Ad astra/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ad astra | |
Podtytuł | Dwugłos | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1904 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
AD ASTRA
DWUGŁOS
PRZEZ
ELIZĘ ORZESZKOWĄ i JULIUSZA ROMSKIEGO
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA i WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1904
Дозволено Цензурою
Варшава, 20 Апрѣля 1904 г.
KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
|
Na zachodzie, daleko, za przestrzeniami lasu, których wzrok orli nawet przemierzyćby nie mógł, z za miedzianych lub krwistych purpur zorzy wieczornej, rozpływa się po błękitach morze bladego ognia i do lasu wlewać się poczyna, jak miód blado-złoty do szmaragdowej czary. W poświacie tej, z rozpylonych niby pierścieni ślubnych powstałej, pęka i kruszy się ściskający przedmioty cement leśnych zmroków, a od dna do podniebnej wyżyny wszystko rozstępuje się, wyodrębnia, otwiera na oścież głębie tajemnicze i dale niezmierne, w których, jak w czarnoksięskim pałacu zaklęta królewna, życie oddycha na łożu, usłanem z zadumy i ciszy.
Zadumy, cisze, zmroki wieczorne, ciemności nocne ścielą tu całuny uśpienia i smutku; mgły snują żałobne przędziwa, mróz ze szronu i lodu wykuwa szklane trumny i z grozą gromów, z wirem wichrów przetaczają się burze zimowe i letnie, a zaklęta królewna żyje — i nie przerywa się nigdy, choć niekiedy przycicha lub słabnie, bicie jej nieśmiertelnego serca. Nie znikają też nigdy ze stropu jej pałacu, choć niekiedy za chmury się kryją, słońce i gwiazdy, a gdy w rumieńcach jutrzni, albo w ogniach zorzy wschodzą nad światem pogodne wieczory i ranki, wzbija się od niej tysiąc głosów, tysiąc woni, tysiąc ech i po tajemniczych głębiach, po niezmierzonych dalach jej komnat, tysiącem strumieni rozpływa się czar piękności.
Za gęstwinami i drogami, za polami i łąkami, za strumieniami i rzekami, stoi Bór-Lada, klejnot puszczy najdrogocenniejszy, odwieczne dziedzictwo olbrzymek. Ze wszystkiego wokół najstarożytniejsze, żyją tu same jedne sosny, potężnie broniąc państwa swego od najścia plemion innych. Jak przystoi olbrzymkom, nie zbiegają się w tłumy, lecz znacznemi odległościami rozłączone, korony rozłożyste wznoszą w podchmurne wyżyny na pniach prostych i gładkich, jakby je w kształty kolumn utoczyły dłuta mistrzów-architektów. W siwych koronkach porostów, lub rdzawo-czerwone od przejmującej miąsz ich żywicy, kolumny te występując jedne z za drugich, zdaje się jakby w nieśmiertelnej gonitwie dążyły w nieskończoność bezprzestanną; budują i krzyżują labirynty portyków, z dachami rzeźbionymi we wzory iglaste, z podłożami wysłanymi puchem mchów i wrzosów. Czasem, na podłożach, rojem iskier rozsypują się korony drobnych kwiatów, lecz słabe to życie na wodzy trzymają olbrzymki, wielkimi hausty wypijające soki z ulubionej swej gleby piaszczystej, w ciszach głębokich i w woniach octowych, które u ich podnóży biją z łańcuchów gór mrówczych. Cicho i czysto. Po ślizgiej powierzchni opadłego igliwia mrówcze ludy same jedne chodzą drogami przez plemię ich ubijanemi od wieków i gdzieniegdzie, u stóp kolumn, wznoszących pod niebo hymn wzrostu i siły, dawno pomarłe bajraki rozciągają strugi krwistego próchna. Cicho. Ptaki nie mają tu jagód, pszczoły wody, a motyle kwiatów. Nic nie lata, nie śpiewa, nie świegoce. Dzięcioł tylko miarowo kędyś stuka, pisklę krogulcze ostrym poświstem ozywa się na wierzchach i w dali zadźwięczały krótkie, urywane dzwonki. Co zadzwoniło? To jelenie zaszczekały. Biegną; z głuchym tętentem, po przezroczystych portykach przewijają się rudą smugą ciał potężnych a lekkich, które zalotnie kołyszącym się krokiem omijają kolumny, królewskimi rogami na tych luźnych przestrzeniach zaledwie potrącając opuszczające się z gałęzi włochate brody mchów drzewnych. Nagle, górą poleciały, w gałęziach zaszumiały wielkie skrzydła ptasie. Orzeł to był, czy jastrząb, albo krogulec? Jelenie stanęły, w długi sznur wyciągnięte, podniosły głowy, rogi pokładły na grzbietach i wszystkiemi parami oczu wpatrzyły się w ażur wysokiego dachu. W oczach tych bojaźń jest i z nieskończoną słodyczą niema prośba. Tak nieruchomością posągową tknięte, w błękitne plamy nieba zapatrzone, we wzroku i słuchu całe, stoją pod spływającym na nie miedzianym blaskiem zorzy; potem zrywają się znowu i z szybkością myśli, czy strzały, mkną dalej, dalej, tam, kędy czyni się ciemniej, gęściej, kędy z ziem chłodnych i tłustych, truflami i torfem pachnących, nadchodzi ku państwu olbrzymek silny, młody, wojnę z zagładą niosący — Jełosmycz.
Jełosmycz, to czysty, żadną przymieszką obcą nie skalany, ród świerków. Świerki idą. Tłum postaci wyniosłych i zgrabnych idzie na podbój ziemi i jej żywiących soków. Z ostremi iglicami gotyckich wież na głowach, w płaszczach rycerskich, z których naokół padają długie cienie, spieszą w bój z rodem prastarym, który ziemię tę zwłokami swemi utuczył i na dalekie morza rozsyłał heroldów jej sławy w postaci niezłomnych masztów. Dwa rody spotykają się z sobą, zwierają się, walczą. Widać jak na kolumny sosen opadają ze stron wszystkich gęsto tkane płaszcze świerkowe, do stop ich ścieląc cienie, dyszące wilgotną zgubą. Liściaste podszycia, natarczywie tłocząc się, wojskiem ciurów wspomagają szeregi zaborcze; coraz też częściej i gęściej iglice gotyckie strzelają ku niebu, a dokoła olbrzymek staje się coraz ciaśniej, ciemniej: — grzyby pachną, dymna woń torfu napełnia szczeliny, przenika pory gęstwin, czuć jakiś tryumf, tuż obok konanie, aż u zwężonych granic starożytnego państwa, zwycięzki Jełosmycz rozpościerać poczyna ściśliwą, ciemną, iglastemi wieżycami zjeżoną, liściastemi firankami zawieszoną Smugę Czarną.
Czarna Smuga, to uroczysko pełne postrachów i dziwów. Są tam u góry mosty napowietrzne, które wichry budują z ciał rycerzy złamanych i konające czoła opuszczających na łona towarzyszy; są pod świerkowymi płaszczami nawy nizkie, bezkreśne, milczące i mroczne, jak potajemne kościoły; są wśród wywrotów, które z ziemi wydarte korzenie wyciągają w powietrze na kształt nóg przeolbrzymich pająków, trupy prastare, których nagie żebra bieleją, jak szkielety przedpotopowych potworów; są nory dziwne, ciemności i tchliny pełne, pomiędzy łapami świerków, które na rozstawionych, zda się, nogach wielkoludów, tułowia drzew wysoko nad ziemią podnoszą. W czarnych ciemnościach nor tych szeleszczą gniazda robacze i ostrożnie wyglądają z nich żółte głowy kun i łasic, gdy wyżej w gęstwinach igliwia pomykają we dnie wiewiórki rude, a nocami świecą zielone oczy i do łupieżczych poskoków zwijają się kocie ciała rysiów. Wichry goniące się po przestworzach i burze gromami huczące dna Smugi Czarnej nie sięgają. Ulewa, kędyś wysoko hełmy gotyckie siekąca, po rycerskich płaszczach spływa rzadką rosą, i w ziemię wsiąkając, dobywa z niej zapach pleśni. Tu czasem orzeł-imperator zajrzy w ciemne rozdoły, załopoce potężnemi skrzydły i strąciwszy z drzew trochę gałęzi, z dumnym szumem odpłynie w górę. Tu czasem w głębokościach najciemniejszych, toczą się niestałe, grobowe mruczenia żubrów, wzbierając i milknąc, chrapiąc i rwąc się, do grzmotu, któryby gamy swej we wnętrznościach ziemi próbował, podobne.
Podziemne to jest, ponure i roztaczające szerokie kręgi grozy. Niewiedzieć w jakiej twierdzy, obwarowanej ścianami rumowisk, zjeżonej nagiemi żebrami szkieletów, kłótnia wybuchła i wszczęły się łoskoty, łomoty, stuki, które echa przewlekłe po lesie roznoszą. Słychać stękanie drzew, potrącanych przez ciała ogromne, trzeszczenie walących się łomów, suchy łoskot zwierających się rogów, tętenty racic, które w walce zaciekłej wyrzucają z pod siebie bryły ziemi. Postrach idzie lasem. Cokolwiek wokół żyje przypada do trawy, do liścia, do gniazda, do legowiska, do nory; pełza, kurczy się, zwija kręgi, albo pierścienie, pożąda ukrycia się, zniknięcia. Aż nagle milknie wszystko. Wśród ciszy zaklętej, którą powszechna trwoga las napełniła, stary żubr zwyciężony rogatą głowę wychyla z gęstwiny i ciężki tułów przesuwa po przezroczystych kolumnadach Boru-Lady. Od gęstej grzywy, która falą wełnista wzdyma się mu na grzbiecie, i długiej brody, opuszczającej ku ziemi kądziel starganą, powiało ckliwym zapachem piżma. Zwyciężony, zadumany, ponury, opuścił rodzinne stado, aby odtąd pustelniczą swą starość melancholijnie i groźnie obnosić pośród świateł i cieni, gróz i piękności, dzikich postrachów i słodkich pieszczot tej puszczy. Chodzić on będzie po szmaragdowych drogach, które wśród ścian niebosiężnych w dalekich dalach otwierają się na błękity, lub na chmury niebios, i po ścieżkach swawolnych, które tysiącem skrętów biegną ku srebrnym biegom strumieni. Pójdzie on tam, kędy na olchach łąk wilgotnych wieszają się białe opary i trwożnymi błyski migocą ogniska pastusze; kędy na różowych marglach, na bogatych we wszelki liść Hrudach, gibkie graby tysiącem ramion owijają wyniosłe wiązy; kędy z podnóżami zatopionemi w szkliwie wód, czarnych jak smoła, dęby pod samo niebo ciskają odwieczne swe wzrosty. Na zawsze uciszony, słuchać on będzie w klonowych gajach, jak drzewa drżeniem liści, a ptaki śpiewnym chórałem witają radośne poranki, i na zawsze samotny, ścigać wzrokiem z za grubej kolumny chyże sarny, stadami mknące ku wieczornym leżom. Spoczynek znajdzie tam, kędy z wiecznie zielonych wąwozów, jak z czar malachitowych, ogromna i gorzka wybucha woń trawy, noszącej imię jego, albo tam, kędy błotne Nikary, na przestrzeniach dla oka niezmierzonych, rozstawiają wojska trzcin w kołpakach aksamitnych.
Nad ogromnem mokrzadle Wielkiego Nikaru, w nurtach brodów, posiadały łosie i głowy tylko, konchowatymi rogami oskrzydlone, nad mętne powierzchnie podnosząc, nakształt samotnych bożków, gryzą rozmarynem pachnące bahony. Wiatry, na tych gładkich przestrzeniach, jak bieguny na stepach, hasają po niwach ajerów, irysów, grzybieni, przeciągle gwiżdżąc w oczerety — czajki krzyczą, bąk huczy, czapla przelatuje i dokoła głów łosich zorza łuny różane ściele po
stojących wodach.
............
............
Drobna na wielkim obrazie przyrody, ciemna i cicha wśród jej blasków i głosów, młoda kobieta stanęła w gaju osin, które kaskadami drżących liści szeleściały pośród milczących sosen. Suknia jej ciemną plamę kładła na rdzawość leśnego olbrzyma, lecz twarz w rumianej smudze zachodu jaśniała młodością promienną, jak w lipcowe upały jaśnieje wśród cieni leśnych słoneczna korona arniki. Wiosna jej minęła, fijołki uwiędły i na trawy zroszone deszczami, zryte gromami, opadły wątłe płatki anemon; lecz lato życia tak czyste i silne, jak oddechy tej puszczy, z którą bez przestanku żyła, wyrzeźbiło ją w harmonię kształtów i linii, właściwą wszystkim rzeczom skończonym w sobie, czystym i silnym.
Szafir źrenic jej, które teraz ku srebrzącym się kaskadom liści wznosiła, pogłębiły ostrza uderzeń serdecznych i blask ich uczyniły więcej podobnym do gorejącej łuny zachodu niż do radosnych świateł jutrzenki. 0d wzniesionej ku górze jej głowy spływał jedwabnym ciężarem węzeł włosów z barwą dojrzałej pszenicy, a palce splecione wyprzędły wieki uprawy pokoleń, fizycznej i duchowej.
W metalicznym szmerze osinowego gaju, w ślizgających się dokoła smugach rubinowego światła, ruchem zadumy czy modlitwy splotła ręce i zatopiła się w myślach.
— «Stwórco i Władco wszystkiego, co oddycha, co oddycha usty oblanemi rosą szczęścia i tuż obok wargami ran, sączącemi krew bólu, jad krzywdy, znój walki, żałobę strat niepowetowanych; — Potęgo i Myśli najwyższa, która na niezmierzonej karcie wszechprzestrzeni kreślisz niezliczone drogi i wikłasz je w zagadkę, z utopionym na dnie, Tobie jednemu znanym, kluczem przeznaczenia; przed Twoją wolą kornie pochylam swą wolę i ku Twym gwiazdom wytrwale wzbijam serce, jak wiotki powój wici swe skłania do stóp, a od stóp wspina ku szczytowi leśnego olbrzyma...
«Tyś to podjął mię z pospolitego mrowiska i w ręku swych wznosił wysoko, wyżej, aż mi w źrenice spłynęły blaski twoich gwiazd — i zarazem Tyś promienie źrenic tych zgiął ku ziemi, wyostrzył w przenikliwość, wyciągnął w dalekowidztwo i ujrzeć im dał mary, przeciągające przez świat z garbami nieszczęść i zbrodni, jak z górami, zasłaniającemi gwiazdy. Idą w dymach krwawych i stopy zwierzęce stawiają na gniazdach, na różach, na perłach, na śniegach niewinności, na purpurach królewskich ukochań. Słyszę pękanie czaszek ukoronowanych, rzężenie piersi bohaterskich, westchnienia róż konających, chrzęsty gruchotanych pereł...
«Od kolebki brałam w siebie tę baśń nad baśniami, która tragiczną prawdą ciecze u podnóży tej puszczy, aż zmieszała się ona z krwią moją, zabarwiła opony mózgowe, uczucia w sercu wyprężyła jak struny na harfie... a baśń nieskończoną jest i prawda jej tragiczną jest, o Panie!
«W tę niezmierną kartę, z której czytać mię nauczyłeś, zapatrzona, nie oglądałam się, nie zapobiegałam, nie widziałam, jak lata młodości nakształt fal wartkich u stóp mi płynęły, znikały, zanim więcierze swe zarzucić w nie zdołam, jak własne perły moje w konsze serca roztapiały się we łzy, zanim zdołałam wykuć z nich sobie pancerz i dyadem.
Ranek przeminął, południe nadeszło, przemija...
«Wieczór już Panie! Oto leśni ptacy,
Skłaniają skrzydła ku gniazdom w polocie...»
«Gniazdo me spadło strącone od gromu... I jak drobne ptaszęta rozlatujące się z trwożnym szczebiotem, gdy orzeł wierzchem puszczy popłynie; jak trawa tak wybujała, że unikają jej nizkie loty motyle; jak obłok, który nad świerkami stojąc, srebrnem okiem wpatruje się w leśną ciemnicę, gdy inne w swobodzie po błękitach promiennych igrają — tak jestem sama...
«Oto pól twoich umilkli śpiewacy,
Oto dzień cały przetrwałam już w pracy!»
«Są na drogach tej puszczy brzozy płaczące, w których cieniu błogi spoczynek znajdują zmęczeni wędrowce; są na krzakach maliny, z których piją spragnione ptaki; jest na drzewach patoka miodna, ciekąca po korach, przepojonych goryczą garbnika.
«Są na ziemi ręce, które robaczki zagrożone zdeptaniem przenoszą na miejsca bezpieczne i latorośle od pni oderwane przywracają próchnicy, ze zwłok ich przodków powstałej. Są serca, które wtórują wszystkim szumom, echom, trzaskom i hukom tej puszczy, bijąc w jej łonie, jak własne jej serce...
«Czy dla tego?
«Wsłuchuję się w serce swoje i mówi mi ono: tak! tak! Przez serca ty, Panie, do ludzi przemawiasz!
«Mam wiele mogił, do których chodzę w odwiedziny, i jedną najdroższą, w której na stepach dalekich brat mój śni o niebie nad puszczą tą zawieszonem.
«Stara piastunka moja, gdy śmierć zamykała kochane jej oczy, rękę mą ściskając, szeptała: «Samą zostaniesz, samiutką jedną w tych wielkich pokojach...»
«Nie było dla mnie ogniska...»
«Bo raz tylko... ale ty wiesz o tem, który jesteś w sercu mojem... raz tylko rękę wyciągnęłam po szczęście. Odeszło...
«Kwiaty posnęły majowe...»
Gdy tak myślała, coś w oddali poczęło z cicha muskać mchy i paprocie. To łania biała biegła tak lekko, że od jej stąpań niekiedy tylko zachwiała się gibka latorośl osiki, lub szerokim wachlarzem powiała paproć-orlica. Biegła wprost ku niej, na czombrach kwitnących stanęła, zatopiła w niej czarne, przenikliwe oczy.
Wtedy też poświata złota, która pyłem jasności eterycznej napełniała i przeświecała las, poczęła mącić się i gęstnieć. Linie zacierały się, kolory gasły, kształty, wzajem na siebie następując, przechodziły w stan tych widzeń fantastycznych, które szeregiem metamorfoz przeciągają po tle usypiających powiek. Natomiast w tem, co dla wzroku stawało się już tylko chaosem i fantasmagoryą, o inne zmysły uderzyły dwa napowietrzne chóry: woni i dźwięków. Miody i smoły zapachniały, na spotkanie ich od mrówczych wzgórzy wypłynął ostry ocet, z żubrowych siedlisk powiały ckliwe piżma, zmieszane z goryczą dzikich gorczyc i ajerów, aż ziemia wionęła dymnym zapachem torfowisk, smakiem grzybnym i razowym, wilgocią gliny, pyłem piasków, próchen i może tych żwirów, które na głębokich spodach pozostawiło przed wiekami uciekające stąd morze. A w przepotężnem odetchnieniu ziemi ozwał się chórał dźwięków z początkiem nieznanym i końcem przepadającym w otchłaniach oddaleń. Niewiedzieć gdzie, niewiedzieć co mówiło, szemrało, pomykało, przelatywało... Jakieś poskrzypy i pomruki, trwożliwe szelesty, klekoty oddalone, turkoty głuche, mętne i wnet mdlejące wołania, westchnienia przewlekane przez echa, wszystko mgliste, szkicowane zaledwie, z przyczyną niewiadomą i konaniem towarzyszącem poczęciu...
Wtem, wyraźnie, jasno, przeciągle, popłynęły zapadającym w noc lasem srebrne brzmienia dzwonu.
Kto i gdzie dzwoni?
Czy w głębi Sarniego Skoku tak głośno rozszczekały się jelenie? Czy na Zamczysku zagrały ogary, których widma towarzyszą tam nocami widmowym myśliwstwom królewskim?
Nie: był to kościelny dzwon, lecz nie nad takim kościołem dzwoniący, który wznosi się na powierzchni ziemi. Rozbrzmiewał od Mogił, uroczyska, w którem pod ziemią i lasem, ze świątyniami, pałacami, ulicami swemi, całe, żywe, z żywą ludnością, stoi miasto, niegdyś w ziemię zapadłe. Pradawno to było; las niebosiężny nad niem wyrósł, lecz ono żyje i codzień o zmierzchu wysyła nad ziemię głos kościelnego dzwonu, aby oznajmiał ziemi, że żyje.
Wyraźne, jasne, przewlekłe są brzmienia dzwonu, przez które miasto pogrzebane wysyła na świat swoją pieśń tragiczną. Czy skarży się albo o ratunek woła? Czy wysyła poselstwo rozkazów, upomnień i proroctw?
Na kwitnących czombrach, z ręką wspartą o gibką szyję łani, kobieta słucha dzwonu, rozlegającego się w leśnej pomroce, a gdy nad uciszonymi wierzchołkami osin złotem okiem wybłyskuje pierwsza gwiazda, wznosi ku niej twarz wśród zmroku białą i usta jej poruszają się szeptem błagań, zwierzeń, czy przyrzeczeń.
Jeszcze przez chwilę, w oddaleniach wielkich, rubinowe iskry zorzy błądzą i migocą, lecz wkrótce gasną. Wdzięczna postać białej łani, w krepy zmroku spowijana, niknąć poczyna i — znika.
Dzwon na uroczysku mogiły rozbrzmiewa coraz ciszej, wolniej, słabiej i — milknie.
Nad uciszoną i ciemną puszczą wschodzą wysokie gwiazdy i złotemi oczyma wpatrują się w morze jej nieruchomych, milczących szczytów...
Od Wielkiego Nikaru, brzegiem puszczy, bystro w głębokiem łożysku płynie Lsna, a tam, gdzie Królewski Most zawiesza nad nią klamrę długą i zgrabną, nad rozległemi polami i łąkami, dwór Krasowiecki stoi w odwiecznej, ciężkiej, ciemnej gęstwinie swych ogrodów. Szemrzącym szlakiem rzeki rozdzielony z puszczą, wydaje się on w dal odrzuconym, końcowym akordem wielkiej pieśni.
Gęste sploty powojów owijały filary głębokiego ganku. W pokoju obszernym i nizkim lampa płonęła nad stołem spiętrzonym książkami, dziennikami, więziami kwiatów, nićmi jedwabiów i smugi obfitego światła wysyłała na ganek przez drzwi wysokie i wązkie, przez wązkie i nizko osadzone okna. Szły stamtąd oddechy samotności, spokoju, pracy. Rezeda i róże pachniały. Rozlegały się dźwięki pięknej muzyki fortepianowej. Ktoś w głębi domu umiejętnie i pięknie grał.
Seweryna Zdrojowska siedziała w smudze obfitego światła i pogodnym wzrokiem spoglądała w wielką plątaninę roślinną, która od brzegu do brzegu okrywała rozległy dziedziniec.
Z kruży natury napiła się mocnych czarów piękna, przy legendowych brzmieniach dzwonu oko w oko patrzała na gwiazdy, z chóru leśnych woni wzięła w siebie kroplę słodyczy miodnej i trochę tego pyłu, którym z głębokich spodów wieją żwiry rodzinne, aż w serce jej, przedtem żałosne i roztęsknione, spłynęła czarna perła szczęścia. Czarna, bo blasków tęczowych, którychby nie owijały żałobne krepy — nie znała.
Pogodnie, prawie wesoło patrzała na drobne światła, mrugające wśród gęstej zieleni dziedzińca. Były to okna, oświetlone blaskiem płonących za niemi ognisk rodzinnych. Przychodziły stamtąd, tłumione oddaleniem, urywki rozmów, wybuchy śmiechów, świegoty głosów dziecinnych. Głosy dobrze jej znane i dusze znane. Splot losów ludzkich, drobnych, pokornych, licznych, którego nici spoczywały w jej dłoniach.
W głębi wielkiego domu ktoś grał ciągle umiejętnie i pięknie. Seweryna uśmiechnęła się do obrazu młodej artystki, która tam, w wielkim nizkim pokoju, opowiadała muzycznymi tonami o duszy swej, zasmuconej przedwcześnie i ciężko. O czem to biedne, wdzięczne dziecko myśli, gdy z tak głębokiem uczuciem wykonywa utwór genialnego mistrza? Czy o porzuconej w stronach dalekich mogile ukochanej matki? Czy o krótkich, a dziwnych dziejach swego zakochanego i zawiedzionego serca?
Zwiedzione sztucznem światłem, opływającem filary ganku, dwa kwiaty powoju rozwinęły kielichy i z osrebrzonej zieleni patrzały parą szeroko rozwartych, ciemno-modrych oczu.
Seweryna uśmiechnęła się do tych oczu, w milczeniu na nią patrzących.
Obejmował ją czar kwiatów, muzyki i gwiaździstego wieczoru. Rezeda i róże pachniały. Modrzewie, jak czarne kolumny, wzbijały się nad liściastą gęstwinę sumaków i akacyi, za którą światełka mieszkań ludzkich gasły i głosy ludzkie milkły.
We wnętrzu domu umilkła też muzyka, a w wysokich i wązkich drzwiach ganku ukazała się postać pełna wdzięku. Światło lampy oblewało wysmukłą kibić dziewczęcą i przesrebrzało płowe włosy, nie ukazując w pełni rysów twarzy, białej, jak narcyz. Zbliżyła się ku Sewerynie z zamkniętym listem w ręku.
— Od Idalii — rzekła z cicha.
Z rozdartego papieru wypadła twarda kartka, na którą Seweryna nie zdołała rzucić okiem, bo spostrzegła ją Henryka i z miękkich, pieszczotliwych ust jej wydarł się okrzyk. Uczucie przestrachu, zdziwienia, radości niespodzianej i przejmującego bólu zabrzmiało w tym okrzyku. Ręce jej, trzymające wizerunek młodego mężczyzny, drżały i nizko nad nim pochylała zarumienione czoło, aż powolnym ruchem osunęła się do kolan towarzyszki i, twarz kryjąc w jej sukni, cicho załkała. Płacz wstrząsał szczupłemi liniami jej pleców, a ręce, białe jak narcyzy, rozpacznym ruchem opasywały złoto włosów.
Więc tak! więc zawsze! Nie pocieszyła się, ani zapomniała.
Idalia Olska, ta płocha kobieta, z sercem tkliwem i usty wielomównemi, miała od dawna zwyczaj przesyłania tu z szerokiego świata, po którym, jak motyl bujała, wieści, opowieści, wizerunków. Przysłała teraz ten i ugodziła nim w serce tej dziewczyny, jak grotem, który, pogrążając się w ranę, ból jej odnawia i zaostrza. Rozkochanej i opuszczonej ciężko jej było żyć; nie mogła zapomnieć, nie mogła zrozumieć...
Seweryna, znająca dobrze te dwoistości natur ludzkich, które częstokroć w uplot nierozwikłany łączą ludzką wspaniałość i marność, nie rozumiała również. Kto to był? Kim, jakim był? Jakie pobudki, wahania, burze, rządzić nim mogły, gdy wszystkimi urokami światowca i tą wykwintnością słów i uczuć, która w uczonym odsłania poetę, podbijał serce, umysł, zmysły tego pięknego dziecka, a potem odjechał, nie wrócił, umilkł, zniknął? Jaką była ta dusza tak potężna i zarazem tak licha? Potężna być musiała, skoro talentem i trudem we wczesnej młodości podbijała już światy wiedzy i sławy; lichą być musiała, skoro po drodze swej siała łzy. Siew łez przerażał oczy jej, nawykłe do samotnego wpatrywania się w ideały, siejące rosę pociech.
Wiedziała o nim wiele, a przecież nie rozumiała... Suchy wiatr kosmopolityzmu odniósł ojca jego w kraje dalekie. Tam wzrósł i w tamtejszej mowie zasłynął myślą niezwykłą, silną i śmiałą. Nie słuchał nigdy szumu zbóż na niwach rodzinnych, ani rozbrzmiewających po leśnych głębinach dzwonów legendowych. Był latoroślą od rodzinnego pnia oderwaną, wspaniale wyrastającą na niwie obcej i nie zdawał się oglądać za niczem, ani wiązać się z niczem, co nie było potęgą, blaskiem, sławą, radością życia.
W roległym labiryncie drzew, dom otaczających i gniazd ludzkich pełnym, pogasły światła, pomilkły głosy, zapanował sen. U okna otwartego na modrzewie i akacye, przy lampie, którą oblatywały drobne motyle nocne, Seweryna wpatrywała się w wizerunek człowieka, o którym nie mogła pzrestać myśleć. Myśl o nim krzesała w niej gorącą iskrę niewiadomego pochodzenia. Brwi jej ściągnęły się do skupionej uwagi, a na ustach zawisł uśmiech niedowierzający. Z doskonale wykonanego wizerunku patrzyły na nią oczy mądre i chłodne, a wśród delikatnie zarysowanego owalu twarzy, cienkie wargi drgały uśmiechem ironicznym; lecz na kształtnem czole, okrytem blaskiem myśli, leżała śród brwi zmarszczka bolesna i rzucała na twarz całą rys zamkniętego w dumnem milczeniu cierpienia. Z młodzieńczej tej twarzy biły: mądrość, duma, ironia — i nie było w niej szczęścia, ani dobroci. W zamian, z za jej chłodu i dumy przeglądało coś z tych wiecznych tęskności, które zalewają spody dusz marzycielskich, i coś z tych gniewów, które je przepalają, gdy świat zjawisk, ani świat myśli, ani świat uczuć, rojeniom i pragnieniom ich zadość uczynić nie mogą.
Ręce z wizerunkiem na kolana opuszczając, pomyślała, że... nic dziwnego.
Nic dziwnego, że dziecko to pokochało tego pięknego, mądrego człowieka, i że zapomnieć o nim nie mogło.
Wiedziała, jakiem ciepłem serdecznem i jaką delikatnością starań Tadeusz Rodowski otaczał Henrykę wówczas, gdy na dalekim południu śmierć przybliżała się do ukochanej jej matki. Wiedziała, że w jakiś wieczór letni, nad brzegiem południowego jeziora, w ogromnym szumie wodospadu, ogarnął ich płomień momentu takiego, o jakim zapomnieć zawsze nie łatwo, czasem niepodobna. Osieroconym i zranionym ptakiem Henryka pod dach jej zleciała, pozostawiając za sobą mogiłę matki i nadzieję szczęścia. Zginęła jej też, w dalekiej podróży, rzecz nieprzepłacona: wiara w pawdziwość i trwałość uczuć ludzkich. I ani cisza jej domu, ani ciepło jej serca, ani przyroda, ani sztuka, nie mogły dotąd ukoić serca, w którem z krótkiego kochania sączyły się nieustannie łzy bólu i sroższe od nich uśmiechy zwątpienia. Serce to było zbyt młode, ze strażami zbyt słabo jeszcze umocowanemi, aby zwycięsko zwalczać mogło ponure czynniki życia.
Przywykła na widok cierpień ludzkich do zapytywania u serca, rozumu, sumienia: co czynić? — Seweryna myślała długo, aż u okna otwartego na modrzewie i akacye, w świetle lampy, którą oblatywały motyle nocne, stanęła z powziętym w myśli zamiarem. Wiedziała już co uczyni. Spróbuje naprawić to, co pękło w ręku może kaprysu albo przypadku.
W zamiarze swym widziała jasno to marzycielstwo nieśmiertelne, które ją samą wytrąciło z kolei powszednich i losy jej uczyniło niepodobnymi do innych. Daremnie płynęły po niem gorzkie wody życia; trwało, jak trwać musi ręką Boga naciągnięta w duszy ludzkiej struna. Trwało i, wiecznie czepiając się blasków górnych, zrywało się do walki z ciemnemi marami świata. Własne jej szczęście pękło w nim, jak zdeptana perła, a górne blaski umykały z dłoni. Wątła z niej prządka, z kądzieli ideału snująca nić złotą, którą wciąż nożycami nieubłaganemi przecina Parka, siedząca na nieskruszonej skale rzeczywistości...
