nie odgaduję — co prawda — pod stopą moją nic prócz pojęcia ociężałej massy, a nad sobą nic, oprócz pojęcia eteru czy próżnej przestrzeni... Ale choć nie mam, ani waszej fantazji, ani waszego sposobu czucia, to przecież w obliczu olbrzymów sięgających głowami tam, gdzie oko tylko gwiazdy lub orły spotykać przywykło, w obliczu alpejskiego słońca, które późno, późno wychyla się kiścią złotą z poza potopu dzikich granitów i wcześnie, coraz wcześniej na szczytach przeciwległej warowni umiera, wobec zbiorowych czarów i tęczowych śpiewów arcypięknego świata — czuję i wiem, że w całem ubóstwie mych prawd i w całem mem z ułud odarciu, jestem tej przyrody bliższym synem, aniżeli wasi poeci, nadewszystko bliższym jej serca, co tętni po swojemu i w mglistych brzaskach, i w konającem słońcu, i w granicie, i w lodzie, i w próżni. To jest jedyna nagroda za wysiłki moje w ciągłem dążeniu do jej prostego serca i do jej prostej prawdy. I dziwnej tej nagrody, niezrozumiałej może dla innych, nie chciałbym za żadną cenę utracić. Stała mi się ona droższą, odkąd zacząłem się o nią obawiać. Zląkłem się nieco o mój świat wyższego gatunku, w który wchodzę, obcując z górami.
Tak, jak ty, przyjaciółko, posiadasz swoje wsie, lasy i łąki, swój ojczysty szmat ziemi, a na nim własne drzewa, trawy, zboża, domy, ludzi, kościoły świętych pamiątek i w to wszystko, jak w nieśmiertelny liść aloesu, owijasz szczelnie swe serce; tak ja, ukrytymi rzutami ducha, przywykłem wytwarzać sobie z niebotyczności gór, falistości morza, z barwności krajobrazów świat wyłączny i własny, którego strzegę zazdrośnie, bo okrywa on mnie i chroni jak niewidzialna zbroja, bez której byłbym bezbronnym, bezdomnym i w szlamy najlichsze wtłoczonym. Jest to rodzaj takiego zaświata, o jakich wy marzycie w ścianach kościołów.
Tak, jak w zaświatach waszych znajduje się wasze szczęście i zbawienie, tak przez mój świat prowadzi droga do zenitów ducha, na których wznoszą się trony zagadkowych i w zagadkę wieczną wiecznie wpatrzonych Sfinksów.
Teraz zaś lękam się o władztwo nad tym światem, wywalczone pracą i nie jedną ofiarą, bo odkąd się mu sprzeniewierzyłem tak haniebnie, jak nigdy przedtem, daremnie usiłuję odzyskać opuszczone królestwo, chociaż udałem się po nie aż tutaj, w tajnię pierwotnych gór. Szermierz mój i jedyny towarzysz pancerny, myśl moja wymaga snadź dłuższej chwili, by podnieść się z trującego letargu. A przytem nagromadziło się we mnie tam w dole tyle niespodziewanych sprzeczności, odkrywam w sobie raz po raz tyle złamanych linii, ciągle jeszcze spotykam w sobie tyle skrajnych niekonsekwencyi, że z każdą chwilą czuję coraz naglejszą potrzebę pomocy czy ratunku, i niecierpliwość się wzmaga. Oto wieść najgłówniejsza, którą mogę ci teraz donieść o sobie. Czy cię ona ochodzi?
I jedno jeszcze mogłoby cię zająć — dziwna zbieżność naszych dusz odległych. W tej samej może godzinie, kiedy przeraził cię los rybek, słuchających o niebie i wpadających do sieci, przemknęło i mnie przez głowę pytanie: czy obrana przeze mnie droga, na której mam życie przeżyć i utracić, jest prawdziwą? Czy kończy się w ognisku wszelkich początków i końców, czy też gubi się może na jałowych manowcach, jak owa fałszywa ścieżka, którą niedawno dostać się chciałem do lodowego stawu ze Steinberskiej gospody?
Bo właśnie, gdy zbłądziłem w wędrówce po skałach, uderzyła mnie po raz pierwszy możliwość pomyłki. Był to, oczywiście, przelotny zasiew sceptycyzmu. Wszak nie oślepiły mnie dotąd blaski gwiazd Krasowieckich. A przecież od tego momentu, jak gdyby na odgłos groźnej, acz cichej, pobudki, zerwałem się z gnuśnej półjawy, otrząsając resztki pół sennych marzeń i zaniedbaną myśl swoją otoczywszy tęskliwem ramieniem, wodzę ją odtąd, towarzyszkę wierną, po głazach, po śniegach, kaskadach i patrzę niespokojnie w jej dumne oblicze, czy oczu przed ową wielkością nie mruży?