Tak myślała — i nagle ogarnęło ją zdziwienie. Nawykła do pilnego rozpatrywania się w pobudkach zamiarów swych i czynów, odkryła wśród tych, które w tej chwili nią rządziły, jedną, niespodziewaną i tak niejasną, że zaledwie rozpoznać ją mogła. Jakkolwiek gorącem było współczucie jej dla cierpiącej, blizkiej i drogiej istoty, łączyła się z niem głucha chęć spojrzenia w głąb duszy niezwykłej i tajemniczej, głuche pragnienie wyrwania się z koła codzienności ku blaskom i płomieniom rzeczy odległych, niezwykłych. Człowiek, którego wizerunek trzymała w ręku, stawał przed wyobraźnią jej w postaci zagadki, wydawał się jej upostaciowaniem samej jednej tylko, niestrudzonej, dumnej, zimnej myśli; a przecież oko przenikliwe wyczytywać w nim mogło, również jak myśl nieubłagane i dumne, cierpienie. Dla woli i świadomości tajemnie, pomimo świadomości, pomimo woli, na ustach jej ponsowych, jak dojrzała jagoda kaliny, drgały pytania: kim jesteś? Skąd uderza źródło twego bólu? Dlaczego lekceważąco czy lekkomyślnie upuszczasz z rąk róże, strząsasz z serca krople napojów rajskich?
Jak ze snu obudzona, podniosła schmurzone czoło. Czyliż człowiek nigdy nie może do ostatka samego siebie od siebie odtrącić? Czyż te nawet dusze, które najgoręcej oddane są gwiazdom, wzdychać jeszcze muszą ku prochom drobnym i marnym? Czyż zawsze złoto uczuć musi zawierać w sobie przymieszkę lichego metalu?
Ciemność i cisza napełniały wielkie pokoje domu. W takich ciemnościach czepiają się po ścianach ćmy pomarłych nadziei i pod sufitami łopoczą nietoperze zwątpień; na takich ciszach kołyszą się, jak na całunach, melancholie bezdenne i marzenia tęskne...
W pobliżu Lsna szemrała kryształowo; w oddali Bór-Lada toczył posępną gamę szumu. I szły od niewidzialnej w ciemnościach puszczy westchnienia przeciągłe, wołania niewyraźne, szelesty, szmery, coś, jakby lekkie po mchach stąpania łani — coś, jakby konające w odległościach echowych brzmienia dzwonu.
Wspólna krewna nasza, pani Idalia Olska, wyjaśni Panu przy sposobności stopień zachodzącego pomiędzy nami pokrewieństwa, a jeżeli i potem jeszcze to przemówienie moje wyda się dziwnem, to niech Pan pomyśli, że popełniła je kobieta dzika. Idalia opowie Panu, w jaki sposób, przed laty dziesięciu, towarzystwo w salonach jej zgromadzone obdarzyło mię przydomkiem: dzika. Taką pozostałam na zawsze. Zawsze mieszkam w Puszczy i na świat patrzę z pod kąta — puszczowego.
Od paru już lat z zajęciem ścigam wzrokiem tę świetną drogę, którą Pan idzie ku wielkiej zapewnie przyszłości. Mam trochę nadziei, że mię Pan o przyczynę tego zajęcia nie zapyta, lecz jestto tylko nadzieja. Mieszkańcem odległej stolicy będąc, może Pan nie spostrzegał nigdy, jak drzewa lasu gałęziami splatają się z sobą, i jak kłosy na zagonie spójną falą oddają pokłon słońcu. Co do mnie, często i z podziwem myślęo tych magnesach, którymi natura pociąga ku sobie planety jednego systemu, drzewa jednego lasu, kłosy jednego pola i dzieci jednego rodu. Ja i Pan jesteśmy dziećmi jednego rodu; stąd chęci moje — i prawo — podziękowania za liść wawrzynu, który Pan rzuca na jego ciernistą niwę. Tak wczesne podboje wśród narodu nietylko obcego, lecz wrogiego, są tryumfem, który dzielimy z Panem, choćby Pan o tem nie myślał i o to nie dbał.
Wiem od Idalii, że miesiące wolne od prac naukowych przepędza Pan zwykle w Alpach, nad jeziorami południowemi, nad brzegami rozmaitych mórz. Czy nigdy nie przyszła Panu myśl spędzenia ich na wsi polskiej? Czy wiedza i młoda sława wystarczają jeszcze do czynienia widnokręgów Pana zajmującymi i ciepłymi? Bo słyszałam, że niekiedy blaski ich doświadczają zaćmień i że bywają na świecie takie śniegi, których one roztopić nie mogą.
Czy Pan nigdy jeszcze nie widział zaćmienia swoich słońc, ani uczuł tych szronów, które wśród dróg kwiecistych z nagła oblatują duszę?
Inne jeszcze pytania cisną mi się do myśli, bo przecież na żadnem półótnie malarskiem nie ma tylu barw, ani w żadnej melodyi muzycznej tylu tonów, ile w człowieku, wyrzeźbionym przez naszą przesubtelnioną cywilizacyę, zawierać się musi zawikłań psychicznych. Ale — czy podejmie Pan koniec tej nici, którą przez daleką przestrzeń ku panu zarzucam? Wszakżeśmy na jednym globie — dwa różne wcale duchy.
Więc już tylko poproszę, aby Pan przyjął od rodaczki i krewnej pozdrowienie najżyczliwsze, z którem przysyłam trochę leśnych woni naszych, trochę szmeru Lsny, kroplę z mgieł, budujących tu na łąkach pałace czarnoksięskie i promyk ze świecących nade mną gwiazd.
Nie tylko odpowiadam Pani jako krewny, który szczerze cieszy się z nawiązania węzłów rodzinnych, przez okoliczności i czas rozluźnionych, — lecz podjąłbym z gotowością wielką, ową rzuconą mi przez daleką przestrzeń girlandę z woni, mgieł i szmerów puszczy białowieskiej, podjąłbym ją nawet z pośpiechem, gdyby nie obawa, że połączyła mię ona z pustelnią krasowiecką tylko przez omyłkę, wskutek informacyi błędnych. Mam w podejrzeniu wspólną krewniaczkę naszą, panią Idalię, zawsze bardzo na mnie łaskawą, że przesadnemi opowiadaniami, zapewne pochwałami, których mi nigdy nie szczędzi, w błąd Panią wprowadziła. Ona to chyba, potrafiwszy wmówić w siebie, że dokonywam jakichś podbojów, że już czoło moje opasuje aureola wielkości, usiłuje innych o tem przekonać.
Z pięknem pozdrowieniem swem, za które wielce obowiązany jestem, zwróciła się Pani do zwyczajnego śmiertelnika, który tem tylko różni się od przeciętnych szeregowców w życiu, że w braku przymiotów potrzebnych do walczenia na arenach innych, stał się molem książkowym, zgłębiającym problemata tak niezmiernie żywotne, jak psychologia ameby, albo kwestya: czy przodkom naszym trylobitowej postaci, w epokach sylurskich, dogadzała więcej woda słodka, czy słona? Dla tak mało zajmującego szeregowca szkoda woni bijących z litewskich lasów, pereł mgły zbieranych na łąkach, szmerów strumieni i t. d. W ten sposób obdarzony, możebym już dziś nie potrafił należycie skorzystać z tych darów rozwiewnych, jak asceta, któremuby ręka nieopatrzna rzuciła przez okno celi wiązkę purpurowych róż.
Jestem istotą wcale nieciekawą; do roli tryumfatora, któryby rzucał promień sławy na niwę swego rodu, bardzo mi daleko. O uczoności swojej wiem to jedno, że nic nie wiem, a rozgłos imienia swego odgadywać mi pozwala tylko wzrastający zastęp współpracowników tak szlachetnych, że serca ich uderzyłyby niekłamaną radością, gdybym się w sposób jakikolwiek potknął na tym gościńcu, który — jak wieść niesie — wiedzie ludzkość do poznania prawdy. Słońca moje, o które Pani zapytuje, nie świecą wcale, albo przynajmniej chwieją się promykiem niestałym, tak jak ja sam nie jestem na horyzoncie wiedzy pochodnią, lecz chyba lampką, której drobne pobłyski ustawicznie chwieją się i roztapiają — w ciemnicy.
Oprócz darów powyżej wymienionych ofiarować mi Pani raczyła promyk z gwiazd, które nad głową Pani jaśnieją. Wszakże to metafora? I pozwalam sobie wyznać, że wydała mi się piękną. Wyobrażam sobie, że idzie w niej o tak zwane ideały, czyli błyszczące cacka, bardzo pożądane, a nawet konieczne do rozjaśniania puszczy, gdy przed niespokojnym duchem człowieka pootwiera ona swe perspektywy mroczne, ogromne, monotonne i bezludne.
Nie doświadczyłem nigdy, jakimi głosami pustkowie bez nadziei i bez granic przemawia do człowieka; jednak pojmuję, że w takiem kole zamknięty duch, aby nie zatracić samego siebie, sam sobie musi budować rusztowania podniebne i, zawiesiwszy je kolorowemi lampkami, krzepić się albo bawić ich jasnością. Pojmuję też, że z tak wielkiej odległości umiejętność wydawać się może jednem z najpotężniejszych ognisk w systemacie słońc, ku którym zwracają się źrenice, spragnione ideału. I to właśnie przejmuje mię trwogą. Lękam się, aby przy bliższem zetknięciu się ze mną, jako, bądźcobądź, przedstawicielem nauki, nie tylko dumny Faros wiedzy nie zmalał, i nie pobladł w oczach Pani, lecz aby jej własne gwiazdy, czyli te piękne lampki, palące się bezpiecznie i spokojnie nad starożytną jej siedzibą, nie zbladły i jedna po drugiej nie zagasły, pozostawiając na tle ciemnicy ogólnej otwory, z wyglądającą przez nie wiekuistą i niczem nie nasyconą próżnią.
Więc jeżeli Pani wyciągnęła do mnie rękę z celem i chęcią zbliżenia się do tego słońca, którego jestem kapłanem, to, dla uchronienia Pani od zawodu, ostrzegam, że z blizka oglądana twarz tego bożyszcza jest więcej martwą, aniżeli żywą, że na tem słońcu są plamy, i że to słońce nie grzeje. Zdarzyćby się mogło, że zamiast znalezienia pożądanych zachwytów, znalazłaby się Pani wobec szyderczych pytajników i bezlitosnych negacyi. Zdarzyćby się mogło, że przy tem dziwnem słońcu stałoby się Pani zimno, że opustoszałby świat ideałów Pani i wymknęłyby się z rąk przedmioty dotychczasowych ukochań i wierzeń. A szkoda byłoby tych błyszczących cacek, z pewnością bardzo w życiu pożądanych, a czasem nawet koniecznych. Przykroby mi też było, gdybym to ja właśnie miał roztoczyć przed Panią podwoje tego Sezamu, który tak wiele bierze, a tak mało daje.
Jeżeli zaś łaskawe zajęcie się mną jest natury więcej osobistej, o czem skromność każe mi powątpiewać, w takim razie pozwoli mi Pani podaną dłoń uścisnąć i poprosić o względy życzliwe na przyszłość. Jesteśmy spokrewnieni z sobą przez matki, ale, jak Pani może wiadomo, matka moja nie żyje już od dawna. A ponieważ od niemowlęctwa prawie jestem mieszkańcem Wiednia, więc nie dziw, że stosunki rodzinne, a zwłaszcza parentela mojej matki, tak się w umyśle moim zatarły, że obecnie zapytać musiałem o stopień łączącego nas pokrewieństwa. Nie należąc do najbliższych, dalekim nie jest. Że Pani chciała przypomnieć sobie o tem, szczerze dziękuję.
Głos Pani nie zastał mię w Wiedniu, gdyż natychmiast po ukończeniu prac dorocznych, uciekliśmy z zakurzonego miasta pod stopy przeczystej Jungfrau. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ wkrótce po mnie przybył tu ojciec mój, a także pani Idalia zatrzymała się nad Aarem, w drodze do Biarritz. Przedstawia się więc wcale dobra sposobność do małego familijnego zjazdu. Dla względów rodzinnych powinna Pani na kilka tygodni wyrzec się puszczy i odwiedzić tu panią Idalię.
Przyszłoby to Pani tem łatwiej, że byłby to jednocześnie hołd złożony pięknej przyrodzie, którą Pani zapewne kocha, chociaż jej bezpośrednio, tak jak ja, nie służy. Przyroda bez wątpienia wszędzie jest piękną; o takich wszakże pięknościach i czarach, w jakie tutaj się stroi, ani marzyć chyba na waszej północy. Natężęnie barw i świateł bywa tu niekiedy wprost bajeczne. Jest tutaj tyle słonecznego światła i ciepła, że pomimo sąsiedztwa lodowców dni letnie przybierają pozór strefy południowej. Panuje tu przedewszystkiem nadmiar światła i słońca. Jestem czcicielem światła i kosmicznego słońca. Dlatego też nie jeżdżę nigdy tam do was na północ, bo po niebie waszem przepływa więcej chłodnych łez, niżeli upalnych promieni — a moje życie jest krótkie.
Bawię tu już od tygodnia i codzień podziwiam widok roztaczający się z naszych balkonów, jak coraz nowe czarnoksięstwo.
Codzień od strony lodowców Rodanu wzlatuje na niebo słońce; niby ognisty ptak, gorejący złotem, szybuje olśniewającą smugą przez firmament i za jeziorem Tuhn znika w pożarach szkarłatu i krwi. A lecąc, świeci szafirowym wodom i srebrnym prądom Aaru, puszystym łąkom i lasom, olbrzymiej falandze Alp śnieżnych, które oskrzydlają nas mroźnym pierścieniem i wreszcie nam, którzyśmy taborem stubarwnym rozłożyli się w dolinie i mrówczym rojem zalegli okoliczne góry.
Oto są widnokręgi widne i ciepłe, które nie doświadczają zaćmień. W ogólnym tryumfie światła giną tu krajobrazowe szczegóły, podobnie jak w duszy turysty giną wszystkie zaćmienia i plamy, pozostawione przez życie.
Na tym błogosławionym gruncie, na tle przepysznej dekoracyi alpejskich jezior, kaskad, wiecznych śniegów, pragnąłbym powitać mieszkankę pustelni białowieskiej i oprowadzić ją po krainie, gdzie, mimo grzmiących w upadkach lawin, bezpieczniej mieszkać niż w uśpionych samotniach puszcz, i gdzie, pomimo spiętrzonych wokół lodowców, istnieją drogi pewniejsze niż na zawrotnych szlakach ducha.
Pilno mi obawy Pana uspokoić i zarazem sprostować linie obrazu, który w umyśle pana odmalowała przestrzeń daleka.
Dzikości naszej bardzo dosłownie brać nie należy. Książki, dzienniki, w najrozmaitszych postaciach wieści z szerokiego świata — otrzymujemy i od dawna już bałwochwalcami nie jesteśmy. Ponieważ otrzymujemy książki i dzienniki, więc z nich, nie z ust Idalii, daleko więcej miłych, aniżeli w tym wypadku kompetentnych, wzięliśmy miarę rozgłosu, który zdobyło sobie w świecie imię Pana. Ponieważ nie jesteśmy bałwochwalcami, więc nie uderzamy czołem z oczyma zamkniętemi przed bożyszczem żadnem, choćby nim była wysoko czczona przez nas nauka. Jest w nas niejaka moc, przez którą nie dajemy bożyszczom jakimkolwiek gasić naszych gwiazd, a jednem ze źródeł tej mocy są najpewniej te łzy, o których Pan mówi, że jest ich na niebie naszem daleko więcej, niżeli promieni. To prawda; lecz niemniej wydaje mi się prawdziwem, że łzy nie zawsze bywają chłodne.
Owszem. Znajduje się w nich często wiele ognia i soli; a sól, to podobno znakomity oddziaływacz przeciwko anemii i tylko w skałach formacyi ogniowej w obfitości znacznej znajduje się granit, rzecz, jak wiadomo, do skruszenia trudna.
Zanim powiem, co wiem o bożyszczu, którego fatalnych wpływów lęka się Pan dla moich gwiazd, opowiedzieć muszę o pewnym zwyczaju, na pozór dziwnym, który panował pośród naszych dalekich przodków.
Oto, wedle świadectw wiarogodnych, starożytni Litwini, wnet po przyjściu na świat niemowlęcia, zwilżali mu usta kroplą soku, wyciśniętego z piołunu. Zwyczaj ten miał na celu przyzwyczajenie dzieci ziemi od pierwszych świtów życia do ziemskich goryczy. Przeminął od dawna, lecz tak wiecznie działalnymi są spadki, brane przez pokolenia od pokoleń, że dziś jeszcze posiadamy w stopniu rzadkim możność połykania soku piołunowego bez trucia się nim i odgadywania każdej jego kropli, gdziekolwiek się znajduje. Kropla piołunowego soku przesączyła się przez zdanie Pana o słońcu nauki. Mówi Pan, że oblicze jego jest więcej martwe aniżeli żywe, że ono nie grzeje, i że są na niem plamy. Wiem, dlaczego takim bywa ono niekiedy.
Zdarzyło się raz, że gdy pewien pustelnik i mędrzec wielki opuszczał pustynię, kwiat myśli swej, na pustyni dojrzałej, w ręku dla ludzi niosąc, słońce (to kosmiczne) zaszło mu drogę i blask ogromny w twarz mu cisnęło, aby poznał, jak jest dumne i szczęśliwe. A on uśmiechnął się i rzekł: «O wspaniałe ciało niebieskie! Cóżby się uczyniło z twoją dumą, z twojem szczęściem, gdybyś postradało tych, którym przyświecasz?»
Zdaje mi się, że tak być musi z mieszkańcami wszystkich światów i ze światłem wszystkich słońc, które wówczas tylko szczęśliwymi być mogą, gdy jaśnieją nad czemś i dla kogoś!
Bo czyż jest na ziemi jakakolwiek droga ludzka bez piasków suchych, po których błądzą miraże zwodnicze, bez głuchych oniemień, wśród których straszą Sfinksy, blade od wiekuistych dumań nad zagadkami, wiekuiście nieodgadnionemi? Niema na ziemi takiej drogi ludzkiej, jak na niebie duszy niema światła takiego, któreby, oświecając pustkę duszy, było zarazem ciepłem.
Aby pośród miraży zwodniczych i Sfinksów bladych nie omdleć i nie zwiędnąć, kwiat myśli potrzebuje wody z tego źródła, któremu mądry pustelnik przypisał szczęście słońca. Potrzebuje on kielich swój rozwijać i koronę rozwierać dla kogoś, dla czegoś kochanego. Nauka, pani marmurowa, na wozie żelaznym jadąca, wtedy krainy przebywane ogrzewa i użyźnia, gdy przed nią ze złotymi włosy, rzuconymi ku celom podniebnym, płynie płomienna gwiazda miłości. Wtedy marmurowa pani krainy przebywane ogrzewa, sama rozgrzana tchnieniem gwiazdy, która ogień nieci i ogniem świat przepływa.
Trzeba wiedzieć dlaczego bada się psychologię ameby i że to jest takie malutkie ogniwko niezmiernie długiego łańcucha, na którym ziemia i to, co na niej, powoli, powoli, wznosi się coraz wyżej. Bez tego łatwo przy badaniach nad amebami, tak jak i przy każdej robocie innej, dostać bolesnego skurczu serca, od którego skurczą się także mózg i ręce, albo zakrztusić się suchym piaskiem pustyni srożej i śmiertelniej niż w epoce sylurskiej jakikolwiek mięczak krztusił się wodą słoną, czy słodką.
Tyle o piołunowej kropli, która z ręki Pana spłynęła na ideał nauki i — na ideały wogóle. Wiem, że słowa moje, jak żadne zresztą słowa, wywabić jej z duszy Pana nie mogą, ale chcę, aby Pan wiedział, że, odgadując ją, byłam wzruszona, że oczy moje spoczęły na niej z życzliwym i współczującym smutkiem. Bo mniejsza o pochodzenie gorzkiej kropli! Gdy w czyjej duszy jest, dusza ta staje się droższą i szanowniejszą dla człowieka, który ją również, choćby skądinąd wziętą, czuje i dźwiga w swojej.
A teraz, kilka słów o klimatach.
Nie mogę obronić się chęci zapytania: w jakiej odległości od bieguna północnego umieszcza Pan Krasowce? Bo jednak, najpowszechniej, ludzie tu umierają z przyczyn wcale innych, niż zmarznięcie, a bieg Lsny nie jest mniej rączy, ani prądy jej nie są mniej srebrne od biegu i prądów Aaru. Co do słońca, to było ono znane Litwinom już za czasów królowej Kruminy, która pierwsza ziemię tutejszą zasiała ziarnami różnych zbóż. Działo się to niezmiernie dawno, a wówczas już słońce jeździło po tutejszem niebie wozem, zaprzężonym w trzy rumaki, z których jeden był srebrny, drugi złoty, trzeci brylantowy. Na usługach swoich miało też dwie niebieskie dziewice, z których jedną była jutrzenka, czyli Auszra, a drugą gwiazda wieczorna, czyli Wakarine, służebnice wielce czynne i gorliwe, jak się to z dwóch strof, zapisanych w pamięci ludu, okazuje.
Strofa pierwsza opiewa dziewczynę, która w dniu nadchodzącym spodziewa się powrotu kochanka-wojaka. Niecierpliwa i usnąć nie mogąca, wychodzi na próg numy z wołaniem: «Auszro! Auszro! wnijdź na ziemię! wyprządź z nocy dzień!» Ale Auszra, brzeg różowego czoła nad ziemię wychylając, odpowiada: «Nie mam czasu; muszę wpierw ogień dla słońca rozniecić!»
W drugiej strofie, przeciwnie, siwy dziad, któremu dnie w trzykroć wydłuża nuda starości, ku zachodowi wyciąga ręce z wołaniem:
«Wakarine! Wakarine! wynijdź na ziemię i wyprządź z dnia noc!» Ale Wakarine, złotym puklem włosów nad ziemią pobłyskując, odpowiada: «Nie mam czasu; muszę wpierw słońcu łoże usłać!»
Jasnem jest tedy, że Litwini w czasach bardzo starożytnych posiadali już słońce, i to możne, bogate, z zaprzęgiem brylantowym, ze służbą nie byle jaką. Posiadają je i teraz, świecące może i gorejące na sposób inny, niż się to dzieje nad Alpami, lecz czyliż nie jest ono dość potężnem i niewyczerpanem, aby w każdą czynność swoją wlewać równe, chociaż i różne, wdzięki i rozkosze?
Z braku słońca ludzie biedy nie miewają, bo one dobre, wszechwidome, wszędzie jest, wszystkim przyświeca, złotą pieszczotą otula nawet śniegowe chaty Eskimosów i jasnym promieniem, jak dobroczynnym palcem, wskazuje Grenlandczykowi płynącą ku jego brzegom ławicę fok. Lecz bieda w tem, że istnieją w przestworzach smoki, które ze słonecznego jądra wyżerają blask i ciepło, a jednym z najżarłoczniejszych z pośród nich jest smutek, który, ilekroć zasiądzie w oczach ludzkich, tak chciwie wchłania w siebie blaski słoneczne, że one do oczu tych dojść nie mogą. Wielkie złote słońce świeci na niebie, lecz oczom, które zasiadł smutek, ciemno. Jest to zresztą jeden tylko z mnóstwa nieprzyjaciół, których posiada ciało niebieskie. Znali już ich starożytni Litwini i do walki z nimi wysyłali swoje olbrzymy. Tradycyjną u nas stała się walka ze smokami, wyżerającymi ze słońca blask i ciepło. Czy nie uczuł Pan nigdy w żyłach swoich tej kropli krwi przodków, która uzbrajała ich przeciwko smokom?
Za zaproszenie pod stopy Jungfrau dziękuję, jako za objaw uczuć życzliwych, ale w tej chwili Krasowiec opuścić nie mogę. Położenie właścicielki dużego kawałka ziemi tutaj nie jest wcale synekurą, lecz owszem, sprowadza zajęć i obowiązków mnóstwo. Teraz tu pora żniw.
Jednak zajęcia różne pozostawiają mi dość czasu na przechadzki. Dziś z rana, bardzo wcześnie, byłam w lesie i widziałam Auszrę, gdy różową wstęgą podszywała lipy, które spokojnie w sinym świcie stały, z jasnymi wieńcami jemioły na ciemnych czołach. U stóp jednej z lip podjęłam coś błyszczącego. Był to liść świeżo z gałęzi upadły, gęsto osypany kroplami rosy. Każda kropla błyszczała, jak brylant, a liść pachniał kwiatem lipowym i mokrym mchem. Z drobnej tej rzeczy biła taka świeżość i świetność, jakby nie wiatr tylko co strącił ją z drzewa, lecz Anioł skrzydłem porannem zwiał z raju.
Może się mylę, lecz nieraz myślałam, że subtelność drobnych tworów natury więcej jeszcze niż przepych olbrzymich odsłania zdumiewającą niezliczoność i delikatność nici, któremi zasnute są krosna Arcymistrza-Stwórcy. Zresztą, aby wszędzie i we wszystkiem uczuwać cuda natury, trzeba, tak jak Boga, mieć ją w sercu.
Upały panują tu silne. Codzień od strony niezmiernych mokrzadeł Nikaru słońce wyjeżdża na niebo złotymi i brylantowymi końmi, pędzi olśniewającą smugą przez firmament, a pędząc świeci gotyckim wieżycom świerków, przezroczym kolumnadom sosen, lipom stojącym w jasnych wiankach jemioły, jeleniom pojącym się u srebrnych prądów Lsny, Gwoźny, Narewki, Jelonki i — polom, jak wzrokiem zarzucić, rozległym, których złote przestworza okrywają roje istot nizko nad ziemią schylonych, stalą sierpów błyskających, oblanych znojem pracy... Nie mogę opuścić Krasowiec.
Jednak pragnę brać duchem udział w zjeździe rodzinnym. Niech Pan przypomni mię pamięci ojca swego, który w porze mego dzieciństwa bywał czasem w Krasowcach gościem mego ojca, a Idalię serdecznie ode mnie pozdrowi. Z Panem zaś — do blizkiego rozmawiania! Proszę, aby dalekiem nie było. Bardzo chętnie mówić będę Panu o tutejszem słońcu i nawzajem słuchać o — tamtejszem, a jeżeli Pan tę chęć moją podzieli, może w tej skromnej girlandzie, którą ku Panu zarzuciłam, rozkwitnie dla nas jaki trójliść dobrej wróżby.
Wzgardziła więc Pani naszym alpejskim rajem, wzgardziła blaskiem helweckich lodowców i srebrną wrzawą, z którą młode strumienie żegnają swe kolebki, staczając się w przepaść. Wrzawa ta byłażby krzykiem trwogi przed długiem i płaskiem życiem na nizinach, gdzie wypadnie im ze zgodną biernością splatać się w prądy coraz potężniejsze i szerokiemi wstęgami rzek spławnych dążyć przez rozłogi Europy na północ?
Szkoda wielka, że nie przyjedzie Pani do Szwajcaryi, bo pragnąłbym szczerze poznać tę, której wizerunkowi, znajdującemu się u pani Idalii, przypatruję się często i — pozwolę sobie wyznać — coraz częściej. Jest z tem tak, jak bywa z widokami natury: są takie, które dość nam raz jeden z podziwem obejrzeć, i takie, do których radzibyśmy powracać ciągle. Dziś zaś, widok pewnego potoku szczególniej nasuwał mi myśl o Pani.
Odbyliśmy w towarzystwie licznem wycieczkę do Lauterbrunnen, w celu obejrzenia tamtejszych kaskad; jest tam potok pewien, który po urwistych, prostopadłych skałach mureńskich spada wprost w dolinę.
Tam w górze, w skalnem swem łożysku, szumiąc falą spienioną i śnieżną, po ogromnym upadku, odradza się on u stóp naszych żyłą wody niepozorną i oniemiałą, smutną, mętną, aż wlewa się opodal do rzeczki Lutschiny, ginąc w niej bez śladu, jak mnóstwo innych, mniej pięknych, mniej świetnych strumyków. A najpiękniejszym jest na miejscu katastrofy, w momencie upadku. W momencie tym bystre fale, nagle tracąc pod sobą piedestał góry rodzinnej, łamią się ze zgiełkiem wielkim w szafirowy słup powietrza i rozpryskują na miryady pereł. Perły sypią się w powietrzu deszczem koronkowym, splatają się w festony rosy kryształowej, w pył rozbite tu i owdzie kłębami znów w górę się wznoszą, a w ten zamęt wody miesza się słońce, przemienia każdą kroplę na lotną iskierkę, i rozpala w ich ruchomych festonach latające tęcze, jaskrawe a znikome, porywane prądem, darte płynnemi iskrami, drgające lazurem i srebrem.
Otóż ten dramatyczny i wspaniały przełom w życiu górskiego potoku przypomniał mi Panią i wszystko, co przez parę dni ostatnich o Pani myślałem.
Jest wielka analogia pomiędzy górną i szumną młodością strumieni na urwistych Alpach, a górną i szumną młodością myśli ludzkich w podniebnej krainie lotów fantastycznych. Są w tych lotach śmiałe wytryski sił bujnych, są dumne wiary w kometową gwiazdę przyszłości, są brylantowe złudzenia, że niebosiężne posady, ku którym pycha młodzieńcza stokrotną tęczą kolorów i głosów wyrzuca z siebie nadmiar energii, to nie twór wyobraźni, lecz poziom rzeczywistego życia, poczem... poczem z wrzącej czary życia ubywa stopniowo coraz więcej iskier i szumów, życie samo przez się obniża młodociane loty, aż uskrzydlone dusze orle, lub sokole, przemieni niepostrzeżenie w ptaki, zgoła odmienne, które, gnieżdżąc się na nizinach, z prochów ich wygrzebują chleb powszedni tak spokojnie, jak gdyby młodości wzlotnej nigdy za nimi nie było.
Niekiedy jednak zdarzyć się może młodościom szczególnie wyniosłym i szczególnie pięknym, że jakiś cios losu, albo grom poznania nagle obala cały ich piedestał i ciska je w przepaść, jak skały mureńskie, nagle usuwając się prostopadłemi ściany, zrzucają z siebie rozpędzone zdroje. Jest wówczas wielkie zatoczenie się duszy, brzęk gwiaździstych lamp na obalonych rusztowaniach i starganie wszystkich akordów w hymnie ufności i wiary. A potem już następuje noc jednostajna, głucha, ciemna. Tego rodzaju katastrofa, podobnie jak grzmot padającego w przepaść wodospadu, jest widowiskiem wspaniale pięknem i dla obojętnego świadka w wysokim stopniu zajmującem. Ale taki obojętny świadek, to chyba słońce, zawieszone na wysokiem niebie, gdy w łzawych koronkach kaskady igra gamami barw, a perlistych okrzyków grozy, bijących z niej w szklane powietrze — nie słyszy.
Gdyby Pani bawiła teraz tu, w Szwajcaryi, i jeździła z nami do Lauterbrunnen, zrozumiałaby zapewne wiele rzeczy, które, jako służebnik wiedzy, wyjaśniałbym chętnie... Ale czemże jest ta moja wiedza? Niedołężnem formułowaniem prawd, których istotę, głosem daleko mędrszym, głębszym, wykłada każdy wodospad, każda fala, każdy powiew wiatru, szelest każdego liścia. Więc rolę tłómaczów tych prawd, będących ze swej strony jedynie tylko wykładnikami innej, największej prawdy, wzięłyby tu na siebie przerozmaite obrazy alpejskiej natury. A Pani zrozumiałaby najpewniej ich wymowę elementarną, lecz mocy pełną, bo oczy Pani są otwarte na zjawiska natury i chciwe ich piękności.
Spostrzega Pani listek, przez wiatr strącony i podziwia subtelny rysunek żyłek jego, albo błyszczące na nim perełki rosy; lecz tego, co ten liść, co te perełki opowiadają, nie słucha, lub słuchać nie chce. To prawda, że mowa tych drobnych pyłków jest, mimo ich odrębności, równie potężną, jak głęboki szum Aaru, lub hymn purpurowy, który o zachodzie słońca śpiewają lodowce Jungfrau; lecz cóż, skoro Pani jej nie słucha i woli przysłuchiwać się melodyi własnych myśli, zaludnionych przez bóstwa dawnych mitologii, przez mistyczne postacie ludowej poezyi! Pani słyszy szelest skrzydeł anioła, zwiewającego z drzew liście pod jej stopy, a nie słyszy głosu przepotężnego, który brzmi po wszechświecie, po wszechczasie i niekiedy przemawia do człowieka językiem umarłego liścia. Winne temu są zapewne legendy, opowiadane i śpiewane dziecięciu przez matkę albo piastunkę, winne temu korany rozmaite, wyznawane przez otaczające Panią społeczeństwo, winna może skromność i nieopatrzność umysłu dziewiczego, który nie śmiał zrazu sięgnąć poza domowe opłotki, a później, gdy zmężniał i ożywił się porywami młodości, upiększył sobie podwórko jak mógł i umiał, byleby tylko módz wytrwać w niem i przy niem.
Upiększał sobie umysł ten podwórko ciasne, wyklejał je pozłacanemi kulisami, ozdabiał figurynkami domowych cnót i domowej przeszłości, rozświetlał gwiazdkami domowych ideałów: aż pewnego dnia, gdy już wszystko było gotowe, wystrojone, woniami anielskiemi skropione, spostrzegł, że mu ciasno, duszno, nudno, i zawołał na takiego krnąbrnego, jak ja, apostatę.
Dlaczego to uczynił? Jak się zdaje, dlatego, że przedstawiam sobą także pewien rodzaj domowej figurynki; lecz pewnem jest to, że uczynił dobrze, i że mu za to wdzięczny jestem, bo taki ciepły strumyk, to, doprawdy, miła niespodzianka — w lodowni stosunków ludzkich.
Przytem, majaczy mi przed oczyma coś nakształt skrzydeł rozłożystych, które w mgle szarej rozpinają się do lotu, zrywają się do wyzwolenia i powstaje we mnie pragnienie dopomożenia tym biednym skrzydłom w pracy wyswabadzania się z oplątującej je szarej i starej przędzy pajęczej. Źle Pani czyni, nie chcąc stron swych kiedy niekiedy przynajmniej opuszczać.
To słowo «źle» wypowiadam nie bez dłuższego namysłu. Gdy, zaszczycony wezwaniem, przemawiałem do Pani po raz pierwszy, nie zdawałem sobie jeszcze jasnej sprawy z indywidualności, z którą nieoczekiwane zdarzenie życia łączyć mię zaczynało nicią niespodzianą. To też wpół żartem ostrzegałem Panią przed chłodem i grozą mych własnych słońc; bo dla osób przeciętnych jest rzeczą najpożądańszą nie wznosić głów ponad linię zakreśloną przez codzienne potrzeby i uciechy. Ale dla pewnych doskonalszych i rozleglejszych organizacyi umysłowych musi być stanem wprost niegodnym ich miary trwanie w bezruchu, choćby ruch i odrodzenie w proch rozbić miały wszystkie ich dawne świętości. Co do Pani, to przypuszczam, że gdyby gromy poznania i nowych wrażeń, uderzając o jej duszę, strąciły z piedestału dotychczasowe duszy tej bożyszcza, znalazłoby się w niej dość siły i woli, aby odważnie spojrzeć na horyzonty nowe, ogołocone z tego, co stanowi teraz cel i treść jej życia, niemniej wszakże rozległe i bezmierne.
Po części od ojca, po części od pani Idalii, w której, mimo kilkoletniej rozłąki, posiada Pani zawsze jednostajnie gorącą wielbicielkę, dowiedziałem się o rodzinie i osobie Pani wielu szczegółów, ilustrujących żywo genezę przekonań, jako też kierunku życia i działalności Pani. Stary wasz ród należał zawsze do tych, które nie tylko szlachectwem pochodzenia stały na czele społeczeństwa, lecz, przodując mu także myślą i czynem, wznosiły wysoko sztandar ideałów epoki ubiegłej. Historya brata Pani i jego smutne koleje wzruszyły mię do głębi, z pewnem też zawstydzeniem wyznaję, że nie wiem... czy mam go nazwać nieszczęsną, albo szczęśliwą ofiarą odziedziczonych uczuć i dążeń.
Otóż los brata Pani staje mi przed oczyma w postaci tem tragiczniejszej, iż to płomię, w które się rzucił, posiadając istotnie moc rozegzaltowywania strun uczuciowych, ze stanowiska pozytywnego musiało być z góry skazanem na wypalenie się w próżni, na zgaśnięcie bez śladów innych — jak bolesne zgliszcza i karkołomne otchłanie. Że przykład takiego męstwa i męczeństwa mógł i musiał wywrzeć na Panią wpływ ogromny, może decydujący, pojmuję w zupełności. Podczas gdy wysoka sfera społeczna, do której Pani należy, wielokrotnej już na swój sposób dokonała ewolucyi, Pani, pod wpływem tego przykładu i tego ciosu, postanowiła widocznie pozostać arystokratką nie tylko z rodu, ale i z ducha, w znaczeniu dźwigania kosztem wszelkim tradycyi, przejętych od przodków, od rodziców i brata, i służenia tym tradycyom kosztem wszelkim. I dotąd niezachwianie idzie Pani tą drogą swoją, nie dbając w głębi swej ojcowizny o miłe próżności tego świata, lecz zarazem tracąc z oczu ów ruch postępowy, który nas wszystkich i świat cały prowadzi naprzód, z jednej epoki w drugą, z dawnych pojęć w nowe.
Pani Idalia opowiadała mi cuda o filantropijnej i społecznej działalności, którą Pani w swych dobrach na najszerszą możliwą skalę rozwija i której cały zasób swej, podziwienia godnej, energii, całą młodość swą i — czy nie za wiele powiem? — swe osobiste szczęście poświęca.
Otóż, posiadając niejaką biegłość w analizie różnych procesów i stanów rozwojowych, mogę, na podstawie zasłyszanych szczegółów i własnych słów Pani, wejść poniekąd w sposób myślenia Pani i uzmysłowić sobie powstały z niego pogląd na całość życia. Pogląd ten dzisiejszy trzeźwy ogół nazwałby egzaltacyą, a powierzchowny sąd ten umysłów tuzinkowych o tyle nie byłby bez racyi, że stwierdzałby zmieszanie się u podstaw rzeczywistych interesów życiowych z fantastyczną przędzą kultów i idei, należących do wymarzonego świata poezyi. Zmieszanie się jest tak zupełne, delikatne niteczki historycznej przeszłości i wewnętrznych uniesień tak gęstą siecią przeniknęły i oplątały pasmo bytu osobistego, że dwoistości tych obu pierwiastków już chyba nie potrafiłaby dziś Pani należycie rozeznać, ani granic pomiędzy tem, co istnieje na zewnątrz, a tem, co w Pani tylko sercu i wyobraźni przebywa, odszukać. Niech Pani nie wnosi ze słów tych, że jestem wrogiem poezyi. Owszem. Jakkolwiek bezpośrednio czasu swego jej nie powięcam i nie mógłbym sklecić najnędzniejszego nawet rymu, niemniej wysławiam jednak kult piękna, jako jedną z najcenniejszych własności ukształconego człowieczeństwa.
Poczytuję atoli za rzecz szkodliwą i zgubną stałe otaczanie się mgłą wyśnionych urojeń i przebrzmiałych haseł, gdyż do zwycięstwa w zawiłej walce o byt potrzeba koniecznie trzeźwości. Ten też błąd zasadniczy wskazać Pani poczytuję sobie za powinność, skoro pomiędzy mną i Panią zaniosło się na tę rozmowę dziwną i — niech Pani dodać pozwoli — posiadającą dla mnie urok jakichś dalekości, spostrzeganych w mgle jakby różanej baśni.
Bo Pani przebywa w wyśnionej krainie baśni...
Coś, co uznała Pani za swoje hasło, co nazwała Pani obowiązkiem, nakazuje Pani żyć w puszczy, strzedz gniazda praojców, jak bojowej placówki, opiekować się jej pierwotnymi mieszkańcami i poświęcać się dla ich dobra. A że dla duszy młodej to sam na sam, z pustkowiem beznadziejnem, wśród ludzi, których instynkty nie mogą mieć z nią spójni żadnej, mogłoby się uczynić rozpaczliwie smutnem, oświetliła je Pani sobie barwną grą widziadeł zaświatowych, poetycznych, fantastycznych, wprost z dziedziny mytów wywołanych. A cały ten czarnoksięski świat Pani nurza się w falach prądu, leci na skrzydłach powiewu, których źródłem jest miłość.
Czemże jest ze stanowiska rozumowego Miłość? Jest ona pewnym stanem organizmu ludzkiego, pewnym rozkwitem jego uczuć, który niekiedy bywa tak silnym, że gdy trafi na pierś marzyciela, to ją rozsadza, i gdy trafi na mózg marzycielski, to dla tego mózgu, jak struga niewidzialna nurtuje we wszystkiem, co tylko istnieje pod słońcem i poza słońcem. Doskonale pojmuję, że w stanie takim człowiek nurzać się może jak w oceanie ciepła i słodyczy, lecz to ciepło i tę słodycz, czyli, powiedzmy, tę rozkosz, drogo, bo całą trzeźwością i jędrnością swego umysłu, okupywać musi, nie wiedząc już dobrze, czy żyje, czy śni, czy sam jest twórcą tej fali, która go unosi, albo czy się jej tylko biernie poddaje, i dokąd go ona zaniesie i co w niej jest rzeczywistością, a co złudzeniem — co prawdą, a co bajką.
Szczególnie i najpotężniej cechy te posiadają miłości, płynące, nie od zjawisk konkretnych, zmysłowych, jakiem jest, naprzykład, jednostka ludzka, lecz od tych bezmiarów abstrakcyjnych, po których błękicie, z żaglami przez czas haftowanymi w coraz inne gwiazdy i konstelacye, przepływają idee coraz to inne.
Pani uwierzyła w Miłość, płynącą od bezmiarów abstrakcyi, i nie chce odwrócić oczu od związanej z nią nierozdzielnie, lecz z oczu świata znikającej — jeżeli już nie znikłej — gwiazdy obowiązku. Żyje Pani w krainie baśni.
Wierzy Pani w wieczność idei, w skuteczność miłości, w świętość obowiązku, w jakąś dobroć, która sprzyja dobrym, w jakieś Anioły, które zbierają łzy i ofiary, aby je kędyś rzucać na szalę zasług i odkupień... Żyje Pani w krainie baśni.
I gdybyż ten stan, wydobyty przez rozniepokojoną duszę z porywów mistycznych, przynosił Pani zadowolenia rzeczywiste i serce napełniał nektarem szczęścia — możnaby jeszcze na tę złudną ekstazę zgodzić się z łatwością, bo głos, którym przemawia cała natura, upominając się o nasycenie i zadowolenie, byłby usłuchanym, kardynalne prawo jej byłoby spełnionem.
Ale niech mi Pani pozwoli być otwartym; proszę o to ze stanowiska uprzywilejowanego, którem mię Pani na mocy mego dorobku naukowego obdarzyć raczyła. Ja wiem, że tak nie jest, że jest nawet wprost przeciwnie. Wspólna krewna nasza, pani Idalia, serdecznie Pani sprzyjająca, ze łzami szczerego żalu w oczach, napomykała mi o tem, co Pani zaraz u progu życia złożyła w ofierze swym mistycznym ideałom. Wczoraj o tem usłyszałem, a dziś przemawiam do Pani tak długo i — może zuchwale, jednak z ufnością w pobłażliwość «anioła ziemskiego», jak się o Pani wyraża pani Idalia, i ze świadomością tego, do czego zdolnym jest niezwykły u «aniołów ziemskich» umysł Pani, nasuwam, przypominam, że są pewniki niewzruszone, które dla czowieka chcącego rozumieć świat i życie biją z całej przyrody i z każdego drgnięcia jego własnego wnętrza, a biją na świadectwo odwiecznemu prawu bytu i ruchu, że to prawo jest jedno dla staczającego się po pochyłości kamienia i dla myśli ludzkiej, szukającej sobie dróg w mgławicy abstrakcyi; że nakoniec poza tem prawem, a raczej poza tem pojęciem prawa, niema już nic i nigdy nie będzie nic, czegoby się myśl ludzka uchwycić mogła.
A skoro niema nadto nic, skoro oprócz ruchu cząstek, w taki a taki sposób skoordynowanych, niema poza niemi żadnych miłości i żadnych nienawiści, żadnych zawikłań ani celów; jeżeli te wszystkie miłości, nienawiści, zawikłania i cele, które sobie ludzkość w biedzie swej wyroiła, nie są czem innem jeno fantazmagoryą tchniętą w organiczną powłokę ziemi — jeżeli zatem ofiara i cierpienie spalają się na ołtarzu złudy, tak samo, jak słowa modlitwy padają w próżnię: to pocóż modlić się ofiarą czy słowami? Poco cierpieć?
Idzie więc tylko o energię, o odwagę wzięcia rozbratu z resztkami mniej oświeconych czasów. Wiem, że nie przychodzi to z łatwością, bo oprócz przeszkód innych stawia tu także opór duma osobista, broniąca się przed uznaniem bezcelowości dotychczasowych działań, branych poważnie.
Wielką przeszkodą jest także nieprzerwany wpływ otoczenia i ta dekoracya niezmienna, z którą dotychczasowa kanwa myśli i uczuć, jak z wyszytymi na niej wzorami, ściśle się spoiła. Wobec tak potężnych przeciwników słowa moje czy się przydadzą na cokolwiek, zwłaszcza, gdy ich nie wesprą żywiołowem kaznodziejstwem swem Alpy Szwajcarskie?
Lecz jeżeli pozytywna trzeźwość, a z nią wiedza i prawda, odniosą zwycięstwo nad marami ofiary, zasługi i t. p., wtedy rozmowa nasza przyniesie dla Pani istotnie «trójliść dobrej wróżby»; dla Pani, bo dla mnie wróżby złe ani dobre nie istnieją, ponieważ ja nic utracić nie mogę, nawet nadziei, bo nie spodziewam się niczego. Po tem zwycięstwie zależeć będzie tylko od woli Pani wybór pomiędzy opuszczeniem twierdzy zburzonej, a trwaniem w niej już nie z przekonania, lecz... dla sportu i, tak jak dotąd, zaludnianie jej na pociechę korowodami anielskimi, skoro stać Panią na taki zbytek. Niech w takim razie jasne hufce Auszry staczają i nadal malownicze i — bezskuteczne walki ze zgrają smoków, «lecących na słońce, aby wyżerać jego blask i ciepło», a w nagrodę za to, niech tarcza słoneczna, wszechwidoma i wszechobecna, nie skąpi Pani swego bladego, smutnego, samotnego, północnego światła i ciepła!
Co do mnie, obywam się bez wszelkich sztucznych pozłot. Patrząc na lesiste góry i na strzelające pod niebo lodowcowe szczyty, słuchając szumu wichrów, które im z zimnego czoła zrywają śnieżne dyademy, nie widzę i nie słyszę nic więcej nad ruch i symfonię cząstek powszechnego i niezmąconego nigdy w prawach swych mechanizmu, mechanizmu, na którego poznanie i obliczenie wysila się myśl moja.
Pomimo to Szwajcarya daje mi wszystko, co tylko turyście dać może. Pomimo to, z utęsknieniem spieszę co roku albo pod stopy alpejskich olbrzymów, albo nad morza bezbrzeżne. I pomimo to umiem ocenić piękno tętniące w symfonii przyrody i oceniam je może dokładniej od wielu, wielu bardzo lirycznie nastrojonych turystów, a już napewniej szczerzej od szanownego grona, któremu miałem zaszczyt towarzyszyć dziś do Lauterbrunnen.
Ojciec mój prawie nieustannie rozmawiał tam ze swym ministeryalnym kolegą o sanacyi austryackich, wiecznie zawikłanych, stosunków wewnętrznych i tylko przy kaskadzie, o której wspominałem, gdyśmy właśnie stanęli w samym jej szumie i brylantowym deszczu, zwrócił się do mnie z zapytaniem o jej wysokość, wyrażoną w cyfrach.
Pani Idalia zachwycała się, i deszczem, i szumem i tęczami w sposób nader chwalebny, lecz potem dwoma psiakami bernardzkiej rasy po drodze wystawionymi na sprzedaż zachwyciła się tak samo, lub jeszcze więcej, bo wogóle jest do zachwytów skłonną. Z reszty zaś towarzystwa, złożonego z pięciu czy sześciu osób, obchodzićby mię mogła chyba jedna tylko para aksamitnych oczu, wobec których pani Idalia widocznie mię proteguje, bo zabrała mię do jednego z niemi powozu.
Ale te oczy tyle już widziały, i tak lubią być same celem ludzkich wzroków, że u kryształowej, brylantowej, szumem i grzmotem rozpaczającej kaskady zaczęły się bardzo rychło nudzić, tak niezwalczenie nudzić, że ja również zaraziłem się tem chwilowo i podczas powrotu, zamiast patrzeć w tę piękną istotnie parę czarnych dyamentów, myślałem o tem, że gdyby tu była z nami tajemnicza, daleka pustelnica z Krasowiec, nie nudziłbym się z pewnością.
Jednak dodać muszę, że ten niesmak, uczuwany do otoczenia swego, do czarnych dyamentów, które zbyt wiele na świecie oglądały i oglądanymi były, i może do wielu, a wielu składników świata i życia, nie ma nic wspólnego z tą kroplą wyciśniętej z burzanów północnych goryczy, która, zdaniem Pani, w kolebce jeszcze od przodków spadła mi na usta, a teraz przesącza się przez życie i nawet poglądy moje na naukę piołunem zaprawia. Dzielny byłby ze mnie myśliciel, gdyby jakakolwiek kropla piołunu zmącić mogła moje poglądy, krytyki i analizy!
Całem dążeniem mojem jest właśnie wnosić w tę sferę obojętność zupełną i zupełną niepamięć goryczy i słodyczy. Wszakże analiza i krytyka, to zaczarowane koło, którego my, pracownicy myśli, nie opuszczamy nigdy.
A stąd jeszcze jedno. Gdyby Pani kiedyś, po otrząśnięciu się z pyłu przeszłości, zapragnęła poświęcić swe siły tej pracy umysłowej, od której przyszło ku Pani wyzwolenie, i przestąpić miała próg warowni, czy samotni, której nam pracownikom myśli opuszczać nie wolno — niech już Pani lepiej pozostanie przy swych uznojonych żniwiarkach i złudnych ekstazach.
Zaczynam dziś od Ludwika XIV-go. Kiedyś, w jakichś pamiętnikach francuskich wyczytałam, że pewna mieszczka paryska bardzo piękna, zwróciła na siebie tkliwy wzrok króla-słońca i przez wszechwładną wolę jego do zebrań dworskich wprowadzona, sile wdzięków swych ufając, w obecności dworu temi słowy do króla przemówiła: «Permettez, Sire, que pour la commodité de la conversation, je vous nomme: Monsieur!» Zdaje się nic, a dla dworaków, dla tych wielkich panów, którzy z lokajskiemi serwetami na ramionach, stali za krzesłem władcy, było to przyczyną oburzenia i zgrozy. Zaś ukoronowany wielbiciel pięknej małżonki mera paryskiego, zwracając się do dworzan swych zauważył: «Voici une petite femme à laquelle on n’a pas fait sa leçon!»
Tyle z pamiętników. A teraz, ponieważ nie znajdujemy się na dworze królewskim i nie mamy do czynienia z etykietą dworską de sa Majesté l’Etat c’est moi, więc pewna jestem, że nie spotka mię podobna powyższej odpowiedź druzgocąca, gdy zwrócę się do Pana ze słowami: Permettez, Monsieur... niech Pan pozwoli, abyśmy odtąd zamiast Pan i Pani, mówili sobie kuzynie i kuzynko. Nie będzie w tem fałszu, bośmy istotnie spokrewnieni, a z mowy usunie grudę, pozwoli myślom nie przypominać niczem «lodowni stosunków ludzkich». Czy zgadza się Pan na to? Tworzę hypotezę nader zuchwałą, że o czemkolwiek w świecie mieć możemy zdanie jednostajne i zaczynam — od potopu.
Przed gankiem krasowieckiego domu, przed takim dużym głęboki gankiem na potężnych filarach, z których teraz patrzą setki szeroko otwartych oczu powojowych, siadłam na swój mały wózek polowy i, wziąwszy do rąk lejce, zawołałam: leć, Avisie! — Avis to mój ulubiony koń.
Sportsmanką nie jestem. Nie miałam nigdy czasu ani ochoty do ćwiczenia się w sztukach zręczności fizycznej; konno nawet nie jeżdżę i tylko — powozić umiem, ale to już czynię z maestrią, któraby mię przed najpierwszym w świecie sportsmanem na wstyd nie wystawiła. Szczególniej umiem i lubię powozić samą siebie, swoim Avisem.
Mój Avis, to zwierzę piękne i rozumne, pół-krwi Anglik złoto-gniady, tak do mnie przywiązany, że gdy mię zdala zobaczy, z radości parska, a gdy u wózka bieży, kieruję go nie lejcami, lecz słowami, nawet skalą głosu, którym je wymawiam.
«Leć, Avisie!» Biedz zaczyna szybko i równo, równo, ze szczupłem ciałem wydłużonem i z łagodnem półkolem wdzięcznie zgiętej szyi. «Prędzej, Avisie!» Podwaja biegu i, jak naciągnięta struna wydłużony, zda się, że ziemi nie dotyka, leci, ale tak lekko, że pod kopytami żaden kamyk nie stuknie i tylko zioła przydrożne, jakby napadem hołdu zdjęte, kłaniają się nam rozkwitłemi głowy. «Stój, Avisie!» Staje jak Tryton z bronzu wykuty i gdy odchodzę, ściga mię oczyma, które w biegu ogniem zaszły, rozwiera szeroko nozdrza, z których ogień buchać się zdaje i, choć długo nie wracam, stoi wciąż, aby, zdala ujrzawszy mię, gdy wracam, zadrgać na całej skórze, uszyma zastrzydz, uprzężą zadzwonić i wdzięcznie zgiętem kopytem parę razy na znak radości głośno o ziemię uderzyć.
Dlaczego na imię mu: Avis? Dawna to historya. Dawno temu — o, tęskne i święte wspomnienie! — gdy niedorosłą jeszcze dziewczynką, z bratem dużo starszym, w ogrodzie krasowieckim lub w zaciszach puszczy, książki rozmaite czytywałam, zdarzyło się, że oboje, ja i mój brat, zakochaliśmy się — w Marku Aureliuszu. Byli już wówczas tacy, którzy utrzymywali, że miłość to niebezpieczna, ku «zakrętnym szlakom ducha» i «błękitom abstrakcyi» wiodąca. Były już i wówczas w gronie krewnych i znajomych umysły trzeźwe, które ojca naszego otrzegały przed oplątującą nas fantastyczną przędzą «kultów i idei». Lecz zdarzyło się, że ojciec nasz sam uderzał czołem przed tą cnotą rzymską, która u Appijskiej drogi, na grobowcu Trazeuszowego rodu, wyryła napis: «Woleli żyć krótko, niż sromotnie». Więc pobłażliwie słuchając ostrzeżeń, dłonie na głowach naszych składał, nie tylko na miłość naszą dla cnotliwego stoika pozwalając, lecz ten kierunek, który młode serca brały, błogosławiąc. Otóż ja i mój brat bez przeszkody kochaliśmy się w Marku Aureliuszu, a Marek Aureliusz miał wierzchowca ulubionego, z imieniem Avis. Imię to daliśmy lotnonogiemu zwierzęciu, na którym w jakąś noc księżycową, srebrzystą i wonną, Adaś od ganku krasowieckiego odjeżdżał, aby nie powrócić nigdy. — A teraz ja mam Avisa — ptaka.
Ja i mój Avis lecieliśmy w pole, w gładkie, jasne, wolne pole, z jednej strony półokręgiem lasu, jak wyzębioną ścianą twierdzy objęte, a z innych bezbrzeżne łożysko rozkładające pod rzęsiste deszcze kłosów. Co półkolistą błyskawicę stalowe sierpy wyrzucą, to posypią się na złożysko deszcze kłosów zmieszanych z kwiatami, a w powietrzu szeroko rozlewa się szeleszczący szmer upadającej na ziemię słomy. Jakby pokorna i miłosna rozmowa kłosów i kwiatów z ziemią.
Ja i Avis lecimy przez te pola wielkie, przez gorąco słoneczne, przez deszcze kwieciste i szmery kłosiste, z drogi na drogę, z łanu na łan, tu i owdzie stając, rozmawiając i znowu dalej, dalej, w złocie, w pogodzie, w swobodzie. Gorąco aż piecze, skry sypią się z powietrza, z nieba kapie żar. «Do lasu, Avisie!» O, jak on wybornie rozumie, co to znaczy i którędy z każdego punktu najbliżej! Dokoła łanu Budników, brzegiem Dąbrowy Dobrzyńskich... Ależ prawda! nie masz przecie, kuzynie, ani cienia pojęcia o tem, co to takiego: Budnicy i kto to taki: Dobrzyńscy. Opowiem kiedykolwiek, a tymczasem wyobraź sobie tylko, że jest to taka ameba społeczna, szczególna i zawiła, bo złożona z mnóstwa dusz najautentyczniej ludzkich, a przez usta moje prosząca cię, kuzynie, o równouprawnienie z tą amebą, która stanowi przedmiot twoich przyrodniczych badań. Ale o tem tylko en passant.
Łan Budników okrążając, mówię do Avisa: «Wolniej!» i głośno wołam: Boże dopomóż! bo z nad kłosistej gęstwiny prostują się wysmukłe dziewczęta mazurskie i, w silnych rękach wznosząc nad głowy naręcza zżętych kłosów, obracają ku mnie twarze, rozkwitające perłami szerokich uśmiechów.
Po łanie, razem z szelestem słomy, toczy się cichym grzmotem chóralna odpowiedź: «Boże zapłać!» tu i owdzie brzmią chromatyczne gamy śmiechów, a z cienia gruszy, rosnącej na miedzy, wychyla się ku mnie twarz przedziwna, drobna, okrągła twarz starca, z głębokich jak otchłanie orbit patrząca oczyma, nalanemi stuletnią mądrością i dwudziestoletnim blaskiem. Pomiędzy mną zwolna jadącą, a tą twarzą wychylającą się z cienia gruszy, powstaje rozmowa, z której, kuzynie, ani słowa nie zrozumiesz, którą jednak dosłownie powtarzam tu, w kształcie — rebusa.
Głos z pod gruszy, stary, lecz silny, woła: — «Dokąd to Bóg prowadzi?» — «Na Zamczysko!» odpowiadam. — «Cha, cha, cha! kunigasów zobaczyć?» — «I Bojarosów także!» — «A może i króle polskie?» — «Najwięcej! ale co tam u Wołodkiewiczów słychać?» — «Febra ich jeszcze martwi» — «Pan doktór z Narwi mówił, że wyzdrowieją!» — «Nie wiedzą prorocy, co w boskiej mocy!» — «Niech pan Dobrzyński w cień się chowa, bo spieka!» — «Niech panią Bóg prowadzi!»
Leć, Avisie! Brzegiem, brzegiem Dąbrowy Dobrzyńskich ja i mój Avis poddajemy czoła pasmom cieni, spływających od dębów-królów, których majestaty pozwalają mijającym je wzrokom bujać po wesołych, majowych murawach, aż nagle czyni się nam zupełnie cienisto, bardzo świeżo i łagodnie wonno. Wpadliśmy w pełny las, ostąpiły nas drzewa gatunków rozmaitych, opłynęła zieloność odcieni niezliczonych, owionęła sama jedna woń żywicy, która, soplami bursztynowemi wieszając się po sosnach, do milczenia zmusza nawet grad malin rubinowy, usiewający to dalej, to bliżej gęstwiny, to jasne, to ciemne.
Coraz gęściej, coraz ciaśniej, coraz mroczniej... Czy na błękitach prawie niewidzialnych słońce przygasło? Nie: tylko niedawno przeleciał tędy wicher rozhukany i tyle postaci wyniosłych naprzełamywał u góry, że powspierały się wzajem na sobie, poobejmowały się ramionami i potworzyły w górze łuki, mosty, baldachimy, balustrady, wdrążenia, aż dół tego pałacu ze stropem fantastycznym zaległ gruby zmierzch. W zmierzchu zleniwiały rącze kopyta Avisa i, oplątywane pełzającymi bez końca wężami widłaków, kłute piszczelami pomarłych gałęzi, jak po krwawem trzęsawisku brnące po bajrakach rozsypanych w czerwone próchno, zwolniły biegu.
«Stój, Avisie!» Zostawiłam go za sobą i — jakby cały świat rzeczywisty zostawiając za sobą, wstąpiłam — w krainę baśni.
Baśn — może nie baśń — istota fantastyczna, która z łona wieków przybywa na wieczornice zimowe i u ognisk zasiada w sukni z mrozu i szronu, opowiada, że tu, gdzie nocami borsuki, pracując nad wykopywaniem sobie schronisk podziemnych i znoszeniem do nich owoców leśnych, wyrzucają z ziemi odłamy cegieł, ciosane kamienie, szczątki metali, okruchy ozdób architektonicznych, wznosiło się niegdyś zamczysko kunigasów, czyli książąt, dumnych, możnych, walecznych, którzy z wezwaniem Pramżynasa, ukrytego w najgłębszych głębiach niebieskich Boga nad bogami, szczęk zwycięskiego oręża roznosili od migdałowych gajów nadnieprzańskich do usianych bursztynem wybrzeży Baltyku. Ilekroć orężem nie szczękali, polowali na wielkiego zwierza w puszczach takich, jak ta, polowali też w tej, i teraz jeszcze, gdy w wioskach Budniczych koguty zapieją na zbliżającą się północ, z oplecionymi widłakami, z porytych przez borsuki i dziki gruzowisk Zamczyska, wypuszczają się i w las pędzą widmowe orszaki myśliwskie.
Zgiełk tu wtedy, blask, ruch, gwar. Za Kunigasem swoim, jaśniejącym w ciemności śniegiem gronostajów, jadą na przystrojonych koniach Bojarosy — rycerze w kołpakach lisich, z dzidami, które w blaskach pochodni pobłyskują, gdy wielki łowczy z garbem torby borsuczej na plecach, pobudkę myśliwską w długą trąbę dmie, sfory ogarów na różne głosy grają, a figlarne «kaukie» w czerwonych kapturkach, gromadą pomocniczą za ogarami biegną... Wtedy, po chatach Budników dzieci otwierają ze snu oczy i w ciemności zapytują matek: czy to puszcza z takiem szumem na wioski idzie? A matki odszeptują: «śpijcie spokojnie! To tylko Kunigasy wyjeżdżają z Zamczyska na łowy». Są zaś takie, które mówią: «króle polskie!»
Teraz było tu cicho, pusto, gęsto, mroczno. Z ziemi wciąż rytej przez borsuki i dziki dobył się kamień ciosany, może niegdyś ozdoba książęcego i królewskiego krużganku. Smutny świerk nad nim stoi i w pobliżu puste legowisko sarny srebrzy się we wklęsłości liściem opadłym z sokora. Siadając na kamieniu, myślałam o wczorajszych słowach twych, kuzynie. Myśląc czułam jak w jednem oku zasiadał mi smok żalu, w drugiem smok gniewu i — nie wiedziałam sama, które oko boli mię silniej.
Bo nie myśl, aby mi obce były te insolacye gniewne, któremi płoną błękity abstrakcyi, ilekroć je obrazi ręka Apostaty. Lecz są natury, dla których gniew, to ból.
Więc na kamieniu kunigasowego Zamczyska, pod smutnym świerkiem, zakryłam oczy dłońmi i duchem wpatrzyłam się w te gęste mroki, którymi duszę twoją, kuzynie, złe moce życia napełniły, gdy uczułam, że coś miękko, lekko dotyka mego ramienia.
Czy kiedykolwiek czytałeś Plutarcha? Ja czytałam go z bratem i oboje zazdrościliśmy Sertoryuszowi tej łani białej, która w momentach przełomowych lub tragicznych przybiegała do niego od bogów, aby mu na ucho szeptać o woli bogów i o dalekich, dalekich Wyspach Błogosławionych. Kiedy zaś ku nam z kolei przybył moment przełomowy i tragiczny, ujrzeliśmy sami łanię białą. Zmrok nalewać zaczynał gęstwiny, z których wybiegła i, gibką szyję na ramieniu Adasia złożywszy, szeptać mu poczęła o rozkazach Boga i o tem, że most do Wysp Błogosławionych nabijany być musi, jak gwoździami, sercami ludzi dobrej woli. Odtąd widuję ją czasem. Przybywa i szepce mi do ucha rzeczy srogie niekiedy, ale zawsze cudne. I teraz także z gęstwiny zielonej wychylona, łania biała dotknęła mego ramienia i uważnemi oczyma głęboko spojrzała mi w oczy. Ucho miałam pełne puchowego szelestu jej śnieżnej sierści...