Tak, ja i myśl moja, razem zamknięci w bezmiernej milkliwości rozrzedzonego powietrza, wśród łoskotu białych lawin, co chwila rwących się głucho na wysokościach, mierzymy razem wszystkie gór szczyty i wszystkie otchłanie, a o zmroku wracamy razem do mego szałasu. Jak widzisz, nie jestem sam.
Nieraz ten i ów szczegół, z systemu mych ścisłych wniosków wyjęty, oglądam niestrudzenie a nieufnie na całodziennych włóczęgach, na otwartych skalnych platfomach w poszarpanem łożysku lodników, w blaskach jaskrawych i w chmurach. Niespokojny zaś bywam dlatego, że te przelewające się z formy w formę zjawiska świata, przed któremi staję, choć milczące i skrzepłe, są często sędziami dla myśli i sąd ich bywa często nieubłagany. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że nawet przy naukowem rozbiorze zjawisk, uproszczonych do czystego schematu, zachodzi różnica pomiędzy światem czy bytem rozpatrywanym w ciszy i skupieniu ciasnej pracowni, a światem bezpośrednim, rozokolonym przed nami w świątynię kształtów i kolorów. Wtedy dopiero na purpurowych wybuchach słońc i grzmotnem echu lawinowych katastrof, duch nasz ocenia swe siły. Podobne chwile przechodzić musi artysta, jeśli w zacieśnieniu miasta wyśpiewał hymn żywiołowy gór, albo morza, a potem znów znajdzie się na bezdrożach wiecznego śniegu, albo przed majestatem oceanu. Wtedy, wraz z dziełem swem w sercu i w głowie, przynosi on z sobą konieczną bojaźń i nieufność, czy jego własna wyśpiewana twórczość nie padnie w proch przed twórczością realizującej się przyrody?
Z taką samą obawą, z sercem tak samo ściśniętem zapuszczam się i ja teraz w zmierzch odludnych parowów, drę się przez haszcze cierniste, przez gąszcz splątany pokrzyw i paproci, potykam się o głazy oślizłe od dżdżu wodospadów, wiejących gdzieś niewidzialnie nad stropem z listowia i szpilek... Z takim samym ciężarem złych przeczuć witam i ja nieraz swobodę nadleśnych czubatów, lotność przezroczych motyli, rozbujanych po kwiatach i połyskliwość ich skrzydeł szklanych.
Wtenczas, wypoczywając na kamiennej lub darniowej ławie i ocierając pot z czoła, miewam godziny nieruchomej walki własnej swej myśli z wielką myślą świata i roztrząsam sumienie przed dobą nowej pracy. I wtenczas podnoszą czasem głowę wężowe skręty pytajników: czy duch mój jest istotnie dość wkorzeniony i mocny u podstaw, a dość giętki i rozłożysty w szczegółowych wynikach, by sprostać nagromadzonej tu wielości przejawów i ujarzmić je w ogniwach poznania? Może się łudzę? Może paść mam ofiarą tych pominiętych czy nierozpoznanych pierwiastków, które przygnały do mnie na skrzydłach losu... z litewskich kniei...
Właśnie wspomniana ścieżka zawodna, ścieżka zaledwie wydeptana przez kozy i halnych pasterzy, rąbkiem wąziuchnym rozpięta na połowie wysokości prostopadłych stoków, o tysiąc metrów górująca nad amfiteatrem Alp najwspanialszych, rozciągniętych od Jungfrau do Spalhornu, ta ścieżka jest miejscem rzadkiem i przeze mnie wybranem do rozmyślań nad trudnemi drogami ducha. Czyliż te nastroszone wokół, śpieszące zwartym hufcem pod niebo ciała herosów o ciemnych czołach i hełmach brylantowych nie są karyatydami, godnemi Panteonu, który my, samotnicy ducha, pragniemy wznieść nad światem? Gdzie wśród nich stanowisko moje? Czy dotarłem już tak wysoko, jak śnieżne piuropusze tych hełmów, trzymające wszystko pod sobą, a nad sobą mające już tylko firmament? I czy jestem już tak silny, by z wyżyn zdobytych zarzucić na bezmiar firmamentu sklepienie?