Wtedy smok gniewu znikł bez śladu i pozostał tylko ten, który przez obszary Europy jak z brylantu patrzy na ciebie, kuzynie, z braterskiej, czy — jeśli wolisz — z siostrzanej łzy.
Jeżeli w świecie minerałów żaden kryształ nie jest tak dokładnie wykształconym, aby wszystkie jego ściany posiadały wymiary równe, jeżeli po złocistem lub spiżowem tle niektórych minerałów natura przeciąga rysy ciemne; cóż dziwnego, że w duszy człowieka, tak zawikłanej, tak różnorodnym wpływom poddanej, istnieć mogą asymetrye i skazy?
W duszy twojej, kuzynie, panuje asymetrya i złociste tło jej przerzyna skaza, do rany cięciem ostrza zadanem podobna. Dziwna ta dusza z dreszczem grozy i zachwytu wsłuchuje się w grzmiące rozpacze kaskad, ściga pod niebem wierzchy lodowców, bierze w siebie z łona królowej Alp pożarne szkarłąty zachodu — a wyśmiewa te inne szumy, szczyty, ognie, które zawiera w sobie świat ducha, niewidzialny wprawdzie, lecz niemniej pewny, owszem, pewniejszy, bo jedyne, niezachwiane świadectwo składający temu, że jesteśmy. Ale wzgarda to jest pozorna; językiem jej przemawia bunt uczucia i wiary przeciw krytyce i analizie, które po nich depcą. Językiem szyderstwa przemawia w tej duszy ból, że nie umie ona, czy nie pozwala sobie, kochać i czcić.
W duszy tej pierwiastki jedne z despotyzmem tyrańskim panować usiłują nad innymi, które poddają się, lecz cierpią i kipią głuchym buntem. Dziwna ta dusza, dzierżąc z pozoru wszystko, co świat ze skarbnicy swojej młodemu życiu dać jest zdolny, czuje, że nic utracić nie może i u początku drogi, ścielącej się blaskami i kwiatami, nie spodziewa się już niczego. Woła ona do innej duszy: pójdź, aby żyć życiem mojem! i zaraz ostrzega: zdala pozostań od głównej osnowy, od najwznioślejszego składnika tego życia.
Ku czemu wzywasz mię, kuzynie? Skoro mam obcą pozostać temu, co na świecie wskazują jako najwyższe i najczystsze, skoro w nim, jak od złego smoka, mam trzymać się zdala od pracy umysłowej i wiedzy — ku czemu mię wzywasz? Wszakże prace i czyny społeczne nie mają w tobie, jak się zdaje, wielbiciela i propagatora; nie potrafiłabym zresztą spełniać ich na ziemiach obcych, ani też tam szukać spełniania ich nie potrzebuję. Więc ku czemu mię wzywasz? ku sukniom szeleszczącym i zgrabnemu podnoszeniu ich nad brukiem ulicznym? ku rozmowom pustym i postawom sztucznym, na fotelach stylowych? ku błyszczeniu dowcipem, talentem, wdziękami i rękawiczkami na czternaście guzików zapinanemi? To wprost nie warte zachodu przenosin.
Ale jest jeszcze owo prawo... Nie nazwałeś go, kuzynie, po imieniu; rozumiem dlaczego. Otóż «opłotki», wśród których wzrosła i mieszka myśl moja, są dość szerokie i widne, abym posiadała umiejętność i śmiałość wyręczenia cię i powiedzenia jasno: jest to prawo dążenia ku nasyceniu i zadowoleniu, ku sytości i radości życia. Wiem o niem. Jest to prawo, którego wyraz najwyłączniejszy i najgrubszy rządzi lisem, gdy chyłkiem zaczaja się na młode sarnię, i stadem wilków, gdy oczyma, jak gromnicami, nad śniegiem świecąc, wyciem wściekłych głodów napełniają gromniczne noce! Jest to prawo użycia i sobkowstwa, w które zaprzęga szyje takie mnóstwo służebników, że pocóż werbować nowych?
I bez tego następują tam sobie na nogi, tłoczą się aż do wzajemnego zgruchotania klatek piersiowych. Tam to, kuzynie, zamiast na krasawieckich polach, upatruj gmin, masę czarną, która grube swe instynkty perfumuje, fryzuje, tresuje i wypuszcza w świat jak stada wilków, ubranych w jedwab i połyskujące rękawiczki.
Ale ja wiem, że przywołując mię do posłuszeństwa temu prawu, miałeś, kuzynie, na myśli pewien tylko najpoetyczniejszy jego paragraf, ten paragraf, który w koronie kwiatu, na skrzydłach motylich, w tęsknych oczach gołębicy, w śpiewie słowiczym, w westchnieniu piersi ludzkiej, natura wypisuje dwoma słowami: on i ona. To prawda, natura dwoma słowami wypisuje ten paragraf na każdym z tworów swoich, ale człowiek z głową myśli pełną buntuje się przeciw lakonizmowi jej stylu i rozszerza go, pogłębia, przyozdabia w sposób sobie właściwy.
Bywają natury górne, które śnią o wiązaniu dwóch tcyh wyrazów: on i ona, u samych szczytów duchowych spoidłami bardzo subtelnemi; które nie chcą być jako pary borsucze, zgodnie kopiące jamy na sny leniwe i wygodne, lecz jako pary nadczłowiecze, zgodnie, bądź w łzach lub uśmiechach, bądź w znoju lub rozkoszy, przebywające wspólną drogę miłości, pracy, dążenia...
Jeżeli tak głośna teraz teorya o nadludziach może otrzymać urzeczywistnienie, to tylko w takich parach ludzkich i przez ich pośrednictwo pomiędzy pokoleniami. Tymczasem zaś, gdy dobór ich jest trudny, rzadki, są serca, które, mogąc uderzyć szczęściem tylko na łonie spokojnych sumień, nigdy niem nie uderzają. One odtrącają, one odrzucają to, co zbyt mało harmonizuje z muzyką ich ducha, aby mogło nie stać się wkrótce zgrzytem, co jest zbyt małe, zbyt nizkie, zbyt ciasne, aby mogło nie stać się wkrótce wstydem.
Lecz odtrącając ponętę, któraby musiała zmniejszyć i zubożyć jego ducha, człowiek prawami natury nie poniewiera, owszem, spełnia właśnie prawo jej kardynalne, na każdej stronicy jej księgi zapisane, prawo doskonalenia się.
Jako przyrodoznawca, musisz, kuzynie, stokroć lepiej ode mnie wiedzieć, od jak drobnych początków natura prowadzi twory swoje do wielkości olbrzymich, z jak grubych albo ubogich wątków wysnuwa na rozłogach czasu swe najbogatsze i najsubtelniejsze przędze. Masa materyi kosmicznej, chaotyczny zbiór cząstek bez czucia i świadomości błądzący po przestworzach, przez szereg ruchów i wstrząśnień, wpływów i przemian, staje się globem, którego ostygłą skorupę zalega, w rozmaitości niezmierna, w bogactwie niezgłębiona, w piękności nieopisana, scena życia.
Z małej żołędzi wyrasta dąb, którego podchmurne czoło usiewa ziemię tysiącem żołędzi. Z troglodyty, który jak równy z równym mocuje się z niedźwiedziem i surowy szpik wysysa z kości zwyciężonego zwierzęcia, przez długie koleje czasu czyni się Newton, podpatrujący ruch ciał niebieskich, Rafael, zaklinający na płótnie piękność niebiańską, Petrarka, przedziwną muzyką słów opiewający kobietę, której ręki nigdy nie dotknął i — jeżeli chcesz — Petroniusz, arbiter elegantiarum, umiejący żyć i umierać pięknie. Jako przyrodoznawca, stokroć lepiej ode mnie wiedzieć musisz, kuzynie, że natura w wiekuistej swej pracy twórczej, nie od bogactwa i rozmaitości ku ubóstwu i ujednostajnieniu postępuje, lecz, że wcale przeciwnie, ramiona jej dźwigają małość, ubóstwo, jednostajność i nieświadomość ku potędze, bogactwu, zróżnicowaniu i temu szczeblowi uświadomienia się nie tylko ciała, lecz i ducha, na którym, królując ogólnemu poziomowi sceny ziemskiej, stoją wieszcze, mędrcy, bohaterowie ludzkości — nadludzie.
Dla człowieka to prawo doskonalenia się, jak dąb w żołędzi, jak glob życiem kipiący w bryle materyi ślepej i głuchej, zamknięte jest w tem właśnie, w co tak wzgardliwie zdajesz się nie wierzyć: w miłości i obowiązku. Daremnie szukalibyśmy siły, któraby, od tych dwóch odosobniona, małość, złość i nieszczęście człowieka podnosić mogła do stanu wielkości, dobroci i szczęścia; nawet rozum i wiedza, pierwiastki szczytowe, tylko w skojarzeniu z niemi i przez nie natchnione, mogą spełnić to najtrudniejsze z zadań wszystkich, na jakie patrzy słońce ziemskie.
Czy zauważyłeś kiedy, kuzynie, jak powszechnie rzeczy największe są zarazem najprostszemi? Obowiązek, to linia niezmiernie długa, lecz zarazem prosta. Winnam, więc płacę; wzięłam, więc zwracam. Ciało moje, z ziemi tej, z jej powietrza, kłosów, owoców, ze słońca, które nad nią świeci. Duch mój ze zbiornika duchowego, który z trudem i bólem, bez miary, ni cyfry, zgromadziły pomarłe pokolenia narodu mego. Jak sznur żórawi w oddal, tak płynęły one w górę ku dobru i światłu; temu zawdzięczam, że barbarzyństwo nie gnie mi karku do ziemi, a oczom wznosić się nie przeszkadza ku mlecznym szlakom wysokich pociech i uciech. Z kolei, jestem wspólnie z pokoleniem rówieśnem żórawiem lecącym w dal jeszcze dalszą, w wyż jeszcze wyższą. Mogęż zwinąć skrzydła dlatego, aby osiąść nad żerem obfitszym? Nie byłżeby to wstyd? Nie byłżeby żal? Wstyd zjadać za darmo plon, wydobyty z pod ciężkiej tłoczni życia przez mnóstwo serc i woli! Żal rozstać się z tymi, którzy lecą i walczą, gdyż bodaj dlatego tylko żyć warto, aby z nimi razem lecieć i walczyć!
Ale to jeszcze nic. Te jeszcze chłodne, oschłe, niemocne. W tem jeszcze musi być coś, co obowiązkowi, jak ogień żelazu, nadaje ciągliwość i sprężystość, co, jak żyła kruszcowa skałę, przerzyna go tęczą blasków, co z niego, jak stal z krzemienia, krzesze iskry. Musi być w tem jeszcze prawdziwy nervus rerum, ta najwyższa racya ludzkich czynów, którą ty, kuzynie, nazywasz — baśnią.
Długo, długo, na kamieniu kunigasowego zamczyska siedząc, myślałam: sąż baśnią te wielkie, przeczyste pola, po których zakrętnych drogach unosił mię dziś mój Avis? Sąż baśnią szumy kłosów, deszcze kwiatów, potoki świateł i woni? Jestże baśnią mrowisko ludzi, którzy z grzbietami zgiętymi ku ziemi, w upałach lata i znoju, za całą resztę ludzkości spełniają robotę jej — najpokorniejszą? Jestże baśnią pokora przeznaczeń tych ludzi tak przedziwnie sprzędziona z podstawową ważnością pełnionej przez nich czynności? Sąż baśnią ich żywe serca, pomarszczone twarze, uśmiechy, którymi witają nadzieję, i westchnienia, któremi ją żegnają? Sąż baśnią ich dzieci niewinne, starce siwowłose, znikomość istnień ich i niezawodność śmiertelnych godzin?
Więc może baśnią są te jądra prawdy historycznej, które poezya owija przędzą podań i pieśni, napełniając niemi, jak motylami podzwrotnikowymi, nizkie chaty i głębokie lasy? Sąż baśnią wspomnienia? Czy jest baśnią nić, wiążąca w ciągłość pokolenia i wieki? Baśniąż są chwały, w snach zjawiające się upokorzonym? Jestże baśnią nieszczęście, przed którem głowa chyli się nizko, jak przed żałobnym ołtarzem?
Jeżeli to wszystko baśń, cóż jest prawdą? Suknie szeleszczące? Rękawiczki do ramion długie? Wesołe zabawy, śród których, przy tonach muzyki balowej, pary ludzkie zbiegają się tempem walcowem, aby paragraf prawa natury z napisem: on i ona, wykonać z lakonizmem jej przedczłowieczego stylu? Tak, niezawodnie, są to również realności niezaprzeczone, lecz pomiędzy realnościami jest hierarchia i dla każdego wybór wolny. Ja wolę tamte. Dla mnie w tem, co baśniami nazywasz, nawet baśń nie jest baśnią, ani mitologia zbiorem tylko baśni, bo wypala się w niej ogniwo, wiążące ludzi z ziemią i z przeszłością, świecąc jak nieśmiertelna lampa boża, rozpostarta po stuleciach ludzkiej doli i niedoli. Powiem po prostu: ja baśń tę kocham nad życie i więcej jeszcze, bo nad szczęście, bez którego życie jest bardzo trudnem.
Kocham ją w zapachu świeżo zoranej ziemi i w śpiewie skowronka, w szeleście kłosów, w szumie lasów, w mgłach nad łąkami, w kamieniach i krzyżach przydożnych, w białych całunach śniegu, w czerwonych żarach zachodu, w świtach sinych i gwiaździstych nocach.
Kocham ją w chmurach budujących posępne sklepienia nad jesienią gorejącą bronzem i szkarłatem, w gniazdach i falach, we wrzosach i różach, obłokach i echach, w tajemniczem piśmie drobnych zmarszczek, którymi wichry okrywają rozłogi białych piasków i w tej bardziej jeszcze tajemniczej sieci, którą żywe korzenie cisów dawno zmarłych oplątują głębokie spody mojej rodzinnej puszczy.
Kocham ją — tę baśń — w ludzkich łzach, nadziejach, myślach, czynach, snach złotych i kamiennych dolach, w rozpromienianiach się i przygasaniach tej chwały, w jej bohaterach, myślicielach i poetach, w tem, co było i co będzie — a nadewszystko, najsilniej, najwierniej, najdumniej, najrzewniej kocham ją w jej nieszczęściu...
Kocham i powinnam. Tylko. W tem tylko całe to uczucie i cała ta idea, których imienia nie wymówię... lecz w słowach, które wymówiłam, niech mieści się odpowiedź na zapytanie: «po co cierpieć?»
Po co! Możnaż dokładnie i od początku do końca scigać wiedzą koleje, przemiany, pożytki wszystkiego, co na ziemi powstaje i znika, dla zmysłów naszych znika, ale nie ginie? Nic nie ginie. Stokroć pewniej ode mnie wiesz o tem, że w świecie materyi nic nie ginie. Z ziarna żyta dziś zżętego uczyni się może atom masy mózgowej, w czaszce myśliciela, molekuła arniki, uwiędłej wśród ciemnych jałowców, może wstąpi w złoty włos piękności, tryumfującej na sali balowej. Tak samo w świecie ducha panują przemiany nieskończone, jest bezprzestanne krążenie życia, ten wiekuisty Kreislauf des Lebens, z formy w formę, z łona w łono, z bytu w byt, a nikt powiedzieć mi nie zdoła, gdzie początek i gdzie koniec mojej łzy. W pierwszym zarodzie swym powstała może z tęsknego spojrzenia ku górze którego z przodków moich, odbije się w któremś sercu mnie rówiesnem tęczą nadziei, a z niego do piersi innej przejdzie drobiną szlachetnej woli, która z kolei wejdzie w skład dobrego czynu i do innych jeszcze oczu przeniknie promieniem radości. Nikt nie odgadnie i nikt nie opowie czynów bólu mego i kresów ostatecznych, dla których został stworzon. — I to tylko jest pewnem, że akt duchowy, który wziął początek w pokładach duszy czystych i gorących, tworząc po wiekuistej swej drodze czystość i ciepło, rozszerza płynący światem ich strumień i chwilę przybliża, w której stanie się on morzem. Cierpię, ponieważ kocham, cierpię, ponieważ powinnam, a reszta — w ręku Boga.
Tak schodzą się i rozchodzą, ujmują się i roztrącają myśli nasze, ale pomimo to, mówmy z sobą.
Miałam kiedyś brata. Ach! z jakimże trudem ciężkim i długim serce musi odwykać od słowa: bracie! Czy źle odgaduję, że w duszy twej palą się tu i owdzie lampki grobowe nad pogrzebanymi — i poruszającymi się czasem w mogiłach «błękitami abstrakcyi?» Ja palę swoją nad grobami istot kochanych, na jeden z nich tylko tęsknotę palącą posyłając.
Jakże prawdziwem jest, że gwoździami z serc ludzkich zbitym być musi most, wiodący do Wysp Błogosławionych. Mówmy z sobą o tych wyspach i o wszystkiem, co po drodze, obszernie i ufnie. A tymczasem niech wre i kipi na wyżynach górskich, w otchłani nie ginąc, potok Twej młodości, i niech lekkiemi ci będą «oczy aksamitne», które, «przywykłszy być celem dla wielu wzroków», zapewne też same dla siebie są gwiazdami...
Dziękuję za serdeczną otwartość, za szczerą chęć pogodzenia się ze mną, za tę dobrą wolę, która z każdego słowa twego, kuzynko, przebija.
Pragnąc skłonić mnie do apostazyi prawdy na rzecz złudzeń swoich, wywiodłaś w pole walki mnóstwo rzeczy z pod słońca i z ponad słońca, szeroki przestwór ten okrasiłaś czarem dźwięcznego słowa i rozgrzałaś ciepłem kobiecego serca. Jest w tem bogactwo poetyckiego natchnienia i są rozległe horyzonty myśli, zdumiewającej mię pomimo wszystko, co już podziwienia godnego o tobie słyszałem.
Olśniony jestem, ale nie przekonany. Jednak, ażeby walkę podjąć i ją rzeczywiście stoczyć, musiałbym rozporządzać tymi samymi sposobami walczenia; musiałbym być złotoustym i w sercu mieć płomienie. Tymczasem armatura moja jest wcale innego rzędu. Umiejętnie obracane ostrze karnej myśli: oto jedyny mj oręż, prosty a tak potężny, iż nie potrzeba mi tamtych, błyskotliwych rynsztunków. Tak jest on potężnym, że cały zresztą świat staje przed nami, pionierami myśli, bezbronny.
Natchnienie i ogień uczuć to dla serca skarby, lecz dla rozumu zero. Cokolwiekby z dziedziny legend tęczowych i gorących ukochań wyprowadzono do boju z ujarzmioną myślą, chociażby zasypano ją milionem najwspanialszych i najjaskrawszych zjawisk, na jakie wysilić się zdoła rozkołysana wyobraźnia, choćby próbowano olśnić ją milionem fajerwerków, spalonych z chwilowych prawd i plemiennych interesów wszystkich narodów i czasów, ona nie zadrży, bo hartowne łuski jej pancerza sprzęgła stalowa konieczność tych matematycznych prawideł, które jedynie byt świata stanowią i światem kierują, bez względu na wszczepiony w jego treść pyłek, zwany ludzkością, bez względu na miniaturowe jego sprawy, czucia i natchnienia.
Z drugiej strony, i to wątpliwości nie podlega, że mając do czynienia z tobą, kuzynko, cała potęga mojej myśli musiałaby pójść w kąt wobec przekonywującej siły wywodów, naprzykład, starej piastunki twojej, o której opowiadała mi pani Idalia, i która nawet ojcu memu utkwiła w pamięci z czasów wypraw myśliwskich w waszej puszczy. Wyższość starej «niani» nade mną leży właśnie w tem, że ona — jak sędziwy Akim w tragedyi Tołstoja — na rozumowaniu się nie zna, ani nawet nie pojęłaby znaczenia tego wyrazu, ale pradawną upornością kilku wyobrażeń, zaledwie w kryształ zajękliwego słowa ściętych, uderza jednostajnie i niestrudzenie w serce; ja zaś z aparatem umiejętnych pojęć i słów ścisłych, nie przywykłem zwracać się do serc ludzkich i chyba niczyjego serca nim nie otworzę.
A zatem, kuzynko, należymy do dwu światów odrębnych i spotkanie nasze byłoby walką myśli z sercem. Ja jestem rozum, tyś królowa uczuć. Powiedziałbym, że ty nie tylko kochasz, cierpisz, pragniesz, lecz także myślisz i rozumujesz sercem. Po wszystkiem, com ci poprzednio napisał, w duchu twym nie zrodził się nawet cień, choćby ślad cieniu powątpiewania o prawdziwości twych koranów; natomiast w jedną połowę twej duszy wtargnął demon gniewu na bluźniercę, a drugą owładnął geniusz miłosierdzia nad jego sercem obłąkanem. Gdybym miał wewnętrzne życie twoje określić w sposób ogólny i zwięzły, powiedziałbym, że jest ono snem, ujawnionym na tle uczuciowem serca.
Jednakże wszystko to zajmuje mię i zastanawia. Jakiemże musi być życie na tym gruncie waszym, jeśli, mimo najcięższych ciosów rodzinnych i przejść, bardziej jeszcze osobistych, których gryzący jad wytrawił się w dogmat rezygnacyi z osobistego szczęścia, jeśli, mimo tych ciosów i zawodów, żadna z mar, wplecionych w koło marzycielskiego życia, nie pierzchła?
Jakież jutrzenkowe kolory przywdziewają ziemia i niebo dla Psychy, która, na widok prawdy, ukazywanej z zasłon bóstwa Sais, ma tylko uśmiech niedowierzania, albo łzę litości? Jakże błękitnym musi wydawać się świat, odbity w kielichu takiej błękitnej duszy?
Dusza taka rozcina świat na dwie połowy: ziemię i niebiosa. Niebo, pełne gwiazd srebrnych i płomiennych, wzdęte opalową zamiecią księżyców, komet, meteorów, przemierzone skrzyżowanymi szlakami dróg mlecznych, to niebo jest tłem wspaniałem, rozesłanem dla jednej tylko gwiazdy, dla ziemskiej gwiazdy, wybranej, gdyż na niej mieszka ludzkość. Z tego zaś globu, świecącego stubarwnym puchem kwiecia na dolinach, a perłową emalią śniegów na górskich wierzchołkach, z ziemi, spowitej w różowe obłoki świtów i zachodów, lub w złote blaski południa, ulatują eteryczną strugą wonie modlitwy i glorye hymnów rozśpiewanej i rozmodlonej ludzkości, czekającej ufnie na przyszłość jeszcze piękniejszą. Czekać i ufać może ona spokojnie, bo w każdym atomie eterów spotyka ją czujne oko dobrotliwej opatrzności, bo w wędrówce przez ogniska słońc i brylanty gwiazd prowadzi ją korowód tkliwych aniołów, którzy z upadłymi płaczą, ze smutnymi mają nadzieję, z wielkim szelestem cherubowych skrzydeł bronią przystępu hufcom duchów ciemnych.
Tak młode i wielkie serce twe ogarnia i krąg ziemi, i firmament gwiaździsty, i to, co nad gwiazdami.
Serce, tak pełne stworzenia, powinno tworzyć.
Powinnaś kochaniom swoim dawać życie i kształty, natenczas serce twe mogłoby i na dawnym gruncie być szczęśliwem, przemieniać je w barwy i dźwięki. Przemień więc serce swe w eolską harfę pustyń mistycznych, weź do rąk harfę. Zwróć się ku sztuce, lecz w wiedzy nie szukaj dla siebie niczego...
Ja cię, kuzynko, w szeregi nasze nie wzywam dlatego, że jak świat twój różni się od świata istotnego, tak samo bardzo różnić się musi twój ideał uczoności — jeżeli go masz — od wiedzy prawdziwej. Chciałem nasunąć uwadze twej pewne jej czynniki, które mogłyby dla ciebie być korzyścią i ratunkiem, ponieważ z całej mocy życzę ci dobrze, ponieważ wewnętrzna istota twoja rozwinęła się tak wspaniale, ponieważ nie jestem wyznawcą zdania: błogosławieni ubodzy w duchu, i nakoniec, ponieważ uważam za stan niegodny ukształconego ducha giąć się z fanatyczną pokorą przed postrachem bożyszcz, wyrzeźbionych biegiem wieków dla nieuświadomionego gminu, który nie potrafiłby żyć bez pokłonów, ani iść bez drogowskazów. Wszakże można pozytywne wyniki wiedzy uwzględniać i żyć zgodnie z prawami natury, a nie poświęcać się ich odkrywaniu. Czyż tłum wierzących, czyż tłum maluczkich, ubogich w duchu, poddaje analizie słowa swych augurów? Więc niema w tem sprzeczności najmniejszej, jeżeli Cię pragnę wyswobodzić z więzów ułudy, a mimo to przed dziedziną Wielkiej Wiedzy ostrzegam.
A dlaczego ostrzegam? Posłuchaj. Każda normalna jednostka ludzka ma prawo do życia i żyć powinna; my zaś, ludzie tylko uczeni, nie stanowimy w zbiorowem życiu żadnego ogniwa. Żyjemy tylko myślą i tylko dla myśli, bo żeby tę myśl wykształcić i nią pracować, nie mamy po prostu czasu żyć i jesteśmy poniekąd ciężarem światu, który nas biernych wyżywić musi. Jesteśmy więc zbytkiem, na jaki jedynie bardzo potężne i bardzo zasobne społeczeństwo może sobie pozwolić. Jesteśmy hyperprodukcyą ludzkości. W gospodarce społecznej stoimy — rzecby można — poza nawiasem. Możnaż więc komu doradzać: umrzyj dlatego, aby żyć myślą!
Przed laty dziesięciu, gdy wiedziony instynktem, złym czy dobrym, chciwemi usty piłem ze zdrojów mądrości, sam nie przypuszczałem, że potok życia mego w tak martwym popłynie kierunku. Dziś, patrząc na alpejskie kaskady, myślałem o sobie: czy w przeciągu mego umysłowego rozwoju był jaki zwrot równie gwałtowny, jak spad wody z Mürreńskiej terasy? Nie wiem i wątpię. Pamiętam chwile, gdy po wielkiem wysileniu zdobywania zawikłanego rozdziału nauki, albo po przejęciu się stałym teorematem wielkiego myśliciela, w pojęciach moich powstawały nagle niby ogniem wypalone wyręby, ukazujące jakieś nieznane, groźne niemal przestworza, i jak wtedy niszczały i rozsypywały się w popiół całe systemy dotychczasowych moich wiar i pewników. Niemniej nie spotykam we wspomnieniach żadnej takiej katastrofy, takiej skały, o którejby powiedzieć można:
«Na tem miejscu serce jego pękło».
Ale to znowu pewne, żem wypłynął już dawno z niespokojnych rozdwojeń psychicznych fermentów i utonął w Lutschinie teoretycznej pracy. Dla indywidualności znaczy to tyle, co noc głucha i ciemna. W dziedzinie bowiem i pod władaniem Wielkiej Wiedzy bojuje myśl ludzka jako tako, lecz o indywidualności ludzkie tam nie chodzi. Wszystko jedno, kto patrzy w mgłę problematów. Jednych po drugich porywa nas śmierć, lub życie ze strażnic nauki, lecz mimo to, placówki nie opuszcza źrenica, patrząca w zagadkową treść bytu...
Kto ścigać ma myślą treść wiekuistej myśli, ten z trwogą liczy krótkie godziny żywota i nie wolno mu tracić ich na pieśń serca. Wkrótce zresztą błahą wyda mu się ta pieśń. Im potężniejszą staje się myśl jego, im wszechwładniej się rozeskrzydla, tem bardziej serce mu maleje. Świat obchodzi go jedynie jako podłoże, na którem myśl opiera swe transcendentalne rachuby. Obchodzi on go jako funkcya działających współmiernie praw natury, a przypadkowa treść jego kalejdoskopowych obrazów jest mu obojętną. Wzrok jego zatrzymuje się na historyi ludzi, na ich kołyskach i grobach, z jednostajną zawsze przedmiotową trzeźwością. Z jednaką pobłażliwością spogląda on na grę instynktów, na cnoty, jak na zbrodnie, na aureliuszowych stoików, lubujących się w szczytnych zgonach, jak na hedonistów, używających wszelakiej innej uciechy. Niema dla niego ani tragedyi żubrów, wymierających resztką diluwialną w matecznikach północnych borów, ani tragedyi wymierających narodów, którym odjęte zostały nieodzowne warunki istnienia, ani tragedyi Alp, którym każdy moment, krusząc i zwiewając granit, umniejsza wzrostu, aż legną kiedyś w prochu czół własnych na dnie przyszłych oceanów. Na wszystko to daje myśliciel baczenie, bo zewsząd wydzielić może jakąś liczbę, potrzebną do abstrakcyjnych obliczeń. Ale jest to widz bezstronny i niemy, podobny słońcu, co świeci ziemskim nędzom i tryumfom, wszechwidome i wszechobojętne.
Spokojny i bezchmurny, nie czuje on żadnych gwiazd ani w sobie, ani nad sobą, a jeśli mu kiedy płomień jaki w oczach zaświeci, to bywa nim tylko przelotny błysk dumy. Jest w tym spokoju coś z lodu i majestatu śmierci. I rzeczywiście pracownicy myśli przebywają w sferze bytu ogółowi obcej i odrębnej. Stoją po stronie życia dla profana zakrytej i badają materyał kulis, wśród których rozgrywa się teatr świata, należąc poniekąd do reżyserów, znających motory, które w każdym dramacie są czynne. Kładą oni dłonie na odwieczne sprężyny, zaś tłum, napełniający scenę, zna tylko każdorazowy ich efekt.
I ciebie również, kuzynko, znajduję na zmiennej arenie świata, wraz z plejadą twych ideałów, bo wszystkie one są owych sprężyn efektem znikomym. Wchłonęłaś w siebie blaski z otaczających cię kulis, więc mniemasz, że w sercu masz słońce i Boga, i mnie samemu prorokujesz lepszą przyszłość, jeśli świat sercem ogarnę, i masz dla mnie łzę żalu, że dusza moja gorzka... Ależ ja prawie czuję się sam współtwórcą świata i dzierżę w ręku wszystkie niemal siły, które, posłane w świat, wykrystalizują się na kanwie jego przyrody iskrami łez, albo perłami uśmiechów.
I jeszcze innym mógłbym się posłużyć obrazem: że łódź myśli naszej przesuwa się wzdłuż pstrych i wzorzystych ogrodów życia, ale nie zatrzymuje się nigdzie, i my sami nie wysiadamy nigdzie na spoczynek.
Płynąc tak wzdłuż rozwiniętej daleko wstęgi panoramy, chciałbym cię odnaleźć na jakiejś łące lazurowej i różanej, gdzie widziałbym, że ci jest dobrze, jakiemkolwiek łudziłabyś się zatrudnieniem, gdzie nie poniosłabyś szkody, bawiąc się bądź w ofiarną filantropię, bądź w chwiejną ekonomię socyalną, czy też w kojarzenie duchów w znaczeniu chrześcijańskiego braterstwa. I chciałbym, abyś z owej kwietnej oazy pożegnała życzliwem spojrzeniem zasuwającą się w coraz gęstsze cienie nawę apostaty...
Jednak i to byłoby dla mnie już zbytkiem. Żadnych nici pomiędzy nawą myśli, a przemijającymi etapami życia wiązać nam nie należy, bo, plącząc się niepotrzebnie, stają się one uciążliwym hamulcem, a zaczepione o serce, mogłyby ból sprawiać.
Ilekroć na horyzontach naszych zdarzyły się jakie tragedye, powód istniał zawsze w tem, że pionier nie zabrał z sobą w świat myśli serca zupełnie pustego. Nie szkodzi to zwykłym rzemieślnikom wiedzy, którzy dziewięć dziesiątych licznego cechu uczonych składają, lecz dla szermierzy prawdziwych połowiczność taka staje się nieszczęściem.
Mówiłaś mi, że istnieją piaski jałowe, pustynie bezludne, na których straszą Sfinksy, blade od żywiołowych zadumań. O! znam ja zadumę tych Sfinksów! Skłębiona fala życia sięga aż pod ich trony, ale one dalekie są od życia na całą odległość abstrakcyi. Z fal życia dolatuje ku nim gwar jednodniowych haseł i popędów, ale na bladych ich rysach skamieniała niezgłębiona powaga oglądanej wieczności. One słyszą, jak nad zgiełkliwą falą szerokiem tchnieniem przelatuje nieskończoność czasu, i dla nich jednych czas ten nie płynie, bo z nieskończoności snuje się nieskończoność.
Tkwią one samotnie w nieskończoności, lecz na samotność się nie skarżą. Niema dla nich żadnych szczególnych zagadnień, bo analiza zaprowadziła je od pytań doczesnych do jednej jedynej zagadki: pierwotności stworzenia. Fala życia, mącąca się u ich stóp, wie także o tej zagadce i zwie ją Bogiem, a niezdolna wznieść się ponad ubogi świat zmysłów, czyni ją podobną sobie. Ale w oczach tych bladawców jest ten pierwiastek pierwszy i ostatni, na całą odległość abstrakcyi większym od Boga ludzkości. Nie jest on tak ułomny, aby czuć rzeczy z człowiekiem, aby kochać i nienawidzieć. Jest on brakiem początku i brakiem końca. Jest bytem samym w sobie, na całą odległość anstrakcyi bardziej nieskończonym od ziemskich, wiekuistych piekieł i rajów. W niego wpatrzone Sfinksy nauczyły się samotności i nie znają w niej smutku i, kamienne jak Masynissa, nie chowają na dnie duszy żadnych pogrzebanych błękitów... Nie znają młodości ni starości, za niczem nie płaczą i niczego nie pragną, a dążą tylko do przyjęcia w najwyższym jej wyrazie prawdy swego Boga. Szukając wykładników tej prawdy, liczą ruchy atomów, wnikają w życie dusz na ziemi, mierzą zazębienia olbrzymich kołowrotów, na których wiruje świat.
I kiedy tak piorunami myśli chcą przemódz chaos zjawisk, rozwidniają się czasem przed nieruchomą ich źrenicą, w nagrodę za trudy, tajemne bezmiary poezyi nowej, wyższej, gigantycznej, na całą odległość abstrakcyi, większej od maluczkiej poezyi człowieka. Z poezyą taką, zanieconą w środowisku nieskończoności bytów, mocują się harde duchy Sfinksów, których skroni nie zaćmiła trwoga, a ust nie zhańbiła skarga...
Mam lat trzydzieści, a zdarzają mi się już chwile, w których odmyka się przede mną Walhalla poezyi.
Tak «wre i kipi na wyżynach górskich potok mej młodości»
Czy pożałowałabyś, kuzynko, dla mej biednej młodości, na kilka dni letnich, jednej pary aksamitnych oczu?
Piove! I nasza wybrana dolina zapłynęła łzami. Jupiter Pluvius przykrył nas gęstym całunem chmur obfitych, wełnianych, pełzających tak nizko nad ziemią, że na ostrzach hotelowych wieżyczek zdają się odzierać ich sinawe szmaty. Z ziemi zaś dobywają się ustawiczne kłęby oparów i toczą się leniwie po łąkach, albo powolnym wzlotem nad szczyty drzew się wznoszą, gdzie wsiąkają w pułap deszczowych chmur. Alpy zniknęły bez śladu i nawet Mały Rugen zaledwie niewyraźną plamą za siatką deszczowych pyłów majaczy.
Z tem wszystkiem Interlaken wcale nie wygląda ponuro. Światło dzienne, chociaż przyćmione słotą, ma pozór raczej błękitny niż szary, a aleję ożywia zwykły ruch przyjezdnych turystów, którzy, oszukani w nadziei ujrzenia Jungfrau, wynagradzają sobie ten zawód widokiem wystaw sklepowych i wielojęzycznym tumultem.
Mieliśmy dziś jechać w góry. Wprawdzie przez nasycone wilgocią powietrze dochodzi mię ciężki oddech lokomotyw, drapiących się zębatemi kołami na szczyty po stromem zboczu Schinige-Platte, atoli w gronie naszem nie znalazł się ani jeden tak gorący zwolennik podniebnej jazdy, aby nie dał się odstraszyć chłodem, deszczem i mgłami. Rozbiło się więc towarzystwo i każdy zapełnia czas, dzielący poranek od lunch’u, a luncheon od obiadu, jak umie najlepiej. Widziałem kilka pań naszych, uchodzących z głównej sali, wprost do smoking-roomu, i słyszałem od ojca, że mimo pory stosunkowo wczesnej, zapytywano go już o mnie. Ale zamarł dziś jakoś we mnie cywilizacyjny appetitus societatis, stwierdzony, jak wiadomo, w naturze ludzkiej już przez Hugona Grocyusza, i zamiast słuchania szelestu wytwornych toalet, wolałem pozostać na mym balkonie, w bezpiecznem schronieniu przed nieprzyjemnościami słoty, aby skorzystać z nabytego prawa i znów chwil parę porozmawiać — z Białowieżą.
Jestem też dzisiaj w takiem, dla wielu osób bardzo zwyczajnem, a dla mnie bardzo szczególnem, usposobieniu, że z kimś zaufanym albo życzliwym pomówić chciałbym o tem, co odczuwam i w czasach podobnego, jak obecne, otium, sobie uświadamiam. Sposobność do tego rodzaju rozmowy nie często się nadarza. Nie zawsze mamy przy sobie kogoś, z kim o wewnętrznych, uczuciowych drobnostkach mówićby można, nie zawsze też mamy ochotę. Dzisiejszą sposobność zawdzięczam serdecznemu ciepłu, które razem z głosem twoim dolatuje mię z Krasowiec.
Otóż powiedzieć radbym przedewszystkiem, jak dalece miłym był mi twój pomysł, kuzynko, zbliżenia się do mnie.
Ucieszył mię i zaciekawił ten fakt dziwny i niespodziewany, że kędyś, w okolicy świata tak odległej, ktoś osobiście mi nieznany, a przytem tak wybitny i niezwykle świetny, jak Ty, Pani, interesował się mną i myślał o mnie również nieznanym i chyba tylko w Sfinksowem znaczeniu wzmianki godnym.
Więc kiedy ja, w zamknięciu pracowni swojej, pochłonięty gorączkową pracą myśli, starałem się z doświadczeń swych wydobyć kruszec poznania, tam na północy, w zaciszu leśnem, subtelny, a wielki umysł kobiecy towarzyszył mi niekiedy wyobraźnią w mozołach pracy i z przyjaznem zajęciem śledził jej skutki, kruszec dobyty oglądał i życzył mi powodzenia... Więc mimo olbrzymiej różnicy naszych osobistych natur, naszych pojęć i pragnień, działalności i interesów, mimo największej różnicy, jaką kiedykolwiek umysł męski i kobiecy wykazać mogły, mimo też skrajnie odmiennych warunków życia i otoczenia, istniała pomiędzy nami jakaś niewidzialna spójnia i most napowietrzny łączył dwa przeciwne bieguny.
Tak, dwa przeciwne bieguny! Bo my dwoje uosabiamy je daleko wielostronniej, niż świat Krasowiecki i świat Granowskich, świat zachowawczej symbiozy z ludem na gruzach ojcowizny i błyskotliwy świat użycia, który — nie wiem dlaczego — czynisz światem moim. Oba te światy, choć w powierzchownych szczegółach odrębne, są całą siecią życiowych momentów powiązane z sobą i leżą obok siebie po jednej stronie bytu; ja zaś usunąłem się w hemisferę bezcielesnej myśli, jakkolwiek otaczają mię zwykle jedwabne szelesty sukien i chociaż sam używam rękawiczek. Nie idzie za tem, abym wewzania twego do dalszej rozmowy nie przyjął radośnie? Przeciwnie, mimo dzielących nas rozbieżności, chętnie zacieśniam ogniwo naszej przyjaźni; czuję bowiem w tej przyjaźni, wraz z tchnieniem ciepła twoich leśnych ostępów, kroplę tej rosy ożywczej, której mi życie nie daje za wiele; i dalej jeszcze idąc, chętnie czyniłbym z tej przyjaźni stosunek coraz zażylszy i więcej braterski, gdyby istota do mnie podobna zdolną była wogóle stać się komukolwiek bratem. Więc chętnie i wdzięcznie otwieram serce przed braterskiem «ty», którego względem siebie używać mi pozwalasz.
Widzę na twarzy twej uśmiech szyderczy... «Otwieram serce..» Więc... serce! Tak; w godzinie szczerości — nie pojmuję skąd przybyłej — nasunął mi się ten wyraz nieznany w mowie Sfinksów, które serc nie znają, i nasunął mi się właśnie przy myśli o wielkim paragrafie istnienia, którem jest kochanie!
Słów napisanych nie przekreślam, i zbywając się wszelkiej dumnej oschłości, przyznam ci się w godzinie braterskiego zaufania, że na torach swego zawodu mam do walczenia z wadą, dziedziczną może i bezwinną, lecz znaczną, którą nieściśle i nieumiejętnie, raczej niejasno i po dyletancku określićbym mógł jednym wyrazem «serce».
Jeżeli chodzi tu rzeczywiście o wadę odziedziczoną, to otrzymałem ją chyba w spadku po matce. Jest to bez wątpienia stygmat znamienny naszego rodu. Jest on prawdopodobnie tą kroplą piołunu, o której twierdzisz, że w niemowlęctwie do warg naszych przysycha, a z warg przesącza się do duszy i życie nam zaprawia niesforną goryczą. Byłby to zarazem jedyny punkt styczny, który mię po dziś dzień z wami łączy i po dziś dzień nie daje się usunąć.
W okresach pracy, gdy ogarnięty tworzeniem tonę cały w konstrukcyi metafizycznych wywodów, wzbijam się łatwo w pychę zawczesną i łudzę się przeświadczeniem, żem się na szczytach myśli wyzbył dawnej wady, i że zaczynam już rosnąć w prawdziwą wielkość. A później, niestety, najbliższe otium idące po pracy, najbliższe, przypadkowo doznane wrażenie, przekonywa mię ponownie o nieuleczalnej ułomności. Niechętnie o tem myślę i kryję się z tem przed światem, ale dziś, wyjątkowo, próbuję nie taić się z tą kresą, psującą mi jednolitość ducha i skarżę się przed tobą. I oto przykład jaskrawy! Czyż to, że się skarżę i że dobrowolnie ukracam przed tobą swój wzrost duchowy, nie dowodzi najsilniej tego dziedzicznego błędu?
Nie umiem nawet powiedzieć, jak mię to niedokształcenie psychiczne gniewa, jak mi przeszkadza, ile mi odkrada myśli, ile marnuje energii! Chwilami tracę zaufanie w hart własnej woli i mniemam, że ideału, ku któremu zmierzam, nie dosięgnę nigdy. Jakże inną powinna być młodość Sfinksów, mających chłodem rozumu zgłębić to, co im się u stóp mąci odmętami bytu! Młodość dla pionków ludzkości, to huczne, farysowe loty w piekło Chamsinów lub kryształ eterów, z manekinami kochanek w ramionach, z gwiazdą melancholii na rozwianych włosach; lecz dla Sfinksów, to pora największej sprężystości władz poznawania i najobfitszej w plon pracy. W pamięci też ich młodość powinna pozostać li tylko nazwą tego okresu, w którym myśl najgłębiej rozświeca chaos ciemności.
Nie taką jest moja młodość! Na tle jej czernieją plamy szkodliwych rozprężeń.
Wada serca czyni w abstrakcyjnych robotach niczem nie zapełnione wyręby. Wprowadza ona w zeszeregowane myśli niekarność i chciałaby je węzłem rozkoszy, tęsknoty, czy żalu przywiązać do znikomej ziemi. Jakże boleśnie śmiesznym byłby Sfinks, gdyby przy sprawdzaniu podwalin i początków swej wiedzy, natrafiwszy na okres nazywany młodością, westchnął za nim z tęsknotą, jak Silvio Pellico[1] w swej cierpkiej elegii:
«Lamento sui fuggiti anni primieri...»
Jestem lichym uczonym. Mam duszę pełną fajerwerków. Wybuchają z niej one częstokroć tak ognistą strugą, że świeżo zdobyte horyzonty gasną w grubych cieniach, a na arenę życia rzucają takie blaski mamiące, że serce chciałoby opaść na jej kwiaty, i przylgnąć do nich, i kochać...
Trzeba ją nieraz odrywać przemocą, krępować i wiązać; a wysiłki takie męczą i drażnią niezmiernie. Złamawszy wreszcie bunt serca, pogrążam się znowu w pracy, aż do zupełnego wyczerpania, zaś wysiłki te, bunty i wysiłki umysłu do ostatecznych granic składają się na jedną ogólną barwę, cechującą mię w stosunkach ze światem, bardzo zbliżoną do apatyi...
W tej chwili spostrzegam, że w czasie, gdy mówiłem do ciebie, kuzynko, pogoda polepszyła się znacznie.
Deszcz prawie ustał, mgły na łąkach gdzieś się rozpierzchły, lub przejrzystemi pasemkami tu i owdzie, jak pajęczyna snują się po murawie, w ołowianym całunie nieba porobiły się liczne wyrwy, przez które błękit oczyszczony przeziera, a naprzeciw mego stanowiska, w tem właśnie miejscu, gdzie wznosi się piramida śnieżno białej Jungfrau, o dwie boczne kondygnacye chmur oparła się tryumfalnym łukiem tęcza, «na wypłakanej rozwieszona chmurze».
Dostrzegam nawet śród kotłujących na horyzoncie coraz jaśniejszych oparów miejsca bielsze jeszcze i jeszcze świetniej jasne: są to fragmenty odsłonionych lodowców. Ukazują się one tak wysoko, że zdawaćby się mogło rzeczą nieprawdopodobną, aby do tych wysokości wznosiły się istotnie ciężkie granity ziemskie i oko bierze nieraz ściany zamczysk spiętrzonych z lodu za fantastyczny sztafaż atmosfery.
Spostrzegam jednocześnie, że w alei czyni się coraz gwarniej i weselej, bo przez otwory w wypłakanych chmurach wpadają ukośne snopy słonecznych promieni, a słońce, tak samo jak serce, potrzebne jest ludziom do zadowolenia i do rzeźwości.
Ten ruch powszechny, blaski letniej pogody, kłócące się z niedobitkami liliowych obłoków, plamy słoneczne, połamane w deszcz złoty na osypanej rosą zieleni, świeżość bijąca z trawników i z puszystych lasów, co dymią kłębami pary na stokach, ta mieszanina prądów, świateł, linii i żywiołów wypełnia nową i czarownie piękną treścią rozwinięty przede mną krajobraz. Zachwyca on każdego i każdy zachwyca się nim inaczej. Większość widzów zwraca się oczywiście ku wypływającym z mglistej topieli lodowcom, gdyż one to stanowią największą lokalną sensacyę i w czerwonych książkach napisane jest, że one są najpiękniejsze.
Co do mnie, widziałem już tyle śniegów i lodów, skalnych i podniebnych, w srebrze księżyca i w rumieńcach zachodu, w szafirach południa i zorzach północy, że oczy moje zatrzymują się dziś chętniej na skromniejszym widoku pól w części już zżętych i łąk świeżo skoszonych, na nizkim terenie, rozciągającym się u podnóża góry, od płaskich brzegów jeziora Brenz, aż ku Wilderswyl, wioski przypartej do skały i wylotu lauterbruńskiej doliny. Tam w bezpośredniem sąsiedztwie z przepychem międzynarodowych hoteli, odbywają się sprawy maluczkich pracowników ziemi. Na łąkach odciętych od nas wązką linią kolejowego toru, pstrzą się postacie szwajcarskich wieśniaków i pachnie mokre siano, rozwieszone na gałęzistych żerdziach...
Apatya moja byłaby skończenie poprawną, gdyby była apatyą zupełną, to znaczy, gdyby była wyrazem obojętności przedmiotowej dla zjawisk świata. Ale tak wcale nie jest. Ma ona silną przymieszkę jakiegoś niesmaku i zniechęcenia, prowadzącą do uczucia tęsknoty za jakimś stanem bytu odmiennym, przedewszystkiem odmiennym i prostym.
Nie wiem dlaczego teraz właśnie, kiedy znajduję się na balkonie pałacu o kilkuset pokojach, pragnąłbym oprzeć się o wiązkę soczystego siana i przymknąć oczy, a obok mnie, zamiast strojnej, o zalotnie zharmonizowanych barwach sukien i uperfumowanej skórze, niechby przechodziła świeża, niewinna, biała, jak narcyz, dzieweczka z Soplicowego dworu, z tkliwością w oczach. Wokoło musiałby być spokój, a w powietrzu zapach narcyzów, ściętego siana i wilgotnej ziemi.
Pragnę w tej chwili jędrnej prostoty życia. Daleki widok łąk skoszonych nęci mię zapachem poznanym niegdyś w dzieciństwie i tyle w tej chwili marzę, niejasno i głucho tęsknię, że gdybym kiedyś, w dalekiej przyszłości, znalazł się znów na tej hotelowej terrasie i popatrzał na szmaragdowe łąki, rozesłane płaskim kobiercem między szybą jeziora a domkami Wilderswylu, uczułbym ochotę powtórzyć tęskne słowa Zaleskiego:
«Młodości moja, niegdyś bujna trawo,
Jakże zapachłaś mi dziś zwiędłem sianem!»
Jak z tego widzisz, kuzynko, nie tylko miewam czasem sielankowe gusta, ale popierać je nawet umiem cytatami z naszego Parnasu, który przechowuję w komplecie jako pamiątkę po matce. W formie takich nastrojów objawia się żywotność zawartych w organizmie ludzkim pierwotnych instynktów. Są one składnikami materyalnej natury człowieka, ociągają myśli nasze ku ziemi, ołowiem ciążą na lotności ducha i przykuwają nas do paragrafu kodeksu, którego interpretacyą najszerszą i nieskończoną są ruchy atomów i ruchy brył kosmicznych. Właściwie składa się kodeks bytu z jednego tylko paragrafu, a jest nim sama chęć bytu, popęd samozachowawczy. Rzadko się zdarza, żeby pęd geniuszu ścierał się z nim zwycięsko i deptał po nim jak zaświatowy archanioł, przecząc jego istnieniu. «Jakżeby istnieć mogła chęć bytu? — woła z samotności swej Zarathustra — to, czego nie ma, nie może bytu pożądać, a to co już jest, skądżeby brało ochotę trwać jeszcze dłużej?» Mimo to paragraf bytu istnieje i w lakonizmie swym jest może jedyną realnością wypełniającą świat od brzegu do brzegu. Posłuszną jest mu kometa spiesząca w wieczność po nieskończonych parabolach, podlega mu zawieszona w kropli wilgoci ameba, której drobina jest tak samo konieczną, jak pióropusz lecącej przez wszechświat komety, i świadczy o nim człowiek, jako najbardziej zawiła wiązka atomów.
Odpowiednio do swej zawiłej budowy świadczy o nim człowiek w sposób zawilszy i rozmaitszy aniżeli ameba; rozszczepił go w głębi duszy na tysiąc chromatycznych błysków i każdy z tych błysków ochrzcił osobnem imieniem. Mówi więc o miłości ku rodzicom, ku przodkom, ku przeszłości, o miłości braterskiej i szczepowej, o miłości z wyboru, którą wielbi pieśnią nad pieśniami, stwarza sobie pojęcia władztw potężnych, przed któremi się korzy, wyznaje kulty śmiertelnych bohaterów i bóstw nieśmiertelnych, a wszystko to są środki mające byt jego na ziemi utrwalić. I dopiero na najwyższym stopniu historycznego i indywidualnego rozwoju dochodzi duch jego do uświadomienia tej epokowej prawdy, że miłości jego, bóstwa i wiary — to kłębki owych nici, po których byt wysnuł się z łona przedbytu; poznawszy zaś w nich nić żywiołową, która nas sprzęga z całokształtem świata i wolę naszą zniża do niewolniczego ruchu wtrąconych w ruch chaosów, pragnie się wyzwolić z więzów, zapanować nad biernym chaosem i własną potęgą ruchy jego rozmierzać.
Jeżeliś mię pytała: czy można wiedzą rozmierzyć świat od końca do końca i ścigać nią przemiany, koleje i pożytki wszystkiego, co na ziemi powstaje i znika, to znaleźć możesz odpowiedź w tem najwyższem prawie duchowego dążenia. Jeszcze nam do wytknięcia tej mety niesporo i daleko. Czyżbyśmy się mieli jej dlatego wyrzekać? Ten geniuszowy rozmach należy do przyszłości; kiedy nie będzie już, jak Faros, palić się na samotnych urwiskach myśli, ale z psychicznych ognisk garstki wybrańców przeleje się na tłumy. A dzisiaj? Czy jest on szaleństwem? Zaprawdę nie, bo w najtajniejszej swej naturze zawiera w sobie również wyraz zachowawczej idei wszechświata, rozprężającej się tu przed siebie i przez siebie w wieczność.
Tak ideę tę rozumiem, tak ją znam i taką ją w sobie czuję. Nie mogę więc giąć się pod jarzmo popędów, które człowiek w walce o byt na ziemi sam w sobie i sam dla siebie wyhodował, jeżeli mam nad przeszłością i nad przyszłością tego rozwoju, nad jego alfą i omegą zapanować. Nie wolno mi czuć, jak tłumy, skoro nie pojmuję, jak tłumy. Gdybym, uegając znużeniu, wziął naręcz siana pod głowę, myśl z czoła spędził i żyć spróbował, jak żyli przodkowie, gdybym wszystkiemi siłami duszy przyrósł do ich gleby, zespolił się z pracownicą, którą mi ta gleba wydała, i święcił wszystko, co z przeszłości i przyszłości z tą glebą się wiąże, ażeby teraźniejszości i potomności posiadanie jej zapewnić, gdybym zgasił w duszy zapalone pochodnie, oświetlające mi drogę na szczyty — czyżbym, poczynając tak sobie, nie zdradził tamtych ideałów o cały wszechświat większych i nie stał się hamulcem postępu, który mógłby był we mnie uczynić nowy krok naprzód?
Na tym nizkim, więc naturalnym i bardzo ludzkim, ale nizkim poziomie rozwojowych instynktów, pleniących się w posłusznej naturze w myśl wszechwładnego paragrafu istnienia, stoisz i ty, kuzynko, na podobieństwo rośliny, która rozkorzenia się głęboko w gruncie rodzinnym, i jak twór każdy trzymasz się swego uroczyska, aby nie stracić gotowych pokarmów bytu. Nie zachwiała twych instynktów ani otwarta księga historyi, pełna epokowych doświadczeń, ani stos książek różnych, którym poświęciłaś napróżno tyle pięknych godzin młodości. Z nich wynikła twoja zwięzła religia, streszczająca się w dwu krótkich, z fanatycznem uniesieniem powtarzanych słowach: «kocham i powinnam». To znaczy: obowiązek i serce. Dwie cnoty, dwie łzy, dwie nadzieje, po całej ziemi od wieków rozgłaszane, a ja miałbym ochotę dodać, że to, zaiste, nie wiele.
Jako kobiecie, dostało ci się w myśl kodeksu istnienia serce wielkie i gorące, wraz z ogromną potrzebą kochania. Kiedy zaś tory twego życia tak się jakoś zagmatwały, że kochać prawdziwie sercu nie dałaś, czy kochać nie mogłaś, wtedy otwartym kielichem zwróciło się to biedne serce twoje ku wszystkiemu, co miałaś najbliżej: po miłość i słodycz ofiary. Był tam najbliżej dom własny, gdzie echowem wspomnieniem rozlegał się głos czczonego ojca, którego nie stało, i kochanego brata, co odszedł i nie powrócił; był lud, związany z domem osobami piastunki, domowników i sąsiadów; była ziemia, przesłoniona mgłą smutków niezgłębionych; była jej przeszłość obfita w złote glorye, w krwawe płacze i pieśni rapsodów; była wreszcie przyszłość tej ziemi nieznana, bo w zupełności zakryta kirem. To wszystko wetchnęło serce twe w kielich daremnej tęsknoty i, oszołomione napojem, uwierzyło w dogmat miłości i obowiązku. Kocha więc, poświęca się, płonie ofiarą i — uwodzi się złudzeniem szczęścia. Weź w rękę harfę i tonami jej opiewaj swe złudne eklogi! Weź harfę — śpiewaj!
Dom, kraj, lud, przeszłość i wiara w niebo, czyli w przyszłość, taka jest mniej więcej geneza miłości i obowiązku, wypełniających dotąd twe życie. Działalność, która z tych pierwiastków wypływa, da się podciągnąć pod różne kategorye altruizmu, filantropii, pracy społecznej i wszelakich jej odmian. Pojęcia te cenione są powszechnie bardzo wysoko, jako dodatnie czynniki w ogólnej naszej symbiozie i wiele już powiedzieli i napisali o nich politycy, kapłani i wszyscy ci, którzy nie opuścili dotychczas doktryn, uważających człowieka za cel i koronę świata.
Z poziomu tego stanowiska rzuciłaś, kuzynko, uwagę, że nie jestem prawdopodobnie propagatorem prac społecznych; jeżeli masz pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości, to gotów jestem dać ci bezpośrednią odpowiedź, że w rzeczy samej osobiście nie jestem ich propagatorem. Znam pewne stopnie czasu i rozstrzeni, wobec których ludzkość, mrowiąca się przez czas pewien na globie i wszystkie interesy jej bytu maleją do takich iskierek martwych i bladych, że w płomiennych jutrzniach poznania giną mi z oczu bez śladu. Znam zagadnienia tak olbrzymiej miary, że elementarny problemat Budników, ścinających białowieskie sosny i zbierających zboże na krasowieckich polach, przestaje dla mnie być problematem.
Jakżeby mógł zastanawiać mię istotą swoją litewski ogrodnik, drzemiący w cieniu dębowym, jeżeli w twojej prześlicznej duszy czytam, jak w rozwartej karcie, obdzieram po kolei wszystkie warstwy smętnego palimpsetu i znam go prawie już do dna? I widzę na tem dnie harfę złotą, operloną łzami! Weź do rąk harfę, śpiewaj!
A zresztą, altruizm twój ma, nawet na ziemską miarę, nader ciasną granicę, jak to przyznałaś sama. Granicą jest mu rodzinna niwa. Przyznałaś sama, że na obcej ziemi nie zdołałabyś z takim samym zapałem oddawać się pracom społecznym, które prowadzisz przez obowiązek i serce. I jest w tem słuszność. W tej właściwości rozumiem cię również aż do dna. Czujesz i działasz w myśl bezpośrednich samozachowawczych popędów, których jesteś biernym wykładnikiem. Ciasny interes lokalny i plemienny każe nam trzymać się odziedziczonego terenu i zajmować się nim całkowicie w odosobnieniu i wyłączności od innych.
Jest to konkurencya miejsca i chleba, które w formie haseł idealnych i górnych niosą na swych sztandarach wszystkie narody i które znają wszystkie ziemskie stworzenia.
Ten sam instynkt kieruje lisem, gdy wypiera współzawodników z wąwozu, gdzie wykopał swą jamę, kieruje ludem sosen, gdy zwartą falangą zagarnia coraz dalsze ugory, trując gradem igieł słabsze, też życia spragnione, roślinki. Różnica pomięszy ekskluzywnością narodów, a ekskluzywnością roślin i zwierząt zachodzi w tem tylko, że w państwie niższych tworów chęć bytu wypowiada się przed uchem myśliciela z całą lapidarnością pierwotnego stylu, a w życiu narodów przystraja się migotliwym kramem dodatków i wyobrażeń, które charakteryzują człowieka, jako animal poëticum i religiosum. Najwybitniejszą rolę wśród tych upiększeń gra wspomniana już miłość przeszłości miejscowej i plemiennej. Duch przecież silny nie obraca twarzy na przeszłość, ale patrzy w przyszłość, dokąd rozwój go wiedzie, i otrząsa z siebie brzemię dawnych pyłów, aby mu stóp nie obciążały. Duch silny nie dba o przeszłość, z której wyszedł, lecz obejmuje ją dalej wstecz, niżeli na kilkadziesiąt lub kilkaset pokoleń, stanowiących historyę jego narodu, i wie, że węzły pokrewieństwa łączą go nie tylko z hordami Azyi, od których pochodzi, ale i z ludem sosen, zarastających puszczę zwartą falangą, i z jądrem granitów, które skamieniały w urwistą falę Alp, wyrzuconą nad chmury.
Podobnie, jak nimbem rozokolonym nad mogiłą czasów ubiegłych, krzepi się człowiek, w bycie swym teraźniejszym zagrożony, snami o szczęściu, które jego, lub jego potomków czeka w przyszłości. Nadzieja zgromienia wrogów gromem sprawiedliwości i dojścia do upragnionych celów podwaja siły jego w zapasach z losem, pomnaża odporność i utrzymuje w cnocie, hartującej mu organizm. Nieprzezwyciężona chęć bytu umożliwia mu wiarę w mistykę zaświatowej pomocy i służy zarówno skutecznie, jak orłom szpony, lub jak głęboki korzeń roślinie, zwłaszcza jeżeli z pomocą pospieszy siostrzyca poezya.
Ona także wyłoniła się z zamierzchów przez kombinacyę sił biernych i martwych, jako potężna dźwignia zachowawcza, bo, umieszczając zjawiska świata wśród ogni czarnoksięskich, budzi nadzieję i pokrzepia siły. W magicznych jej blaskach błękit przyszłości staje się coraz błękitniejszym, a pokolenia narodu nabierają podobieństwa do stad żórawich, roztapiających się w coraz dalszych i czystszych jutrzenkach.
I ty, Pani, karmisz się chlebem mistyki i poezyi, idziesz na ofiarę i chciałabyś być żórawiem ulatującym z wyciągniętą szyją w lazury; lecz czemuż, tęskniąc za lotnością ptaków i wznosząc ręce ku rozwiniętym na niebie ich girlandom, nie pytasz: «gdzie wy lecicie, mewy?» Dokąd zmierzają mewy, łabędzie, żórawie jednostek i pokoleń? kędy ich cel i koniec? Spróbuj zastanowić się nad tem. Sam mówiąc do ciebie nazwałem się apostatą. Lecz na czemże apostazya moja polega? Oto na tem, że nie mogę ci wskazać żadnych Wysp Błogosławionych, o których czytałaś w Plutarchu, ani żadnego świata gwiaździstego, w którymby mogło odżyć to, co rozbiło się na ziemi, a opowiadać umiem tylko o żelaznej konieczności bytu, która drży w falach eteru, a nas ludzi wychowała drogą przypadku i martwej selekcyi w ten sposób, że z tęcz i dźwięków, odbitych w nas przez zmysły, budujemy sobie widma cnót i prawd, bóstw i obowiązków.
Łatwo zrozumieć, że za cnotę uważa etyka każdy czyn w zbiorowej walce o byt pożyteczny, a za grzech uznaje każdy czyn w walce zachowawczej szkodliwy; a że w każdym okresie i u każdego ludu w miarę zmiany stosunków muszą się i zasady utylitarne zmieniać, więc w każdym okresie i u każdego narodu co innego uchodzi za cnotę, co innego za grzech.
Jednakże ludzie tak są zwykle pochłonięci ważną sprawą życia, że wzrok ich staje się krótkim i nie zdołają już ocenić należycie owej względności swych etycznych przykazań. Dają oni swym ideałom użyteczności byt nieśmiertelny, dają im głos sumienia i w imię ich ścierają się ze sobą słowem i orężem. Despotyzm natury działa tu tak silnie, że w poszczególnych wypadkach rozmija się pozornie ze swym celem, gdyż jednostki najuporniejsze cenią owe baśnie «wyżej nad szczęście» i w obronie ich oddają chętnie życie. Egoizm tego popędu jest tak potężny, że niekiedy śmierć przybiera dla nich postać najwyszukańszej rozkoszy.