Takie pytania rodzą mi się w mózgu.
Tak w przededniu świeżej, i pewno dozgonnej już pracy, biedzę się czasem i troszczę, ponieważ myśl moja i ta moja praca muszą mi wystarczać na wszystek obszar życia i zastępować wszystko, co inni posiadają na ziemi.
Chciałbym zostawić po sobie dzieło myśli wielkie i nowe, gdyż bez niego życie moje poszłoby rzeczywiście na marne.
Lecz inną jeszcze pokładam w tem nadzieję: czuję, że tylko mozół takiej pracy zdoła zasklepić i wyrównać teraźniejsze duszy mej rozdarcie, o którem mówisz, że jest poezyą duszy. Czy i mnie zaliczasz do owych dębów, rozsianych z rzadka na wodach czarnoziemu, z konarami wyciągniętymi ku czarownym widmom, w oddali rysującym się na niebie? Ach! jeżeli istotnie mam być w twej myśli takim pośród wód czarnych dębem samotnym, to nie przypuszczasz nawet, jak bardzo ten dąb jest pęknięty! Teraz dopiero, gdy ponownie trącił go zefir twego głosu, poznałem całą głębokość rany. I zaraz zastanowiłem się nad tem, jak różną bywa siła w roślinach i że niekiedy dość byłoby jednej latorośli wiotkiego powoju, aby pień dębu rozdarty uchronić od zguby.
Bo gdyby gałąź powoju, uniesiona wichrem szczerej, zwycięskiej tkliwości, nie pomna przeszkód, przemogła zapory i opadła na samotność chorego Atlasa, by mu ramię zawiązać szarfą liliowych kwiatów, Atlas mógłby ocaleć. W powoju mogłaby tkwić siła galilejskich cudów, a ognie piorunów, dla olbrzymów zgubne, zadrżałyby przed liliowością delikatnego kwiatu i spłynęłyby, bez przyniesienia szkody, po wonnej szarfie, w smołę trzęsawisk.
Tak bywa niekiedy, ale tylko w baśni. Dla mnie nawet baśni cudów nie mają. Latorośle kwietne może tęsknią czasem do posępnych dębów, lecz boją się ciemnic martwej topieli i zwijają wcześnie swe wonne kielichy...
Oto widzisz, co się i mnie zdarzyło po rozmowach naszych. W przededniu pracy zaczynam przemawiać językiem poetów. I kto wie, gdybym spróbował, możebym śpiewać potrafił jeszcze świetniej, aniżeli niejeden z tamtych... Postarałbym się wzbogacić świętą księgę galilejskich metafor, przypowieścią o sennym dębie wśród czarnej przestrzeni, któremu śniły się liliowe kwiaty, poczem rozdarły go iskrzyste pioruny, a kwiaty dumały dalej na bezpiecznym brzegu... I dodałbym, że dąb ten jest szczęśliwy... bo rozdarła go poetyczność. Czy zasklepi się połowiąca go rana? nie wiem, czy wróci mu dawna potęga, urągająca piorunom? nie wiem; ale blizna, już wiem, ta zostanie.
Napisałbym tedy przypowieść, a tobie radziłbym włączyć ją jako nową kartę do księgi, której na imię: Księga Miłości. Bo omdlewanie Atlasów i ich połowiczność, a treść owej księgi wielbionej — to jedno...
Na przekór wszystkim wysileniom i trwogom — jestem omdlały.
Więc i to jeszcze stało mi się przez rozmowy nasze, że w przededniu odrodzenia dla pracy, marząco, czy sennie omdlewam. Mówiłem i wyznawałem ci o sobie już tak wiele, że to jeszcze wyznam... Myśl pobudzam do pracy i walki — a popadam często w niepokonaną omdlałość woli i myśli. W słonecznych blaskach i nad krawędzią przepaści pragnę paść na mchy... albo na północne wrzosy — nie czując w sobie ani tchnienia myśli — śnić, marzyć i czekać cudu...
Czekać białego oblicza, jasnych źrenic, płomiennych ust — pochylonej nad sobą z uśmiechem słodkim wieszczki gwiaździarki, urzeczonej przez ziemię, oderwanej od nieba, z firmamentów gwieździstych, lecz chłodnych i smutnych przez upał słońca i przez widmo szczęścia aż do mnie przywiedzionej Beatryczy.