Biczownicy krwawią swe ciało biczami, męczennik modli się do Boga o śmierć z ręki kata, Leonidas umarłby ze wstydu, gdyby mu nie było danem paść trupem pod Termopilami w obronie ojczyzny. I nikomu z was, fanatyków zaparcia i ofiary, na myśl nie przychodzi, że nurzacie się w najwyłączniejszym egoizmie stworzenia, dla którego istnieje jedno tylko prawo: utrzymanie rodu swego na ziemi.
Nie żałuję słów ostrych, ani obrazów skrajnych, aby ci tę niewzruszoną prawdę przywieść przed oczy, że ty, apostołka miłości i obowiązku, i świat, który się bawi i błyszczy, że ty samotnie cierpiąca i smutna, i sfera uperfumowanych wilków — jak uprzejmie tutejszych moich znajomych nazywasz — jednym jesteście posłuszni instynktom i na jednym stoicie biegunie.
O tej prawdzie pragnąłbym przekonać cię koniecznie i nie zamknę swej apostrofy, nie zwróciwszy jeszcze uwagi na błędne pojęcia twe o rozwojowym postępie ludzkości. Powiadasz, że ona idzie naprzód, że wstępuje na szczeble coraz wyższe, coraz bliższe boskiego pierwowzoru. Nie umiałbym na razie rozstrzygnąć stanowczo, czy ludzkość idzie jeszcze naprzód, albo też na nieboskłonie istnienia zakreśla już łuk zachodni? Prawdopodobnie zdąża jeszcze do swego zenitu. Lecz jakkolwiekby się ta rzecz miała, traci ten szczegół wszelkie znaczenie, jeżeli go umieścimy wobec ogromu ewolucyi powszechnej. Byt realizuje się w rytmach nieskończonych, przejawia ruchem wzdymającej się i opadającej fali. Wielkość fal bywa różną: są fale strumieni, rzek, oceanów, narodów, ludzkości i światów. Na niebie w nocy możemy owe największe fale oglądać bezpośrednio. Wśród drogi mlecznej rozsiane są plamki mgieł sinych, z których wyjdą systemy nowych słońc i trabantów. Widzimy bryły materyi, miotane jeszcze chaosem dziewiczych pożarów, widzimy planety ostygłe, owiane tchem atmosfery, jak ziemia nasza, i mamy już obok siebie księżyc — wypalony, umarły i cichy.
Patrz na księżyc! Miał on już swój zenit, przebył tragedyę zachodu, jest teraz w momencie spokoju. Ten sam los, gwoli symetryi kosmicznych ruchów, spotka i nas na ziemi, a kiedy? Za miliard stuleci, czy za godzinę, to wobec kosmicznych wymiarów szczegół błahy i obojętny. Wiemy, że ziemia wymrze. Wiemy, że naprzód zetrze z niej palec czasu pleśń, która się zwie ludzkością, a później pleśni niższe i najniższe, te na ostatku, co zróżnicowały się pierwsze z wichrów, gliny i wody.
I gdyby cię ktoś w tej odległej przyszłości wskrzesił i powrócił na biegun, do którego wy, ziemianie, przyrośliście umysłem i sercem, jakież punkty oparcia dla myśli i woli znalazłabyś na jego księżycowej ruinie? Byłabyś, jak Faustowski Euforyon, dziecię ziemskiego piękna, o którym nawet ciemna Forkyada musiała przyznać, że krążyły mu w żyłach anielskie melodye; unicestwiłaby cię realność ostateczna bytu i tylko jakiś twój strzępek jutrzenkowy zamigotałby przez moment na nieżywem słońcu. Albo rozwiałabyś się jak ukraiński Eolion, o którym nawet łabędzie nie umiały wyśpiewać, kędy wraz z harfą swoją popłynął.
Biegun, na którym stanęła myśl moja, leży gdzieindziej. Biegun mój wyższy jest nad początki, rozkwity i zgony. Napełnia go melodya, w której każdy rytm i akord składają falowe rozbłyski światów. Czyż znalazłbym w języku śmiertelnych Euforyonów dość środków do opisania horyzontów, wśród jakich melodye te rozlegać się mogą? Nie trzeba zresztą określać ich ubogim językiem ludzkim, aby zrozumieć, że kto raz spojrzał w tę zamieć gwiazd roziskrzonych, tego myśl nie znajdzie już spokoju na ziemi i wiecznie wydzierać się będzie — ad astra!
Jeżeli naturę i wielkość tych gwiazd najwyższych pojmujesz, a jeżeli nie pojmujesz, to przynajmniej przeczuwasz, nie będziesz się dziwiła, że nic mię tu na waszym świecie zatrzymywać naprawdę i na długo nie może i nie powinno. Zrozumiesz chyba, że słaby duch ludzki, wyczerpujący się niekiedy na sam widok takich horyzontów prawie aż do omdlenia, dbać musi o każdy promień swej siły, i zrozumiesz, jak złe są dla niego wszystkie manowce upodobań i nastrojów. A jestem do nich skory. Ciągle i ciągle otwiera mi się serce na ziemskie barwy i głosy, i chociaż nic nie kocham prawdziwie, coraz bardziej lękać się zaczynam, że nigdy nie oduczę się — pragnąć kochania.
Drobnostka to jest, ale świeżo doświadczyłem w tym kierunku nieznośnej dla siebie rozterki, której sam objaw już mię zaniepokoił. Miałem wczoraj podczas wieczornego koncertu w kursaalu spotkanie, które poruszyło mię w sposób niespodziany. Znalazłem się w sąsiedztwie młodziutkiej Angielki, przypatrującej się w gronie kilku osób rulecie, a powodem nagłego wrażenia było wielkie podobieństwo jej do pewnej, młodziutkiej także, Polki, którą poznałem w Szwajcaryi zeszłego lata. Spędziłem z nią niedaleko stąd, bo w Giessbach, nad Bryenckiem jeziorem, u stóp wspaniałego wodospadu, parę tygodni i znajomość tę usiłowałem pogrzebać w piasku zapomnienia, gdy oto wczoraj, zmylony podobieństwem, o mało rąk ku niej ruchem instyktownym nie wyciągnąłem, i potrzebowałem dopiero pewnego zebrania myśli, aby sobie uprzytomnić, że nie mogła to być ona... Angielkę rychło straciłem w tłumie z oczu, ale wrażenie tego spotkania trwa jeszcze i ustawicznie powraca mi na myśl Giessbach... Otóż są ekloga i elegia, pnące się na sfinksowy tron apostaty!...
Kto wie, czy gdybym poznał Krasowce, nie począłbym potem tęsknić do tamtejszych lip i świerków, szelestów zbóż i szumów sosen, nawet do zagrodników, drzemiących w dębowych cieniach? Na razie przesyłam pozdrowienie wszystkiemu, co wzrasta, kwitnie, myśli, cierpi w Krasowcach, a mimo grożącego niebezpieczeństwa nowej eklogi, proszę o rychłe echo z tych dalekich samotni, o echo, które na tle interlackiego sezonu i jego poliglotycznej pstrocizny wydaje mi się czemś prawie legendowem... O, weź do rąk harfę!
Przyjmuję harfę, którą mi podajesz, i w dłoniach wzniesionych wystawiam ją na wiatry, na te wiatry lekkie, szemrzące i wonne, które od korony do korony kwiatu i od kielicha do kielicha serca, roznoszą po świecie rozpylone brylanty i winne grona! Niech zagrają na niej te skrzydlate posły, co, jak podczaszowie uczt starożytnych, jak owi paziowie, oblani woniami i złotymi włosy, nalewają czary biesiadników bytu, ogniem z Falernu i miodem z Hymetu! Niech na te struny, które mi podałeś, opadną gibkie gałęzie grabowe, niech posypią się na nie granaty dojrzałych jeżyn, niech je obejmie upał lipcowego południa...
Tam, gdzie z różowych margli wyrasta las najobfitszy w liście, na bogatych w liść najrozmaitszy Hrudach, upalnie dziś było, sennie, duszno, potno na drzewach od roztapiających się wonności, a na trawach od wysypujących się z dojrzałych wymion roślinnych nasion perłowych i srebrnych. Na nizkich krzakach połyskiwały granaty jeżynowych jagód, gromadami kwitnące epilobie brunatność pni plamiły fioletową purpurą — i tylko te kolory, wraz z wyekscytowanemi od gorąca woniami czuwały, igrając ze światłem słońca, rozbitem na miliardy migotliwych drobin. Zresztą, wszystko było senne, albo i uśpione.
Sennie z gałęzi zwieszały się liście nieruchome i w kolisto utkanej pomiędzy gałęźmi pajęczynie spał pająk, złotym punktem spinając promienie srebrnego koła. W podniebnych gniazdach, na morzu zieleni, z powieką, na krwawe źrenice spuszczoną, usnęły krogulce; posnęły wiewiórki w dziuplach drzew i sarny wdzięcznie wyciągnęły się na wrzosach. Usnęły w porostach drzew uplątane gąsienice wełniste i spały do wiotkich trzmielin uczepione motyle ze złożonemi jak do pacierza skrzydły. Za ścianami, zbudowanemi z unerwionych tkanek roślinnych, stały wstrzymane w locie wiatry i głowy szemrzące do szczelin przykładając, podsłuchiwały, czy porusza się cokolwiek w świątyni upału i milczenia? Czy cokolwiek tam mówi, oddycha? Nic nie poruszało się, nic nie mówiło, nawet nie szeptało, nawet nie zdawało się oddychać. Tylko rozszalałe wonie lały się w par spocony i rozproszone kolory tańczyły z rozpylonymi blaskami.
Czyś kiedykolwiek zauważył, jak długie gałęzie grabu z trzcinową giętkością kładą się na sąsiednie drzewa, przed krokami przechodnia splatając zapory sprężyste i oporne? Rozgarnęłam gałęzie grabu sprężyste, długie, pełne wielkiego, chłodnego liścia, i zaledwie wyjrzałam przez nie — stanęłam. Stałam w jeżynach i chmielach, które miliardem swych niewidzialnych haczyków oczepiły mię aż do ramion, i tylko nad głową podnosząc feston ciężkiej kotary — patrzałam.
Polana nieduża, okrągluteńka, obramowana ciemnym lasem, leżała pod płachtą słonecznego światła w gęstej sierści dojrzałego żyta — i na las otwierała się szczeliną wązkiej drogi, pomiędzy dwiema ścianami niebotycznemi wyciągniętej linią prościuteńką, w nieścignioną dal. U brzegu żyta stała para ludzi: wiejski parobczak i wiejska dziewczyna, do kolan w bujnych ziołach, tak, jak ja byłam do ramion w jeżynach i chmielach. Poznałam ich: prawnuki tych kolonistów-pionierów, których przed półtora stuleciem w bezludnych podówczas pragęstwiach osiedlił śmiały reformator finansista, aby potężnemi ramiony czynili w nich wyręby dla publicznego przemysłu i bogactwa.
Stali niedaleko mnie, bardzo blizko siebie, i łatwo było odgadnąć, że, spotkawszy się w drodze do pracy, ze spotkania tego uczynili sobie krótkie, promienne święto. Ona jedną ręką opuszczając sierp na jaskrawą odzież, palcami drugiej dotykała wysokiego kłosa żyta; on, z suchemi liniami grabi nad ramieniem splótł ręce na ich drzewcu, i tak stali, nie mówiąc nic, nie czyniąc poruszenia najmniejszego, a tylko oczy w oczach sobie zatapiając. Na poważnie złożonych ich wargach nie było uśmiechów, po czołach gładkich nie przebiegało żadne drgnienie i nieruchome postacie te, z nieruchomymi profilami, tylko magnesem od źrenic do źrenic przeciągiętym skute, uwypuklały się na tle złotego żyta i ciemnego lasu, jak posągi, wyobrażające czysty i uroczysty moment szczęścia. Biła od nich uroczystość zaręczyn, dokonywanych na łonie natury gorącem i cichem; byli, jak ona, gorący i cisi, a nad nimi, nad skamieniałemi w złotym skwarze drzewami, kłosami, ziołami, zdawało się unosić echo sabeistycznej pieśni o słońcu:
Cicho, cicho jechał Bóg przez góry i doliny,
Nie zadrżało przed nim ani żyto w kwiecie,
Ani oblicze oracza...
Zadrżały w wewnętrznem słońcu usta dziewczyny i jak koralowa muszla rozchyliły się nad rzędem pereł. Wtedy i on uśmiechnął się także, zdjął z żyta jej rękę i, trzymając się za ręce, poszli żytem, po miedzy, na wązką, prostą drogę leśną, śród której długo jeszcze stalowa iskra sierpu pobłyskiwała na tle czerwonej odzieży to silniej, to słabiej, aż w odległości zgasła...
Nigdy jeszcze mój lotnonogi Avis nie szedł tak powoli, tak powoli, jak gdy szeroką, sklepioną nawą leśną, powracałam z Hrud, bogatych w liście... «Wolniej, Avisie, wolniej!» prosiłam i marzyłam o jakiejś łodzi tak cichej, jak widmo, któraby mię po jakiejś toni, tak świetlanej, jak księżycowe promienie, niosła powoli, powoli, bez ruchu wioseł i bez plusku fali, ku jakimś nieznanym zaświatom, do jakichś «ogrodów kwietnych», «grót lazurowych i różanych...»
Ach! Te ogrody kwietne! Ach, te groty lazurowe i różane! Z ironicznym zgrzytem rzeczywistość żelazna ociera się o księżycowe srebro marzeń! Fata morgana przewlekają się po ziemi, aby stopom pracowników podrzucać kamienie obrazy! Ułudy, które niekiedy sprawdzają się pośród Budników, lecz im wyżej, im wyżej leci duch człowieka, tem szybciej pierzchają one od niego, daleko, aż przepadają na mglistych cmentarzach niesprawdzonych snów.
Jakże dumnym jesteś, kuzynie! Gdyby sto Pelionów na stu Ossach postawić, jeszczeby ich wysokość nie dorównała twojej dumie! Więc mniemasz, że znajdujesz się poza ludzkością, ponad ludzkością, rozwiązany ze ślubów braterstwa, którymi związuje ludzi krwawa stuła wspólnych cierpień i złota obrączka wspólnych wysokich przeznaczeń? To mię zadziwia. Jam zawsze mniemała, że im w większych wielkościach człowiek tkwi wzrokiem i duszą, tem czuje się mniejszym, że im uporczywiej siły swe wspina ku słońcom nieśmiertelnem, tem jaśniej spostrzega, że sam jest przed niemi jako cień, jako sługa i jako pokorny czciciel.
I niepotrzebnie wyśmiewasz zdanie: «błogosławieni ubodzy w duchu», bo pospolicie jest ono tylko tłómaczonem opacznie. W rozumieniu jego istotnem «ubogim w duchu» nie jest ten, któremu brak wszelkiej skarbnicy duchowej, ale ten, który, jakiemkolwiek byłoby jego bogactwo, samego siebie nie poczytuje za drogocenny klejnot w skarbnicy świata. Być «ubogim w duchu» wszakże to znaczy czuć się małym wobec rozpoznanych poza sobą wielkości i czuć się małym razem z małymi, bez uwagi na choćby niezmierną nad nimi wyższość swego wzrostu. To nie tylko wzniosłe, ale i bardzo rozsądne, bo, doprawdy, jakaż to jest ta nasza wielkość, choćby największa, i jakież to są te nasze bogactwa, choćby najwspanialsze, w obliczu tych mąk, tych nędz i tych znikomości, których nieskończoność każdy z nas sam w sobie nosi?
Ty, kuzynie, patrzysz oko w oko w nieskończoność materyi, a co czynisz z duchem? Bo te wszystkie słońca, gwiazdy, meteory, komety, mleczne drogi, te wszystkie wiązki atomów, które od ameby, zawieszonej w kropli wilgoci, do światowej elegantki, kołyszącej się w takt muzyki na ramionach światowego eleganta, rządzące się jedynem prawem bytu i jego sytości, to tylko bryły materyi w różne formy i wielkości urobione na niepojętym warsztacie wszechświata. A gdzież jest druga strona obrazu, ta, na której duch po nieskończonych przeobrażeniach i stopniowaniach dosięga kartezyuszowego: «Myślę więc jestem», lub Chrystusowego: «Pójdźcie do mnie, wy, którzy cierpicie!»
Gdzież na widnokręgach swoich umieściłeś to, co nawet w młodej parze Budników sprawia, że, oblani żarem, ciekącym z prawa bytu, nie rzucają się ku sobie z krzykiem wściekłej radości, jak wilk i wilczyca, lecz stoją naprzeciw siebie w skromnej i zadumanej ciszy, w pieśni serc, która poprzedza uniesienia ciała i jest dla tych uniesień poezyą i odkupieniem?
Któż to jest ta młoda Polka, spotkana w Giessbach, której obraz tak trwale odbił sie na tle twej pamięci? Jak wygląda? Jakie jest jej imię? Gdzie znajduje się obecnie? Obraz, odbity w pamięci, musi być jeszcze bardzo kolorowym i wypukłym, skoro pod jego wpływem Sfinks, ze szczytu stu Oss i stu Pelionów spoglądający w nieskończoność materyi, zdobył się na pokorę wyznania, że posiada w sobie ten oddech ducha, którym jest serce! Opowiedz mi cokolwiek o młodej bohaterce eklogi w Giessbach.
Czy zbyt śmiałą popełnię metaforę, jeżeli powiem, że na gruntach dusz ludzkich miłość wyrasta w tylu różnych postaciach i odmianach, ile ich posiadają rośliny, wyrastające z różnych gruntów puszczy. Dziwią się ludzie, że miłość «jej i jego» nieraz, bardzo często, zapowiadając zrazu cud i raj, szybko przemienia się w gminność i piekło. Lecz któż spostrzega, że pary ludzkie miłość swoją pospolicie przez wrota życia przenoszą w sercach tak lekkich i pustych, jakby z nią razem wstępowały na salę z na wieki wylustrzoną posadzką, na wieki roznieconymi snopami świateł, z na wieki wesołym tańcem rozbrzmiałą muzyką — na salę, słowem, w której odbyć się ma wiekuisty ku ich uczczeniu i uraczeniu bankiet.
Serca, w których pary zakochane miłość swoją we wrota życia wnoszą, są pustyniami, nad któremi ptak żądzy sam jeden leci ku jedynemu słońcu rozkoszy. Cóż dziwnego, że gdy niezbędną koleją rzeczy ludzkich słońce to przygasa, ptak zapada w ciemność, albo na skrzydłach spragnionych ulatuje ku biesiadom innym, a w bankietowej sali nie pozostaje nic, krom odrobiny krwi wyciekłej z poranionych serc i skrzydeł, krom unoszących się w ciemnościach woni zwietrzałego wina, uwiędłych pomarańcz i rozpylonego pieprzu?
Cóż? Chcąc nie chcąc, muszę znowu rysować te słupy, które na twojej mapie geograficznej oznaczają etap ludzkiego rozwoju, od dawna już przebyty, a na moim obrazie świata wznoszą się jako wiecznotrwałe kolumny, podpierające stropy wszystkich Panteonów i Partenonów, wszystkich wieżyc i skarbców ludzkości.
Dwie dusze, nawzajem za siebie odpowiedzialne i nad sobą czuwające, a w niewzruszonem zjednoczeniu łamiące się z sobą twardym chlebem ziemskiej pracy, z jednego kielicha pijące hyzopy ziemskich bólów, na jednych skrzydłach wzlatujące w niebo upojeń rajskich; dwie dusze, które z żądzy ideału ukuwają sobie puklerze przeciw złemu i lemiesze do orania gruntów pod zasiewy Dobra; dwie dusze, które z pożądań własnych umieją na ołtarzach całopalenia czynić, a w krwi serdecznej, oblewającej ofiarę, jeszcze znajdować sobie czarne perły szczęścia; dwie dusze, zaludnione chórem postaci nieskazitelnych, nieśmiertelnych, które wstępującą w ich koło miłość «jej i jego», skazitelną i śmiertelną, poją światłem wysokich natchnień, miodem ukojeń i eliksirem wiecznego życia, — jeżeli kiedykolwiek widziałeś takie dwu dusz połączenie, widziałeś miłość, odlaną w formę najdrogocenniejszą i najrzadszą. Niesłychanie rzadką jest, bo któż trudni się kunsztem, dla powstawania jej koniecznym? Kunszt to jest rozróżniania głosów materyi od głosów ducha i prowadzenia wszystkich nici życia od ziemi do nieba.
Czy pamiętasz ten moment wędrówki Alighierego po sferach niebieskich, gdy razem z Beatryczą ujrzał się zamkniętym w perle, która przyjęła ich do łona, jak kropla wody przyjmuje promień słońca, a była gwiazdą, mającą na sobie znaki ciemne. Beatryx, z okiem, utkwionem w wiekuiste kręgi, tak ziemskiemu oblubieńcowi niebieskie rzeczy tłómaczyła:
Niebo, co gwiazdy zdobią je tak mnogie,
Głębokiej myśli, która w krąg je toczy,
Przybiera obraz...
A jako dusza na rozliczne członki
Tam w prochu waszym niewidomie spływa,
Podobnie Dobro swoje rozmnożone
Najwyższa Miłość zlewa na gwiazd krocie.
Ona unosi ogień do księżyca,
Ona porusza śmiertelników serca,
Ona ziemię ściska i w całość jednoczy,
Ona, płonąc, tak się iskrzy,
Że wieczne Piękno roztacza dokoła,
Od niej to idzie świateł rozmaitość.
A gdy na twarzy Alighierego rozlewał się wciąż smutek niedokończonych rozpoznań, Beatryx, z takimi uśmiechy, że, patrząc na nie, «człowiek wśród tortur czułby się szczęśliwym», mówiła jeszcze:
Jeśli blask rzucam w miłości zapale
Większy, niż widzieć go można na ziemi,
Taki, że siłę twych oczu przemaga,
Nie dziw się wcale, bowiem to wynika
Z doskonałego poznania...
Nie jedna droga wiedzie do poznania. Czasem, poeci, przez najwyższy rzut uczucia, wzbijają się ku empirejskim wysokościom i dostrzegają ten punkt środkowy, z którego na Wszechbyt «leje się świateł rozmaitość!» Czasem, poeci to właśnie zdobywają poznanie najtrudniejsze, bo sami są najgłębszemi łożyskami lejących się z góry świateł, najwyższym wyrazem skupienia i natężenia siły uczuciowej. Bo nad ziemią, obok rozświetlającego ziemskie noce księżyca rozumu, goreje ożywiające wszystko, co żyje, słońce uczucia, a ktokolwiek od tego słońca się oddala, tego życie zakreślać musi łuk nocny.
Klucze do wszystkich zagadnień ludzkiego życia tkwią w stosunku żyjących do tej najwyższej Myśli i Miłości, którą Beatryx wskazywała Dantemu z łona perły, będącej gwiazdą. Te złote żyły, które duszę naszą przebiegają: wiara, wiedza, sztuka, ludzkość, ojczyzna, miłość «jej i jego», to drabina z tylu szczeblami, ile tęsknot ku celom wielkim goreje w piersiach ludzkich. A każdy z tych szczebli, im mocniejszemi nićmi połączony ze środkowym punktem Wszechbytu, z najwyższą Myślą i Miłością — Bogiem, tem więcej forma jego jest z wolą Mistrza zgodną, tem mniej materya zostaje na odpowiedź wołaniom ducha głuchą...
Taką staje przedemną miłość «jej i jego», ...lecz wnet pierzcha i znika, na cmentarzach nieziszczonych snów.
A teraz ekloga druga i razem z nią może krótka strofa eposu.
Zaczyna się jak w bajce.
Był żył raz w pobliżu tej puszczy mąż ręki mocnej i wielkiego serca, który doświadczył objawienia, że pod strop zamczyska, runięciem grożący, podstawiać ma kolumny i ściany jego, okrywające się bladością śmierci, zabarwiać rumianym hematytem życia. Doznawszy objawienia, wieszczącego mu czyny i znoje, naprzód pokornie rzekł: «Dobrze o Panie! rozkaz Twój pełnić będę», a potem spojrzeniem szeroko zatoczył, szukając po widnokręgu marmurów na kolumny, żelaza i purpury na hematyt życia. Spojrzeniem tem spotkał się z ciemną, głęboką, tajemnic pełną Puszczą, skrzydłem orlem o nią uderzył i zawołał: «otwórz się!» Na imię temu mężowi było: Antoni Tyzenhauz. Imię cudzoziemsko brzmiało, lecz ten, kto je nosił, był synem zamczyska rodzonym i dobrym.
Rozpoczął tedy otwieranie skarbnicy. Z sąsiedniej krainy mazowieckiej przywoławszy ludzi wolnych, noszących szlacheckie nazwiska Dobrzyńskich, Młodnickich, Wołodkiewiczów i t. p., oddał zaczarowane klucze odważnym i silnym ich rękom. Wyludnił się podówczas na Mazowszu nie jeden zaścianek, który, według poety: «słynął szeroko z męstwa szlachciców, z piękności szlachcianek», lecz w zamian Puszcza zawrzała życiem ludzkiem.
I przedtem już nieraz wrzało tu życie ludzkie. Przy muzyce trąb myśliwskich, Jagiellońskie orszaki kładły trupem tysiące żubrów i łosi, mających żywić rycerskie hufy grunwaldzkich zwycięzców; kiedyindziej, o niebotyczne sklepienia lip i modrzewi, w wiwatach tryumfalnych uderzało kochane imię Zygmunta Augusta; a w innym jeszcze, zniknionym na oceanie czasu momencie, mostem nad Lsną zawieszonym, mądry Siedmiogrodzianin przejeżdżał w królewskiej swej chwale i, jedno z uroczysk purpurą myśliwskich namiotów okrywszy, związał z nim na zawsze imię Batorego. Lecz były to momenta krótkie, po których znowu dno zielonego morza zalegały cisze bezdenne, toczące w sobie tylko szumy Boru-Lady i łoskoty lub szmery zwierzęcych walk, gonitw, miłości i gniewów.
Teraz, powstało tu nie takie życie, jakie ze szczytów zamczysk jaśnieje hełmami przepychu i sławy, lecz takie, jakie u podstaw ich migoce stalą toporów i temi iskrami, które skwarne słońca i blade księżyce rozniecają w kroplach ludzkich znojów. Lud wolny, mężny, silny, wiedzący co czyni, rozmachał topory, ogniem napełnił paszcze smolarni, zębami pił zazgrzytał po ciałach olbrzymów leśnych, a w ścianach hutniczych z materyi roztopionych ukręcać począł płomienne węże. I niewiadomo, czy dlatego, że smolarnie i huty wznoszone były w kształcie bud stogowatych i okrągłych, czy, że odgłosy wezbranego życia zrywały z legowisk nocnych żubry posępne i łanie płochliwe, a w przepastnych lasu głębinach echa przez wieki śpiące budziły, lud ten otrzymał nazwę Budników.
Było to już dawno temu, dawno. Na zegarze czasu wskazówki posunęły się odtąd o dwie niemal godziny, które w języku ludzkim noszą nazwę stuleci. Jeszcze wówczas tabuny dzikich koni tętentem kopyt i wesołem rżeniem napełniały polany i łąki; niedźwiedzie, u wierzchołków lip spokojnie rozsiadłe, z pomrukami rozkoszy ograbiały z miodu nieprzeliczone roje pszczelne; rysie nocami zapalały po drzewach iluminacye świecących oczu; nad Lsną, Narewką, Białą, Jelonką, Krynicą, Gwozną, wszędy, gdziekolwiek woda płynęła, narody bobrów z rzęsistym płaczem budowały kunsztowne swe wsie i gródki.
Jeszcze wówczas, krom tych ludzi odważnych i tęgich, którzy na wezwanie męża z wielkiem sercem świat gwarny i widny rzucili a w ciszach i cieniach tutejszych osiedli, nie było tu nikogo.
Z pod ich to rąk sosny białowieskie, w postaci masztów o nieporównanej wysokości i sile, wypływały na dalekie morza i szeroko po świecie rozlewały się rzeki miodowe. Z pod ich rąk, po świątyniach i salach tanecznych, snopy świateł wytryskiwały z woskowych pochodni, a z wiecznotrwałych desek wznosiły się ściany dworów i świątyń. Ich to ręce owijały dokoła ciał wykwintnych futra niedźwiedzie, bobrowe lub wilcze, pod uśpione członki wojowników rozciągały skóry łosiowe, a stoły biesiadne osypywały deszczami połysków szklanych.
Wiedząc co czynili, żądali dla siebie praw, czynom równych, a że rodem szli od tych, którzy po zaściankach rodzinnych miewali wedle poety: «klamki, ćwieki, haki albo ucięte albo noszące szabel znaki», więc działy się tu czasem rzeczy dziwne, posępne i straszne. Gdy lud ten tak wolny, jak żyjące z nim obok tabuny dzikich koni, a tak hartowny, jak żelazo toporów, którymi sosny w złoto przekuwał, murem przeciwko czemukolwiek stanął, to mur ten obalić było tak prawie trudno, jak w palcach przełamać jeden z tych dębów, w którego wydrążonem wnętrzu koń z jeźdźcem swobodnie obrócić się może. Codziennie smoła, a w święto walki krew z pod rąk mu ciekła. Na codzień, jak mazowieckie równiny i jak ta puszcza, cicho zadumany, do walki miał kły, rogi i świecące oczy puszczowych żubrów, odyńców i rysiów. Na tych gruntach, które wzrosty rzucają pod obłoki, rósł wysoki i wysmukły, pod woalami cieniów, którymi las przesłaniał mu skwary słoneczne, bielał na twarzach, w głębokich nawach dróg leśnych pogłębiał w sobie duszę i scena życia jego niejednokrotnie na tle kulis leśnych napełniała się odgłosami tragedyi ponurych, idylli lirycznych, albo eposów niepokonanego męstwa... Aż wszystko ucichło i szumny zywioł, wylewający na rozległe samotnie fale dzikiej, lub bohaterskiej poezyi, popłynął ciasnem, sennem, monotonnie wytkniętem korytem, nad którem już tylko sama jedna wieszczka natury potężnej i wolnej bezprzestannie rozwiesza czarowne swe płótna.
Lecz trwają wspomnienia. Jest w miejscu pewnem okopisko, młodą dębiną porosłe, z kopcem wysokim i długim pośrodku.
Tam, wśród cienkich dąbków, różanem światłem zachodu oblany, siwy Dobrzyński opowiada czasem, czyje to ręce wznosiły ten wał obozowy i kto snem wiecznym usypia pod kopcem, na którym błyszczą gwiazdy nieśmiertelników i powiewają z wysokich łodyg liliowe dzwonki. Gdy opowiada, oczy z głębokich zapadlin goreją mu czasem nakształt czarnych żużli, a gdy zmrok go tam znajdzie i nad okopisko przypłynie odgłos dzwonu, który rozlega się od podziemnego miasta, to wtedy zwiędłe usta starca razem z liśćmi młodych dębów, z przygasającemi gwiazdami nieśmiertelników i chwiejącymi się zwolna kielichami dzwonków, szepcą nad okopiskiem: «a światłość wiekuista niechaj im świeci, Panie, o! Panie!»
Przed kilku dniami, Avis mój zaniósł mię do jednej z najbliższych osad budniczych; na obejściu Dobrzyńskich, czystem, zielonem, bukiet brzóz mającem u wrót, otwierających się na szerokie błonie, półkolem lasu otoczone, siedziałam pod gruszą, która gałęzisty parasol rozpina tak szeroko, że zachodzące słońce nie dosięgało nawet rąbka mojej sukni i tylko u stóp moich rozkładało na murawie sieć ze złotych nici. Nie byłam samą i nie panowała cisza wkoło mnie. Przeciwnie; nad głową miałam wielki gwar ptactwa, a dokoła siebie szczebiot mnóstwa dzieci.
Było ich mnóstwo. Patrząc na nie, myślałam, że gdybyś mógł je widzieć... O, gdybys widział te kądziele lniane nad oczami, które pocałunki słońca okryły czerstwą śniadością, z pod czół tych świecący rój gwiazdek błękitnych lub piwnych, czerwone wargi rozedrgane śmiechem, gdy tymczasem w drobnych zębach, jak orzeszki u wiewióek, chrupały karmelki, a rączyny, jak gałązki przez wiatr miotane, wyciągały się ku błyszczącym krzyżykom i jaskrawym literom elementarzy; gdybyś widział, jak potem, między rozwartemi rąbkami koszulin, krzyżyki srebrną rosą rozsypały się po piersiach dziecięcych i jak ich połyski ścigały się o lepsze z błyskami gwiazdek błękitnych i piwnych — gdybyś to wszystko mógł widzieć, pewna jestem, o! pewna, że oczy twe z rozkoszą utonęłyby, tak, jak tonęły moje, w tej mlecznej drodze niewinności i radosnego wdzięku!
Wtem młoda Dobrzańska, mazurka wysmukła i zgrabna, z ciężkim warkoczem za głową, wyszła za wrota obejścia i widziałam, jak chodziła wzdłuż grzędy astrów, które przed oknami świetlicy rozkwitły teraz w pełnej swej chwale, różnobarwne, wysokie, ogromne.
Przyglądała się kwiatom, wybierała, wahająca się i żadnego nie dość zadowolona, aż wreszcie zerwała jeden, szybko przeszła podwórko i, śnieżny kwiat na długiej łodydze mnie podając, z uśmiechem rzekła: «Najpiękniejsza!»
Powieki przytem spuściła, rzęsy rzuciły cień na drobne rysy, po których obłokiem różowym przepłynął rumieniec. Przypięłam astrę do stanika i dziwnie lekko poczęło mi bić serce pod tem podziękowaniem matki za radość jej dzieci. Była to w śnieżnym kwiecie zaklęta kropla słodyczy — o, jakże potrzebna tej sprężynie ludzkiego życia i tej ranie ludzkiej piersi, którą jest serce człowieka!
Potem wynieśli mi pod gruszę mleko pieniste, chleb woniejący skibą ziemi i klonowym liściem, ów także miód białowieski, w którym więzną wszystkie aromaty lasu, i którego słodkość przenikliwa zostawia na podniebieniu goryczkę, wziętą u mięt i ajerów.
A potem, na obejściu Dobrzyńskich zapanowała cisza; wszyscy rozproszyli się, rozbiegli; słońce kędyś za błoniem spłynęło pod widnokrąg, a ciepły wieczór sypać zaczął na las i wioskę szare mroki, wśród których szyby domostw ozłociły się blaskami roznieconych ognisk. Młoda Dobrzyńska, która dała mi kwiat, nuciła u ogniska i nuta smętnej piosnki dolatywała pod parasol gruszy, w którego ażurach pobłyskiwać zaczęły drobne gwiazdy.
Stary Dobrzyński siedział obok mnie w cieniu tak głębokim, że przerzynał go tylko linią czarną i cienką. Pomimo, że czoło ma nawskróś zorane głębokimi pręgami i gdy przyjeżdżam, prawnuka woła, aby Avisa mego w wygodny kąt obejścia uprowadził, wysoki jest, ma plecy proste i gładkie, a mówi chętnie i wiele.
— Bo są na świecie ludzie nader silni — mówił — od wszelakiego złego silniejsi, którzy, żeby nie wiedzieć jaka przeszkoda przed nimi stanęła, każdą jak piórko z drogi swej zmiotą. Było raz tak. Legł pośród drogi, którą ludzie chodzili, kamień wielkości tak okrutnej, że ani przejść, ani przejechać nikomu nie dawał. Jednym się koła u wozów o niego potrzaskały, insi, zaczepiwszy oń, śmiertelnych upadków doświadczyli, insi go daleko wokół objeżdżać byli zmuszeni. Skąd się głaz ten wziął? nie wiadomo; ziemia go pewnie sama na utrapienie ludzkie wydała, bo każdy wie, że, karmicielką będąc, czasem i trapicielką srogą dla człowieka być umie. Dość, że ilu tylko ludzi na całą Puszczę i jej okoliczność było, wszyscy od głazu okrutnego frasunku i biedy, a czasem nawet nieszczęścia cierpieli. Aż nakoniec przebrała się ludzka cierpliwość i razu jednego kto żyw do kupy przybiegł i hejże! wszyscy razem przeciwko spólnemu nieprzyjacielowi. Jako gałęzie przestępu naokoło pnia dębowego, tak ręce co najsilniejsze oplotły się naokoło głazu i hej! ho! w górę go! Silniej! Dłużej! Jeszcze raz! jeszcze raz! Nic. A niechże go jasne pioruny! Jak leżał, tak leży, i z pośród mchu brunatnego, co go obrósł, białe zęby wyszczerza z pośmiewiskiem.
Stanęli tedy z poopuszczanemi rękoma, w zasmuceniu wielkiem, aż widzą, że ktościś na koniu drogą nadjeżdża, a ponieważ droga leśna była, tedy co wybłyśnie z pośród drzew promień słoneczny, to mu nad głową w hełmie wysokim niby gwiazdę złotną, niby brylant tęczą świecący zapali. Pan nie pan; rycerz nie rycerz: chyba rycerz, bo hełm ma na głowie i odzież gdzieniegdzie od stali błyszczącą. Oblicze zaś jego jaśniało taką dobrocią i pięknością, że wszyscy od razu wielką śmiałość i ufność ku niemu poczuli, a gdy przybliżył się, i konia wstrzymawszy, rozpytywać się jął, czegoby tu zgromadzili się w liczbie tak wielkiej i z tak zasmuconemi twarzami, oni zaraz opowiedzieli mu swoją biedę. Tak i tak, jaśnie wielmożny panie, opowiadają, tak i tak; aż tu patrzą, że na jasne oblicze rycerza litość występuje i że z konia zsiadać on zamierza. «Ja wam — mówi — kamień ten z drogi odrzucę». Oni na to z podziwieniem: «Gdzieżby jaśnie wielmożny pan dla nas taką fatygę ponosił!» A on im na to z cudnym uśmiechem: «W tym celu po świecie jeżdżę, aby niewinnych i ukrzywdzonych ratować». Oni znów na to z wątpliwością: «Nie wystarczy tu żadna siła, choćby największa!» A on im znów z oczyma błyszczącemi, jako gwiazdy: «Moja wystarczy, bo ją z żalu nad wami czerpię!» Głaz okrutny rękoma opasał, zatrząsł nim, aż ziemia stęknęła, i odrzucił go daleko w las, kędy zagrzmiało w powietrzu i z trzaskiem złamało się kilka młodych świerków. Droga leżała gładka i równa, a po twarzach ludzkich, wprzód zasmuconych, skrzydło anielskie wypisywało litery radości. Rycerz zaś na konia znowu siadł i, pięknie ukłoniwszy się, pojechał dalej niewinnych i ukrzywdzonych ratować».
Tak opowiadał stary Dobrzyński; taka wśród milczeń i gwarów tej puszczy krąży legenda o mężu nad wszelkie zło silniejszym. Czy słyszysz zalatujące od tej gminnej powieści echo stąpań Rosinanty, na której jeździł po świecie szlachetny rycerz z Lamanczy, echo wspaniałomyślnych, rycerskich uczuć i dziejów? Sam król Artur chętnie, jak przypuszczam, posadziłby u Okrągłego Stołu towarzysza tego, który, ze złotą gwiazdą na hełmie i cudnym uśmiechem na ustach zabłąkał się na białowieskie drogi.
Ściemniło się. Gwiazdy nie rozpraszały ciemności, w której rozlewała się cichość taka, że możnaby dosłyszeć mały wystrzał balsaminy dzikiej, gdy, potrącona skrzydłem nocnego motyla, ziarna swe na trawy rosne wyrzuca.
Kiedy, myśląc o odjeździe, ze słowem pożegnania stanęłam na progu świetlicy, oskoczyły mię dzieci i młoda Dobrzyńska głośno uderzyła w dłonie.
— Jechać chcecie! Jakże to? tak samej jednej... nocą!
Poczęła zapraszać i namawiać.
— Ostańcie, bądźcie łaskawi, przenocujcie! Jutro raniuśko, jeżeli wam pilno, pojedziecie, a obaczycie, jak tutaj z rana światłości różne cudnie po drzewach grają i jak sarenki biegną przez błonie, aby napoić się w Jelonce...
Pomyślałam, że ciężko istotnie bywa nieraz tym, którzy sami jedni idą nocą, nocą... i wdzięczna byłam tej chłopce, że gdy nikt się nie troszczy, ona się zatroszczyła...
Nazajutrz, kiedy bardzo wcześnie opuszczałam budniczą osadę, światła jutrzni cudnie grały na drzewach, stado sarn biegło przez zielone błonie i dwa jelenie głowy z potężnymi karkami wychylały z lasu, nad którego półkolem rozchwiewał się po błękitach gasnący rumieniec Auszry.
Nad drzewami wsi, to wyżej, to niżej, rysowały się na różowem niebie ciemne sylwetki stojących po gniazdach bocianów.
Gdyby słowa wczorajsze już w świat nie uleciały, możebym dziś niektóre z nich pozostawiła tam, skąd wyszły, to jest, w zakrytej dla ócz wszystkich, oprócz oczu Boga, głębi mojej duszy. Ale już uleciały i zresztą — nie żałuję tego.
Nie chcę przedstawiać się tobie w postaci monolitu, skoro z rozłamań istoty mojej dobywają się niekiedy płomyki takie, jakie czasem błądzą wśród nocy nad gruntami, mającymi w świetle dziennem gładkość i spokój zielonej równiny. Że jeden z tych płomyków, na kształt zranionego ptaka, przyleci do ciebie, aby musnąć twe zamyślone czoło i u serca twojego przez chwilę spocząć, nie trwoży mię to ani martwi. Nie dlatego przecież dusze nasze z oddalonych punktów ziemi prowadzą tę rozmowę, aby dziecinną grą w chowanego zapełniać czas rekreacyjny.
Inna rzecz z tem, że rozłamania te istnieją we mnie; objaw to jest roboty podziemnej, dla której trzeba tłumika. Posiadam go w swoim rynsztunku: jest nim ścisłe kratkowanie dni.
Nie domyślasz się, co to znaczy? Oto, bierze się dzień, jak kartę czystego papieru, kratkuje się go w taki sposób, aby najmniejsza linijka nie pozostała próżną i w każdej kratce zapisuje się imię jakiejś potrzeby, obowiązku lub zamiłowania. Potem, trzeba te kratki odpowiedniemi zajęciami wypełniać, jedną po drugiej, bez ociągania się, ani pływania po jeziorach zamyśleń, czy marzeń. Pauzy nie dozwolone. Żadnych próśb od żółwia — lenistwa, ani od latawicy — wyobraźni nie przyjmować! Siłom fizycznym nawet rozkazywać: musicie!
Nawet myśli, któraby chciała wymknąć się z za kratek i na wolnych przestrzeniach pobujać, mówić: «Przepraszam cię! innym razem i owszem, ale dziś nie wolno!» I w ten sposób od jednej kratki do drugiej przechodząc, odtworzyć na swój użytek regułę benedyktyńską, aby u końca dnia módz ujrzeć takiego anioła, jakie Benedyktynki na marginesach swych ksiąg przepysznych malowali srebrem czystości i lazurem ukojenia.
Ponieważ zaś, mówiąc po prostu, przepis powyższy stosuję do zażywania w pewnych momentach wzmocnionej dozy pracy, więc za jednym zachodem powiem ci, kuzynie, że w stosunku do tej domniemanej wielkiej pani zajmuję — jak zresztą w bardzo wielu wypadkach — stanowisko puszczowe, czyli przeciwne wyobrażeniom powszechnym.
Nie poczytuję pracy za wielką panią, ale tylko za sługę wielkich pań. Jest Olimp, na którym panują królowe i boginie, ale praca posiada na nim taki tylko przywilej, jaki u dworów francuskich pozwalał duchess’om, zasiadać na taburetach. Królowe i boginie są celem, ona jest środkiem, tyle wartym, ile warta ręka, która, posługując się nią, zasadza ziemię trzciną cukrową, albo piołunem, buduje wspaniałe gmachy lub robi dziury w cudzych płotach. Owocami pracy są przecież armaty udoskonalone, pracują linoskoki i toreadorzy, a w pocie czoła nieraz pracować musi spekulant z grubą skórą na sumieniu i sercu. Ze stanowiska więc puszczowego, które ślepem jest na blaski bijące od cielców złotych i od wulkanów błotnych, nie podobna bezwzględnie czcić pracy, lecz istnieje z nią za to ścisła i nieustanna zażyłość, coś w rodzaju stosunku stworzenia ułomnego do przyjaciółki zdrowej i silnej.
Jako przyjaciółka dobrej woli, samotnego serca i ognistej wyobraźni, praca spełnia zadanie ustalania, kojenia i regulowania. Twarda z pozoru dłoń jej miewa dla rozpłakanych pieszczoty macierzyńskie, a łono, z pozoru oschłe, pełnem jest mleka i wina, które osładzają napój życia i regulują obieg gorących warów po mózgu i piersi. Wszystkie te zadania praca spełniała względem mnie przez cały dzień dzisiejszy, aż w toń gładką ułożyły się myśli moje i strumień ich, wczoraj nieco wzburzony, znowu płynie spokojnie i ufnie.
Mylisz się, kuzynie, utrzymując, że świat mój, czyli — nazwijmy go po imieniu — świat ideałów etycznych, więcej posiada punktów zbliżenia ze światem płochego i samolubnego użycia... Ale jakżeby ten drugi świat nazwać? Musisz naturalnie wiedzieć o tych ptakach szczególnych, których ojczyzną bywają gorące strefy, a jedynym sposobem odżywiania się spijanie słodkich soków z podzwrotnikowych kwiatów. Ani ziarn, ani muszek nie chcą; tylko wonne nektary kwiatowe piją i dlatego uczeni nazwali je nektarnikami. Otóż utrzymujesz, że świat ideałów etycznych więcej podobnym jest do świata nektarników, niż do świata umysłowych dociekań, którego jesteś mieszkańcem. Przebacz, gdy sąd ten nazwę powierzchownym. Bo z pozoru zdawać się może istotnie, że mimo widocznych różnic czciciele Wielkiego Dobra i nektarnicy zachowują jeszcze wiele wspólności. Bo czyliż nie napełniają w dnie świąteczne naw kościelnych, nie urządzają ku ulżeniu nędzy ludzkiej igrzysk różnorodnych, nie lubują się, z wielką nawet wyłącznością, we wrażeniach estetycznych, pełniących, jak wiadomo, względem etyki zadanie nader ważne?
Ale są to pozory; jest to cienka skorupa, obejmująca dusze ludzkie, i którą kombinacye zewnętrznych sił i zdarzeń wyrzeźbiają w pagórki i doliny, o liniach do siebie podobnych, gdy jednocześnie w głębiach niewidzialnych istnieją wcale odmienne jądra.
Bo dusza ludzka, tak jak kula ziemska, posiada litosferę, na sposoby rozmaite wyrzeźbianą przez przygodne wiatry i wody, a pod tą zwierzchnią skorupą, jądro z naturą niezbadaną, i to skryte jądro właśnie, nie zaś rzeźba powierzchni, stanowi o wartości ludzi i o wzajemnych pomiędzy nimi podobieństwach. W niem mieszka słowo zagadki: dlaczego faryzeusz, rozdający obfite jałmużny, może być nikczemnikiem, a jawnogrzesznik, płaczący nad grzechami swymi, zbawienia blizkim.
W tych tylko najgłębszych pokładach dusz szukać wypada prawdziwej ich miary i tajnych pra-znamion, któremi one pomiędzy sobą upodobniają się, albo różnią.
Otóż, pra-znamionami jąder dusz nektarnikowych są: małość, lekkość, krótkowzroczność i smak zwrócony w wyłącznym kierunku słodziutkich soków kwiatowych. Mogą być one, te duszyczki, miłe w dotknięciu, pozbawione jadu, pełne gracyi w słowach i płytkich uczuciach, a nawet mogą zdarzenia życiowe wydobywać z nich wcale ładne czułości i postępki; lecz będzie to zawsze przypadkową rzeźbą wiatru i wody, a pod sformowanymi przez nie pagórkami pozostanie ta sama duszyczka, która gdy mówi: ideał! widzi w przestrzeni krzaczek różami osypany, a gdy dla trosk i wysileń swych cel rysuje, to na miałkim piasku swego umysłu i serca kreśli wyraz: Ja.
Innemi wcale są pra-znamiona mieszkańców dwu tamtych światów. Jakkolwiekby się różnili w wyborze gwiazd i w wyborze szlaków, którymi do nich lecą, rozpoznasz je zawsze po tem, że lecą i że sami spalają się w swych skrzydłach płomiennych, na sposoby różne, lecz zawsze na ołtarzach ideałów. Z barysfery ich duszy dobywa się nieustanny krzyk: prędzej! wyżej! Więc wytężają siły, aby coraz więcej świateł zdzierać z korony bądź Prawdy, bądź Dobra i — nigdy nie znają spokoju.
Rozpoznasz te dusze po tem, że nigdy nie znają spokoju, bo jakkolwiek wielkie nagromadziłyby skarby, zdaje się im zawsze, że plon ich zbyt mały, i czegokolwiekby dokonały, zdaje się im zawsze, że jeszcze nie dokonały niczego; a nie dziwne to wcale, gdyż wielkość swoich zdobyczy przymierzają do wielkości nie swojej, nie ludzkiej, nie ziemskiej, ale tych paraboli nieobjętych i nieścigłych, które na niebie ich zakreślają — gwiazdy ideałów. Rozpoznasz te dusze po tem, że w samem ich jądrze słowo: ja, zasłonięte jest od brzegu do brzegu przez słowo: ideał, i po tem jeszcze, że bardzo rzadko szumiące ich skrzydła ucisza słodycz zapachów kwiatowych, bo kiedy nawet zwijają je na kwiatach, to piją z nich łacniej gorycz, niźli słodycz. Rozpoznasz je po tem jeszcze, że mają zawsze serca, że szczęście w tych sercach bywa gościem rzadkim, i że te serca, jak owe rododendrony himalajskie, których szkarłatne kielichy tylko w cieniach najgłębszych rozwijać się mogą, płoną szkarłatem tęsknoty, samotne i niepoznane. Samotnemi bywać muszą, bo gdy serduszka nektarników latają po kwiatach, nie oglądając się na nic, co nie jest kwiatu słodyczą a ich rozkoszą, mawiają twojemi słowy: «mnie tak jak tłumom czuć nie wolno!» Tak jest; im tak jak tłumom czuć i żyć nie wolno. Dlaczego? Oni to czują, tak jak kapłani od ołtarzy odchodzący czuć muszą, że ręce, które dotykały świętości najwyższych, więcej niż każde inne pozostać winny — czystemi.
Czują odpowiedzialność, i okrywa im ona życie pieczęcią, na której wyryty archanioł z gorejącym mieczem stróżuje u wrót ich pożądań.
Są, kuzynie, dwa gatunki natur ludzkich: chodzący i skrzydlaty. Tych, którzy umieją tylko chodzić, trzeba ciągle potrącać skrzydłem, aby nie zaczęli pełzać. Więc i po tem jeszcze rozpoznasz duchy do siebie podobne, że to czynią, oddając przez to ważną usługę ludzkości. Bo cóżby się stało, gdyby ci, którzy w jądrach duszy noszą ideał, z powierzchni ziemi zniknęli? Byłaby to niezawodnie klęska publiczna taka, jakiej świat jeszcze nie widział, kula takiego kalibru, że w porównaniu z nią wszystkie plagi egipskie, w kłębek zwinięte, okazałyby się piłeczką, którą igrają dzieci.
Więc i po tem jeszcze rozpoznasz braterstwo dusz skrzydlatych, że ku jakimkolwiek leciałyby gwiazdom, nie tylko same ku nim lecą, lecz bronią od zerwania się tę nić jeszcze wątłą, która ludzkość łączy z gwiazdami.
Tu zapytać cię muszę: dlaczego mniemasz, że pogląd mój na ludzkość jest naiwnym i bałwochwalczym? Mówiłam ci już kiedyś, że my tutaj od dawna przestaliśmy być bałwochwalcami i że dzikości naszej dosłownie brać nie należy. Obcem mi jest dziecinne pojęcie, jakoby wszechświat ze wszystkiem, co jest na nim, istniał tylko na usługi człowieka. W dzieciństwie jeszcze naczytawszy się w dzień Flamariona, nocami śniłam o istotach zaludniających powierzchnię wielkiego Jowisza. Znacznie później poznałam Heinego, i zapamiętałam rozmowę poety z kupczykiem, spotkanym w podróży po Harcu, który utrzymywał, że drzewa mają barwę zieloną dlatego, że barwa zielona sprzyja zdrowiu ludzkich oczu, na co poeta odpowiedział, że Bóg stworzył osła po to, aby człowiek miał w wypadkach pewnych punkt porównania, a człowieka po to — aby nie był osłem.
Nie uderzając czołem przed ludzkością tak bałwochwalczo, abym we Wszechświecie widziała niewolnika, czołem przed nią uderzającego, nie tonę też, niestety, w naiwnem dla niej uwielbieniu. Skąd wziąłeś mniemanie, że świat odbija się błękitno w błękitnym kielichu mego serca? O! jeżeli istotnie dostrzegam smugi błękitu, przeciągające po zmrokach świata, i jeżeli w krysztale mojego kielicha krzyżują się one jeszcze ze smugami cieniów, to nie od ludzkości spływają, lecz pomimo niej zniknąć nie mogą, bo najwyższa Siła Twórcza zasnuła nimi jądro mojej duszy.
Pod względem lat jestem rówieśnicą twoją, kuzynie, ale zważ, że są miejsca i czasy, śród których żyjącym ludziom, jak żołnierzom na wojnach, wypada liczyć lata podwójnie.
W upale nieszczęść rodzinnych i publicznych dojrzałam bardzo wcześnie, lecz dojrzałość ta musiała posiadać zrazu naiwne wiary i entuzyazmy swej przedwczesności. Wierzyłam, że gdy świątyni grozi runięcie, wyznawcy wszyscy z powagą kapłanów, z zapałem rycerzy, z pogardą dla bagatelek życia, wspólnie, spójnie, ramię przy ramieniu kuć będą żelastwa na wiązanie jej dachu, szukać rumianych hematytów życia dla zabarwienia pobladłych marmurów fasady. Roiłam ligi wzajemnych pomocy, przymierza sił mnóstwa, któreby, jak strzały w kołczanie, tkwiły w idei jednej i z cięciw miłości wypuszczane, jak strzały leciały do jednego celu. Z tą wiarą, z temi rojeniami, przybyłam pomiędzy ludzi światłych, świetnych, sławnych, tak pewna jak tego, że żyłam, że są to kapłani, rycerze, wodzowie. Byli to nektarnicy. Wdzięcznie grali na lirach, w ustach lub pod piórami mieli wymowę kwietną i miodną, część życia poświęcali nauce, sztuce, filantropii; niemniej ideałem, dostrzeganym najjaśniej i nęcącym najprzemożniej, był dla nich krzaczek różany. Więc zanuciłam z Heinem:
«Schwarze Röcke, seidne Strümpfe,
Weisse, höfliche Manchetten,
Sanfte Reden, Embrassieren,
Ach, wenn sie nur Herzen hätten!»
I z całego serca zaśpiewawszy:
«Auf die Berge will ich steigen!»
uciekłam do Krasowiec.
Tu, gdzie:
«Die dunklen Tannen ragen,
Bäche rauschen, Vögel singen»,
miałam towarzysza pracy, przedtem współwyznawcę biednego brata mego, w którego siłę wyznawniczą i przyjaźń bezgraniczną wierzyłam, jak w to, że żyłam. Gdy mnóstwo rówieśników jego powiew czasu odnosił za pomyślnością bytu w kraje dalekie, on, z głową otwartą i wolą tęgą, obok mnie utkwił w glebie ojczystej, i sam jeden urzeczywistniał moje dzikie, czy obłąkane rojenia o ligach, przymierzach... Kiedy raz ze łzą wdzięczności mówiłam mu o tem, odpowiedział mi ze łzą rozrzewnienia: «na zawsze!» Nie wiele później ożenił się z dziewczyną próżną i chciwą, która, jak wszystkie natury niższe, posiadała arsenał sposobików do podbijania i obniżania natur wyższych, i przez nią, dla niej pogonił w dalekie kraje, za większą pomyślnością i świetnością bytu. Wówczas pojęłam, jak marnym liczmanem bywa na ustach ludzkich wyraz: na zawsze! i z jak lichych nieraz materyałów powstają te ogniska, w których metale ludzkie, z pozoru najhartowniejsze, przemieniają się na lotne tlenki.
Cóż zresztą znaczą doświadczenia osobiste wobec ogólnego widoku ludzkości?
Gdyby wszystkie jej kalectwa, niedostatki i szały powcielały się w kształty osobnikowe, nie zmieściłaby natłoku tego dolina Józefatowa, najpewniej! Jeżeli życie posiada powierzchnię tak haczystą, że choć trochę delikatne członki rozdzierać się na niej muszą w zakrwawione szmaty, jeżeli naroża jego są tak ostre, że najmocniejsze serca, uderzając o nie, wydają jęki szkieł pękających, jeżeli jest ono wielką wypłócznią dni z nadziei, nocy ze snu, serc z radości — to któż je czyni takiem, jeżeli nie ludzkość?
Zwiedzałam ja pola jej wdzięczności i, na dużym łanie znalazłszy parę nikłych roślinek, dowiedziałam się, że był to wyjątkowo obfity urodzaj. Chodziłam po błoniach jej przyjaźni i dziwiłam się wielkiej ilości posłonków, obracających twarze za najświetniejszym blaskiem.
Obeszłam niwę jej dobroci i przechadzka ta wydała mi się krótką; lecz gdy okrążyłam pole jej samolubstwa, opadłam z sił, a niwy, na której wzrasta jej głupota, nie poważyłabym się okrążać...
Oprócz tego, nie jest prawdziwem to, co mówisz, że pojęcia i czyny etyczne w rozmaitych swych odmianach i objawach są wysoko przez ludzkość cenionymi. W teoryi tak jest; ale w praktyce? o, nieba! Alboż czciciel i sługa ideału może być kiedy różanym krzaczkiem?
Porównaćby go raczej można do wymalowanej na szkle róży mistycznej, przez której barwy gorące i smętne światło dzienne przeciska się do mrocznych naw katedry. Otóż, różom mistycznym i — katedrom mrocznym nieszczególnie powodzi się w krainie upodobań ludzkich, a chociaż bywają często nawiedzane i podziwiane, każdemu pilno od nich na rynek, na giełdę, na pola popisów, do byle jakich ogrodów.
Rzecz w tem, że światło dzienne, przenikając różę mistyczną, nabiera od niej kolorytu gorącego i smętnego, a ogromna większość ludzi najlepiej znosi temperaturę letnią i ze wszystkiego, co na ziemi i niebie istnieje, najwięcej pragnie radości.
W książce jakiejś znajduje się taka wskazówka geograficzna: «Kto do serc ludzkich rzeką Cnotą płynie, nie dopłynie, a najpewniejsza do nich droga prowadzi na gospodę Wesołość i wielkie miasto Pospolitość». I jest to wskazówka prawdziwa. Dobrze też rzecz tę poznał myśliciel, mówiący o nieufności obudzanej przez tych, którzy przybywają z wielkich rozłogów myśli czy uczuć. «Kiedy wśród nocy, dużo przed wschodem słońca, ludzie leżący w pościeli słyszą za oknami samotne stąpania, wnet zapytują siebie: dokąd zmierza złodziej?» Bo istotnie, czy nie po to samotnicy ci przybywają, aby u biesiadujących odkraść tę rzecz niezbędnie dla ich spokoju potrzebną, to jest: rozgrzeszenie?
Istnieje gatunek roślin jadowitych, których trucizna, w pewnej mierze użyta, daje znać o sobie wesołym obłędem, i był czas, że ludzie szeroko używali tej trucizny, zaszczycając rośliny ją wydające nazwą «consolantes». Bodaj, że po wsze czasy, ażeby najstalszą i najpowszechniejszą tkliwość u ludzi obudzać, trzeba być trującą wprawdzie, lecz wesołe obłędy rozniecającą, psianką. Chcąc zaś tę rzecz o ludzkości już zakończyć, raz jeszcze pożyczam słów jednego z myślicieli: «Odbyła długą drogę od robaka do człowieka, lecz jest w niej jeszcze wiele żywiołu robaczego».
Widzę, kuzynie, na twarzy twej uśmiech ironiczny! Z tryumfem myślisz:
«Albożem nie mówił, że to marna pleśń ziemi? Możnaż ją kochać? Wartoż jej służyć?»
Dziwne pytanie: możnaż kochać? Czy można nie kochać? Czy może nie kochać ten, kto miłość ma w sobie, komu ją w samo jądro duszy, jak ziarno orzecha w łupinę, wprawiła najwyższa dłoń Twórcza?
Musiałeś widywać matki, które bez granic kochają dzieci swe słabowite i szpetne, nie pomimo to, lecz właśnie dlatego, że są takiemi, więc bardziej, konieczniej potrzebują tkliwości ich i starań, niż gdyby przyniosły z sobą na świat siłę i piękność. Daremnie dziwiłbyś się: możnaż kochać stworzenie tak niedoskonałe i tyle zmartwień sprawiające?
Matka taka odpowie... że kochać musi, bo ta miłość w niej jest i wiąże ją z tem stworzeniem nie tylko rozkoszą kochania, lecz także rozrzewnieniem litości i pragnieniem zmniejszenia przywar jego i jego nieszczęścia.
Czy myślałeś kiedy o tem, że jakiemikolwiek byłyby dzielące ludzi różnice zajęć, dostojeństw, cnót, rozumów, wszyscy skuci są jednym łańcuchem żelaznego musu cierpienia, błądzenia i umierania? Cierpienie, błąd, śmierć, to trzy ogniwa, które wpijają się we wszystkich, gdy miłość tylko niektórych usiłuje umniejszyć ich ciężkość i twardość.
Czy wiesz cokolwiek o przebaczeniu?
Niektórzy nazywają je słabością; lecz to jest omyłka, gdyż tylko silni przebaczać umieją. Starożytni zemstę poczytywali za rozkosz bogów; lecz przyszła na świat moc ogromna i dobroczynna, która dziewiętnaście już stuleci prowadząc ludzość od robaka do człowieka otworzyła we mnie źródło radości zupełnie przeciwne.
Czuję i wiem, że ktokolwiek nigdy dłoni kochającej nie składał na rozpalonem od bólu czole wroga, kto ruchem miłosiernym nie zatrzymał nad otchłanią stopy, która go w otchłań wtrącić próbowała, kto nigdy z czołem w prochu, a z sercem w niebie nie mówił do Ojca niebieskiego: «Odpuść mi, jako i ja odpuszczam!» — ten nigdy nie zaznał radości boskiej.
A czy znasz ciężkie cielsko siły fizycznej, która nogą w żelaznej podkowie przytłacza pierś obalonej słabości i gruby cień rozpościera pomiędzy nią a słońcem? Ja je znam i powiem ci, że gdybym była najlichszem ziarnkiem piasku lub najmarniejszym listkiem z drzewa opadłym, jeszczeby mię przeciw temu cielsku i tej żelaznej podkowie rzucił dwuskrzydły wicher gniewu i współczucia.
Nie zapytam cię: czy znasz dumę? ale powiem, że tak, jak ty, choć na swój sposób, jestem dumną. Mam ambicye górne i trudne. Gdy ludzkość odbywa przeobrażenie swe z robaka w człowieka, chcę być w jej żyłach choć jednym obiegiem krwi, który przeobrażenie to przyspieszy. Gdy wielkimi haustami połyka ona truciznę swych rozweselających psianek, chcę w krew jej wstąpić choć jedną kroplą odtrutki. Nie chcę być brudno centkowanym lulkiem, lecz białą brzozą, której sok orzeźwiający pokrzepia siły oraczy. Chcę iść po drabinie Jakóbowej choćby nie w postaci Anioła, lecz tylko mrówki, ciągnącej ku górze drobne źdźbła do budowy mostu pomiędzy ziemią a niebem.
Chcę, mówiąc do Boga: «Przyjdź Królestwo Twoje!» czuć, że sama jestem jedną z prządek, wysnuwających nić złotą, na której to królestwo Wielkiego Dobra zwolna, zwolna, opuszcza się ku ziemi.
Takie to ambicye i dumy nie dają mi spokoju, bo nigdy zadowolić ich nie mogę, tak jak tobie nie daje spokoju ta nieskończoność zjawisk, która badań twych jest przedmiotem, bo nigdy oko twe do jej ostatecznego kresu przedrzeć się nie może.
Ale rzecz prosta, że ta duma moja byłaby nędzą waryatów, którym się zdaje, że są królami, gdybym tak jak ty poczytywała ludzkość za «pleśń ziemi» za «koordynacyę cząstek», wywołaną z chaosu przez ślepy przypadek i którą ta sama siła, nie wiedzieć skąd powstała, nie wiedzieć do czego zmierzająca, po przelotnem istnieniu strąci znowu bez śladu, w chaos bez ładu ni sensu. Lecz dla mnie z oceanu myśli wynurzył się obraz wcale inny. Ja widzę nieprzejrzany łańcuch wszechżycia, jednym końcem zatopiony w otchłaniach materyi, a drugim końcem zarzucony na najwyższe szczyty ducha. Wszystko, co żyje, co posiada w sobie choćby zarodczą ledwie iskrę pierwiastku duchowego, łamie się z twardem objęciem materyi i, wydzierając z pod jej władania, nabywa coraz pełniejszego uswobodnienia, coraz lepszej prężliwości ku górze.
Ludzkość jest w tym łańcuchu ogniwem, a dlaczego ogniwo to jest jednocześnie tak wielkiem i tak małem, tak wspaniałem i tak lichem — nie wiem i nie dochodzę tego, bo to poznanie leży w państwie tajemnic bożych, zamkniętych przed okiem mojem na klucz Niepoznawalności.
Lecz wiem i wierzę, że jestem atomem w ogniwie łańcucha wspinającego się ku Prawdzie prawd, ku Dobru dóbr, ku Pogodzie pogód, ku Pięknu nad pięknami i że, pracując nad mocą i blaskiem tego ogniwa, pracuję na rzecz całego łańcucha.
Istniejemy dla czegoś, jest jakaś potrzeba, dla której jesteśmy, tak ogromna, że bez upokorzenia możemy, jak ziarna piasku przed słońcem, słać się przed nią po ziemi i bez próżnej pychy, jak tytany prostować się dumnie, że jej służymy.
Odbywając drogę od robaka do człowieka, służymy jakiejś ogromnej przyczynie, której oblicze ujrzymy wtedy zapewne, gdy gobelin nasz będzie już wyszyty i przed robotnikami, którzy go ze złej strony wyszywali, rozwinie się niepojęty dla ziemi obraz ładu bożego, dzieła tej Przyczyny wszystkich przyczyn i tej Prawdy wszystkich prawd, którą jest Bóg...
Oto widzisz! powiedziałam ci wiele więcej, niż mówię komukolwiek na świecie.
Harfa twoja śpiewna a pieśni jej pełne blasków natury i gorących oddechów twojej duszy. Dziękuję, że uznajesz mnie za godnego zaufania swego, żeś powiedziała mi tak wiele, żem doznał niezwykłych wzruszeń, pośród których przecież było uczucie zawodu.
Wydaje się to mało prawdopodobnem, aby ktoś, tak ze wszelkich ukochań i wszelkich nadziei wyzuty, jak ja, doznawać mógł jakichkolwiek zawodów. A jednak tak się stało. Chociaż bowiem powiedziałaś sama, że jesteśmy «na jednym globie dwa różne wcale duchy», a ja wiedziałem również, żeśmy antypodami na dwu biegunach bytu, to przecież miałem nadzieję, że jeżeli nie zdołam cię przekonać całkowicie, to przynajmniej dopomogę ci uświadomić sobie jądro niektórych prawd. I, jak to już leży w naturze ludzkiej, cieszyłem się naprzód z odkrycia w owym świecie, co żyje — nie, jak blade Sfinksy, myślą o życiu — ale życiem samem istoty, zdolnej wziąć udział w moich poglądach i moich dążeniach, zdolnej oceniać wartość przejętych z fali zjawisk wrażeń i wyobrażeń.
Widzę teraz, że cieszyłem się przedwcześnie. Ze słów twych wynika jasno bezowocność tej szermierki dwu żywiołów, nie wykazujących najmniejszego powinowactwa. Tok rozumowań twoich, gdzie rolę poszczególnych pojęć, sądów i wniosków przyjęły szybsze lub wolniejsze uderzenia serca, nie może się zetknąć z rzeką moich myśli, do innych płynącą oceanów.
Twoje rojenia zaświatowe i ekstazy ofiarnicze, twoje miecze i dźwignie, kute ze snów wspaniałych, lecz ułudnych, dobre są do odpędzania smoków straszących dzieci społeczne, lecz łamią się bezsilne o wielkość opokową panteonu wiedzy.
Zapewne, że daleko nam jeszcze do szczytu, do zasklepienia kopuły panteonu i zamknięcia jej różycą ostatecznego poznania, w której, jak w dyamentowem ognisku, zestrzelą się i skupią wszystkie poznania i wiedze... Ale od wieków gromadziła czynna armia gorliwych pracowników, wyszywających gobelin z fałszywej strony, nieświadomych jeszcze celu ani wyniku swej pracy, niezliczone ułamki materyałów, z których myśmy wznieśli gigantyczne mury tak wysokie, że wy, patrząc na nas z dołu, nie potraficie już rozeznać dokładnie ani wyrozumieć naszej nadchmurnej roboty — podczas gdy my niestrudzeni, my nieliczni, którzy nie obawiamy się zawrotu głowy, stoimy na zrębie i na bezpiecznem podłożu matematycznych architrawów i metopów wiążemy już sklepienia. A wiążemy je z pewników tak potężnych, że wobec nich rozmarzone harfy wasze milknąć muszą.
Nie mogłem, nie miałem jeszcze czasu powiedzieć ci o tem wiele. Wskazałem jednak parę arcyprawd przez nas zdobytych, zwięzłych i skąpych w treść, jak kilka krótkich dogmatów etyki, i gdybyś z objawienia tego chciała skorzystać, mogłabyś samotnie rozmierzyć na niem zakres i kierunki wszystkich twoich bezwzględnych imperatywów... Lecz ty w zwierciadło prawdy pobieżne ledwie rzucasz spojrzenie.
Wiem, że możesz zrozumieć wszystko, ale nie chcesz zrozumieć, a mnie to przedewszystkiem obchodzi, że, mając w sobie tyle świetnych warunków wyłączenia się z pospolitej rzeszy, pozostałaś wmieszana w tłum tych, którzy myślą gromadą, czują gromadą i działają gromadnie. A bardziej jeszcze obchodzi mnie ten fakt drugi, że na chwile wytchnienia, w których z wyżyn panteonu zstępuję w doliny powszedniości i zmęczoną dłonią przysłaniam strudzone oczy, że na letnie naprzykład intervalla, potrzebne mi koniecznie, aby uchronić mózg przed zawczesnem wyczerpaniem, nie mam, jak, w otoczeniu nektarników żyjąc, nigdy nie miałem nikogo, z kimbym się mógł podzielić najgłębszym samym sobą... Dawniej bardzo rzadko, później, z biegiem lat coraz częściej, w takich porach bezczynności, gdy nawet po książki nowe nie sięgam chętnie, uczuwałem zupełną swoją samotność na świecie; teraz, gdy błysnęła mi możliwość innych rozmów, aniżeli te, które towarzystwo moje prowadzi w czasie table d’hôte’u i gdy za nietrwałość błysku tego wszystko ręczyć się zdaje, będzie mi się wydawać jeszcze puściej i jeszcze zimniej na świecie.
Gdybym należał do ubogich w duchu, wmieszanych pospołu z nektarnikami w różnofarbną strugę życia, mógłby z uczucia niezgłębionej samotności wyróść we mnie żal... żal, który w dalszem następstwie doprowadziłby prawdopodobnie do jakiegoś efektownego finale. O efektowne rozwiązanie nie trudno. Czyż może być dla wykolejonej Psychy coś bardziej nęcącego nad dźwignięte ku eterom, połyskujące lodowce, opalowe i błękitne, tak wyniosłe, a tak przepaściste — albo nad lecące im przez czoła białe grzmoty lawin, takie wspaniałe, a takie śmiertelne? Nęcić jeszcze mogą tę wykolejoną Psychę dwa wielkie rozlewy jezior bezdennych, ujętych w konchę sinych i ametystowych Alp: Psyche wychyla się z łodzi stojącej nieruchomo na środku topieli i śledzi, jak płynny kryształ — u wierzchu szklisty jak łza — przechodzi w coraz mroczniejszą, coraz głębszą melancholię utopionych seledynów, a potem mętnieje w ciemną zieleń słotnego wieczoru, a jeszcze głębiej przemienia się w czarną noc, pod którą zapadłe otchłanie gaszą zapewne myśli i uczucia wszelkie...
Wogóle, gdybym należał myślą, mową i uczuciem do wielkiego wspólnictwa ziemianów, byłbym najprawdopodobniej osobnikiem bardzo smutnym, bajronistycznym i do współżycia z ludźmi zgoła niezdatnym. Że jednakowoż jestem właśnie sobą, czemś, co pani Idalia nazywa do «reszty panów» wcale niepodobnem, więc, próżen wszelkiej egzaltacyi, ani wyszukuję szczelin przepaścistych w lodowcach, ani wypływam na najgłębszą wodę, a to, że mam wokoło siebie samych nektarników, jest mi tak doskonale obojętnem, że — jak się zdaje — niczem szczególnem tych ostatnich nie rażę, a niewzruszonością apatyi może nawet przychylność ich łatwiej niż «reszta panów» zyskuję.
Nie przychodzi mi też na myśl przed którąkolwiek z mych towarzyszek tutejszych rozwijać analizy bytu z punktu widzenia — powiedzmy — Sfinksowego, albo w austryackiego męża stanu wpajać per longum et latum przekonanie, że o historyi świata nie stanowią zmiany naszego gabinetu, lecz dyferencyały zmian w ruchu skoordynowanych cząstek tak zwanej materyi. Nie zbiera mię ochota do prób tak beznadziejnych, bo wiem, że nawet przy niesłychanym wysiłku z mej strony, partnerzy moi doszliby co najwyżej do sprawdzenia głębokiego aksyomatu o marnościach nad marnościami i tym podobnych rzeczach, popularyzowanych już przez Salomona.
Ale w tobie poznawszy takie skarby ducha, jakich dotąd nie napotkałem nigdy, pragnąłem, ażeby przynajmniej raz w życiu stał się wyjątek. Spotkanie nasze było tak piękne, tak niespodziewane, tak dziwne, że w istotność tego wyjątku z każdym dniem wierzyłem silniej i wkrótce przywiązałem się do tej myśli, iż odtąd nie będę już między ludźmi takim całkowicie izolowanym żywiołem, który z żadną sferą się nie spaja i nigdzie żadnego powinowactwa nie znajduje. Więc żal mi teraz, że w stosunkach zewnętrznych, w stosunkach do ludzi, pozostanę i nadal samotnym...
Myślałem też w ciągu dni ostatnich o tem, czy nie byłoby najlepszym dla znużonej Psychy wypoczynkiem nie iść we wczasy letnie, ani na tłumną, nektarniczą Dygę Ostendy, ani w Alpy, gdzie snują się natrętne gromady filistrów, ale zapuścić się na północ i przez siedm gór, siedm rzek i siedm lasów, dotrzeć aż do tego lasu, w którym się zaklęte zamczysko krasowieckie ukrywa...
Tam czekałyby mnie rzeczy nowe, rzadkie, cenne; tam wśród odgłosów puszczy toczylibyśmy długie rozmowy, które pani Idalia i «reszta pań» uważałaby bez wątpienia za natężające i nudne, a które my nazywalibyśmy naszemi godzinami wytchnienia.
Rychło przecież, bardzo rychło, kazałaś mi się przekonać, że plan takiego otium należy do rzędu nieziszczalnych utopii. Widocznie jestem, mówiąc językiem powszechnym — skazany już na to, aby z kobietami nie rozmawiać inaczej jak brzegiem warg, a przy mechanicznem wypowiadaniu utartych frazesów prowadzić z sobą samym monolog o genezie i rozwojowem znaczeniu istoty, szeleszczącej przy mnie jedwabiem i szczebioczącej mniej lub więcej miłe nicości.
Tobie również o czemże mógłbym mówić, tobie, co korzysz się przed jakąś potęgą — mgłą, odbitą z ludzkich wyobrażeń — modlisz się do niej płomiennie i na rzecz jej planów, jej woli, składasz ofiary ze swego serca i szczęścia, ze swej wolności?
To jedno wiem, że nie mówiłbym ci żadnego pozytywistycznego kazania, że nie tłómaczyłbym różnicy, jaka zachodzi między materyą a duchem, ani objaśniał, czy jak i kiedy ducha pożarły Sfinksy. Słowem, nie cuciłbym cię z twych błogich marzeń. Niepotrzebnie zresztą teraz mówię tak wiele.
Chłodno i trzeźwo powinienbym się ograniczyć dosdprawdzenia nie nowego zresztą faktu, że ludziom tem trudniej przychodzi porozumieć się z sobą, im wyższe są szczeble rozwoju i poznania, na które wstąpili. Dwie drobiny materyi zróżnicowanej życiowo, dwie ameby, w kropli wilgoci zawieszone, ulegać się zdają magnetycznemu pociągowi, który je niechybnie ku sobie przybliży i w jedność zespoli. Dwa motyle, za jednem dotknięciem pałeczkowatych czułków, identyfikują swą wolę i pragnienia.
I dwojgu Budników wystarczyć może jeszcze jedno rozchylenie koralowych warg w uśmiechu i jedno dotknięcie dłoni połyskujących sierpami. Ale nieco wyżej i zupełnie wysoko idylla i harmonia współczucia i współmyślenia staje się coraz trudniejszą, coraz mniej prawdopodobną. Każda jednostka wykształca się na swój sposób, na swój sposób promieniuje na zewnątrz: tak, że pokrzyżowane promienie nie mogą już ześrodkować się w jedną gwiazdę życia i rozpraszają się w ogólnem półświetle. Więc chociaż często jednostki łączą się w pary lub stają obok siebie w różnych społecznych i psychicznych związkach, mimo to na świecie nie robi się od tego jaśniej.
Te przeszkody wszechstronne, te rowy i gzygzaki, te powkładane pomiędzy ludzi szyby, rozbieżnie załamujące światło, sprawiają, że nawet najwznioślej zharmonizowane istoty, zbywszy się pierwotnego magnetyzmu, przechodzą obok siebie, jak prądy dwu obcych pierwiastków. Przypuszczam, że z tego jednego źródła mógłby wypłynąć zdrój niewyczerpany smutku i żałobną powodzią zalać wszystkie przestwory mej duszy — gdybym myślą i wolą należał do wielkiej zespólni ziemianów.
Ty, która myślisz sercem, dzielisz ludzi na takich, w których jest kochanie, i takich, którzy kochania w sobie nie mają. A że nie zdaje się ulegać wątpliwości, iż we mnie kochania niema, więc zaliczać mię oczywiście musisz do kategoryi straceńców, nieprawdaż? Zdajesz się nawet posądzać mię o nektarnicze gusta.
Przebija to z pytań twych o moją zeszłoroczną przyjaciółkę z Giessbach, w której przeczuwasz może jaką przez nektarnika porzuconą ofiarę... Jednakże pod tym względem jesteś w błędzie. Ja to jestem raczej ofiarą, bo piękna idylla, krótka i tęczowa, jak bańka mydlana, wróciła teraz do mnie, skądciś, z nicości rzeczy minionych, na elegijnej fali wspomnienia.
A wspomnienia — to refleksy duszy najniepotrzebniejsze ze wszystkich, dlatego takie niepotrzebne, że mogą nieraz najpotężniejsze umysły spychać nad ślizką pochyłość śmieszności...
Wyobraź sobie Sfinksa tkwiącego na wyniosłej skale; Sfinksa odbudowującego w skupionej swej głębi wszechświat. Przed obliczem jego przemknęła młoda dziewczyna, jasna i mówiąca wypadkiem tą samą mową, w której on, odbudowując w sobie wszechświat, myśli. Pomknęła dalej i zapomniała o chmurnej zagadce bladego widziadła, zanurzywszy się w gwarną pustotę życia, które z płaszczyn ziemskich dolatuje maleńkiem echem aż do tronów Rozumu. I wyobraź sobie, Sfinks ów, wpatrzony w kurzawę światów, po roku jeszcze obraca w ustach pytanie:
— Może wtenczas otarło się o mnie szczęście? Więc cóż? Nie każ mi się spowiadać z tej petite affaire, ażebym na domiar złego nie uczynił się w twoich oczach śmiesznym. Należę mianowicie do kategoryi takich ludzi, z gruntu zepsutych i odjemnych, którzy wolą być pomawianymi o brak serca, o paziowanie ponętnym a jadowitym psiankom, o służenie złotym cielcom użycia, aniżeli uchodzić w twoich oczach za śmiesznych. Poza tem, opinia napełniających świat Abredytów jest mi tak obojętna, jak naprzykład ten szczegół, z kim moja jasna towarzyszka z Giessbach przeżywa w tym roku eklogę.
Dla mnie w tym roku nie kleją się eklogi. Nawet echa zaczarowanych Krasowiec nie przylegają do mnie idyllą, uderzają się o ogromny zator rozbieżności dusz naszych i rozbijają się po drodze w pył złoty...
Ty, kuzynko, masz dobre serce, więc może zatrwożysz się tym smutnym losem słonecznego echa, bo może jedyną przyczyną tego, że je ku mnie wysyłasz, jest altruistyczna i wielce cnotliwa chęć udzielenia mi antidotu przeciw trującym psiankom. Otóż dodać spieszę, że jeżeli wszelkie oznaki nie mylą, to niebezpieczeństwo raz na zawsze zażegnane. Otaczają mnie czarodziejskie psianki różnych kształtów i kolorów. Wyznam szczerze, że jadąc tu na willegiaturę, miałem po trosze zamiar upoić się ich nektarem, który nazwałaś jadowitym. Jednak mimo jak najlepszych warunków, coś mi się popsuło w moich rachunkach i — niema eklogi.
Otruć mnie chciała poczciwa moja opiekunka, pani Idalia, znajdująca się w tej chwili już w Biarritz. Taki przynajmniej obrót brała ostatnia rozmowa nasza, nadchmurna, toczona na wysokościach świata. Urządzaliśmy wspólną wycieczkę na Schinige Platte, aby z jej szczytu oglądać wschód słońca i odbyć z hotelu przechadzki na poszczególne cyple. Wieczorem towarzystwo nasze pozostało na hotelowej terasie, ja zaś, chcąc swobodniej skorzystać z czerwonych fajerwerków zachodu na obłoczystem niebie, wolałem przejść nową, prawie równą drogą ku Oberberghorn; a ponieważ wieczór był ciepły i zupełnie spokojny, ścieżka wygodna i szeroka, więc przyłączyła się do mnie pani Idalia. Wtedy-to dowiedziałem się, że nie jestem podobny do reszty panów, że wydaję się jej jakiś znękany, czy znudzony i niezadowolony, że z całego serca pragnęłaby, abym się rozerwał, i że trudno jej rozmawiać ze mną otwarcie, gdyż majestat mojej wielkości po prostu ją onieśmiela. Rozmowa rozpoczęta w ten sposób obiecywała stać się zajmującą i mogłaby mnie była istotnie zajmować, gdybym właśnie do reszty panów był podobnym. Bo krewna nasza, oparta o moje ramię, zręcznie wymijając rozrzucone na drodze kamyki, i schylając się niekiedy po skromne przydrożne kwiatki alpejskie, jęła powtarzać pochwały, oddawane mi przez ową parę aksamitnych oczu, z któremi jeździłem do Lauterbrunnen. A potem zachwycała się niesłychaną wytwornością ich właścielki i niesłychaną, lecz ukrywaną, głębią jej ducha, polegającą głównie na tem, że i ona również z willegiatury zadowoloną nie jest.
I pytała mnie pani Idalia: czy interesuje mnie którakolwiek z pań świeżo przybyłych? Musisz zaś wiedzieć, kuzynko, że w otoczeniu mojem nie tylko jedna para oczu jest piękną. Otrzymaliśmy w ostatnim tygodniu różne urocze przybytki. Na wzmiankę zasługują w pierwszej linii dwie doskonale urodzone Paryżanki, dobrze znajome Idalii z Trouville; starsza siostra zamężna, ustylizowana na genre cocotte, ma na puszystych włosach farbę jaskrawo żółtą, brwi zaprawione bronzem, pośrednim między tuszem Van Dyka, a płynną miedzią, i rysy twarzy nadzwyczaj dowcipne, graniczące niemal z zuchwałą gaminadą; młodsza zaś, panna, świetnie kontrastuje archaizmem w liniach tualety i w opuszczeniu gładkich włosów na skronie à la Cleo dé Merode. O tych-to damach opowiadała mi pani Idalia z właściwą sobie żywością wiele interesujących szczegółów, chociaż nie ulega kwestyi, że przedewszystkiem była rzecznikiem aksamitnych oczu.
Rozmawialiśmy w ten sposób, idąc wązkim grzbietem górskim, usuwającym się w obu kierunkach stromemi zboczami. Po lewej stronie wzrok nasz znajdował oparcie dopiero na dnie krajobrazu, leżącego o kilka tysięcy stóp niżej pod nami. Majaczyło tam w mgłach wieczornych Interlaken, a przez poblaski słoneczne i pęki nizko zawieszonych chmur spoglądały ku nam dwa modre jeziora, jak dwie świetne tafle lazurytu wprawione w płowy teren zielenią pokrytych kamienisk.
W tej samej stronie paliło się niebo krwistą pozłotą zachodu i grało eterycznym kalejdoskopem obłoków, roztrącanych cicho przez drżącą promienistość słońca. I podczas, gdy odległe niziny pogłębiały się coraz bardziej w cieniach, rzucała się cała ta promienistość linią poziomą na nasze dumne skalne wierzchołki, czyniąc z nas dwie ruchome arabeski, ciemno określone na kapryśnych konturach góry i na tle rozwidnionego już nad głowami naszego błękitu.
Po prawej stronie kładliśmy długie cienie na murawę, opadającą ku południowi w kształt owalnej kotliny, skąd płynęła głośna i jednostajna muzyka trzód gotowych do odwrotu.
Stopniowo zbliżyła się tarcza słoneczna do łańcucha gór, za Tuńskiem jeziorem rozciągniętych, i położyła się na dekoracyi ziemskiej w sposób taki, że choć cudzoziemski, znalazłby z pewnością twoje uznanie, gdybyś była przechadzała się z nami wzdłuż owej przełęczy; a ja nie kuszę się nawet o bliższe odtworzenie orgii barw i świateł, która wnet potem z upadku słońca poza dekoracyę wynikła. Pani Idalia przerywała rozmowę naszą częstymi wykrzyknikami podziwu i żałowała nieskończenie, że Oreada z czarnemi oczyma nie zapuściła się z nami w ten świat romantyczny.
Wielką radość sprawiło jej także spotkanie nasze ze stadkiem kóz, powracających od szałasu na nocleg tą samą drożyną. Kosmate kozły szły buńczucznie na czele, a za niemi tłoczyły się bezładnie samice, wyciągając ku nam wysmukłe, czarne i różowe pyszczki. Wtenczas i my zawróciliśmy również i szliśmy czas jakiś w towarzystwie ruchliwego stadka, które, zatrzymując się przy ponętniejszych ziołach, potrącając się wzajemnie i roztaczając woń ostrą, zdążało z lekkim tupotem racic przed nami.
Wszystko to razem, śniady zmrok u stóp naszych położony przez niebo, grzebień kamienisty, od pocałunków sennego Heliosa rumiany, ostre wyziewy kóz, zmieszane z wykwintnym zapachem ylangu, który owiewał mnie za każdym szelestem sukni opartej o ramię moje kobiety, wreszcie sama treść rozmowy naszej, wszystko to składało się na jeden nastrój i przywiodło mi na pamięć słowa twoje o paragrafie życia «on i ona».
I doznałem wrażenia, że nastrój, jakiegoby pragnęła dla mnie moja opiekunka i jakiego doznają z łatwością aksamitne źrenice i inne urocze przedmioty, jest tak bardzo pierwotny, powiedziałbym biodrowy, tak silnie zalatuje atmosferą goniących się faunów, że paragraf bytu, władający towarzystwem, zgromadzonem na nocleg w górskim hotelu, a paragraf ustanowiony dla towarzystwa, biegnącego zwinnym truchtem przed nami, w stylizacyi swej bardzo nieznacznie różnią się od siebie, mimo oględnej i wytwornej politury po naszej, a cynicznej otwartości po koziej stronie.
I pomyślałem sobie, że w stosunku do tego paragrafu nie mam w sobie nic wspólnego z towarzystwem zebranem na nocleg u wierzchołka szwajcarskiej góry i że nawet z tego paragrafu wyłoniłyby się z mej duszy nieuleczalne smutki — gdybym chciał w życiu brać udział czynny.
Czuję, że do przyrodzonych nastrojów daleko mniej potrzebowałbym wyziewów zwierzęcego piżma, a o wiele więcej pożądaneby mi były łabędzie korowody, zarumienione jutrznie i konwaliowe śniegi, jeśliby nastroje takie miały mnie istotnie całego ogarnąć i stać się dla mnie, w myśl pierwotnych rozporządzeń natury, maksymizacyą życia. A tymczasem mam blizko siebie wonie ostrych esencyi i mam do zdobycia aksamit połyskliwych źrenic, a nie mam świeżych konwalii i nie mam niepokalanych łabędzi, i nie mam zaklętej łani białej, któraby mi pieściwie opierała głowę o ramię i szeptała o zaświatowych pieśniach Wysp Błogosławionych. I w bajecznej też tylko oddali widuję Madonny, siadujące pod parasolami grusz wiejskich, ze słoneczną siecią u stóp, z białą astrą u piersi i u kolan z chórem dzieci, uperlonych srebrną rosą krzyżyków...
Naraz pani Idalia przypomniała sobie również Krasowce i zaczęła mi wiele opowiadać o tobie, kuzynko. Uśmiechałem się, myśląc, że wiem daleko więcej od niej. A gdy spytała mię następnie, czy nie wybiorę się kiedy do Krasowiec, aby cię osobiście poznać, odpowiedziałem, że lękałbym się, aby przy zbliżeniu dwu tak krańcowo rozbieżnych natur, jak twoja i moja, wewnętrzna harmonia którejkolwiek nie rozproszyła się na zgrzyty.
Tegoż wieczora nabyłem pewności, że młoda przyjaciółka Idalii pochyliłaby się ku mnie życzliwie i chętnie, aby mi wpleść kilka róż gorących w bezbarwne pasmo żywota i że wprost z owej góry mógłbym ponieść w dolinę trochę wspomnień, ściągających powieki, purpurowych i słodkich...
I byłbym je poniósł bez wątpienia, ale tegoroczne otium moje dziwnie się jakoś rozpoczęło. Oddaliłem się kiedyś od życia, wiedząc, iż porzucam je dobrowolnie. Dzisiaj zaś spostrzegam, że chociażbym chciał bodaj na krótki moment do niego powrócić, jużby mi ono nic właściwie dać nie mogło; samotnie mieszkać muszę w pałacu własnym, wystawionym kosztem tysiąca nieprzespanych nocy i tysiąca krwawych analiz. Wzniosłem go na szczycie góry, usypanej przez tysiąc pokoleń żarliwych pracowników postępu, i zejść z niej nie mogę, gdyż wszystkie ścieżki ziemskich przyzwyczajeń i wszystkie powietrzne mosty uczuć stopniowo zawiały się i rozwiały.
A z zewnątrz, któż do przybytku mego wstąpić zechce? Nawet takie istoty, jak ty, kuzynko, nie zapragną szukać zniknionych mostów moich i ukrytych kluczów do mego Skarbca.
Wielką jest moc czasu, który bez wiedzy człowieka gospodaruje w jego wnętrzu. Dla was, kochających i kochanych, powinny z tego nieuniknionego działania czasu wyrastać największe życiowe tragedye. Tempus edax rerum. Czas, uczuć morderca. Słyszeliśmy o porywach — mniejsza z tem, czy biodrowych albo anielskich — przeczuwaliśmy je w sobie, a kiedy nadejdzie godzina wewnętrznego obrachunku, tam, gdzie miały drzemać iskry piorunowych żarzewi, spotykamy żużle i dymy wytlonych ognisk... Odkrycia takie mogliby ludzie czynić codziennie.
Ja, w peryodzie letniego snu myślnego, zrobiłem odkrycie, że moja ciemno-włosa Oreada, najpiękniejsza z pięknych, nie jest w stanie ofiarować mi nic, coby miało dla mnie znaczenie prawdziwej radości... Tylko rzeczywiste Sfinksy wolne są od robienia podobnych odkryć i niezmieszani z tłumem świecą nad światem ogniem własnej potęgi, jak gwiazdy. Czy ja wkroczyłem już na tę gwiaździstą drogę? Jakkolwiek z tem jest, już dzisiaj nie mam ludziom nic do powiedzenia i niczego z ich strony oczekiwać nie mogę...
Czyżby to jednak znaczyło, że wszystkie nici rwać się muszą jak pajęczyna, i że nie będziesz już przysyłać mi swych pieśni? Być może, iż mając duszę w pewnych dążeniach i wiarach rozwiniętą, musisz potępiać myśl moją i nie możesz polecieć za nią w wymiary istnienia nadludzkie, które mrożą cię lodem. Ale czyż pomimo to nie mogę pozostać ci blizkim, czyż nie mogę pozostać uważnym i wdzięcznym posiadaczem twej ufności, słuchaczem wyniosłej mowy twej duszy?
Nie ponowię już prób wyprowadzenia cię na wolność z błędnego koła, w którem nie jest ci przecież miękko i słonecznie. Ale nie przestawaj mówić do mnie... Wiedz zresztą, że i ja miewam godziny modlitwy i błyskawice zaświatowej poezyi. W tych właśnie czasach tęsknię do swej modlitwy i zatęskniłem za nią najgoręcej na tej właśnie górze, gdzie nocowałem z Oreadą, i przyniosłem tę tęsknotę w niziny, zamiast wspomnienia słodyczy. Przeszła mi wtedy noc bezsenna na czuwaniu i rozmyślaniach o życiu, lecz nie jak zwykle o ogólnej życia zagadce, jeno o życiu mem własnem. Myślałem o tem, że jak dom, w którym tę noc spędzałem, stoi na ostrzu alpejskiego grzbietu, tak i ja stoję na zenitowej życia połowie; i myślałem o tej ścieżcie niebezpiecznej i stromej, po której się na ten szczyt dostałem, i o tej drodze, po której mam zejść w mrok dolin. Tak przeglądałem tę połowę, która już była, i tę, co ma dopiero nastąpić... a przez graniaste wycięcia okien oświecał mi pokój księżyc, stojący na wysokiem niebie, nad niezmierzonem morzem ciemnych, gęstych obłoków, srebrnych po wierzchu, które błamem zwartych kłębów rozwiodły się, jak daleko okiem sięgnąć, nad światem, i zasłoniły wszystko, prócz tego jednego górskiego czoła, co wypływało z powodzi chmur na księżyc.
W ciągu owej nocy sierpniowej, nawet w tych wysokościach dziwnie parnej i bezwietrznej, szkarłatne róże, kwitnące na drogach życia, straciły dla mnie resztę swej woni... Nazajutrz, stanąwszy przed śliczną Oreadą, która, wyniosła i świeża, z gwiazdką szarotki u piersi, miała na ustach uśmiech enigmatu, uścisnąłem jej rękę serdecznie i wnet zagubiłem się samopas w ustronnych załomach kamienistych, wolnych od napływu turystów.
Wtedy-to, podczas kilkugodzinnej tułaczki po odludnych skałach i rumoszach, zatęskniłem do zimnej samotności lodowców, kędybym mógł odprawiać nabożeństwo swoje...
Lecz są to rzeczy tak odległe, tak odludne, tak odmienne od modlitw twoich, tak nadludzko dumne i wyłączie Sfinksowe, że mówić ci o nich teraz przynajmniej nie będę. Powiem w zamian, że znasz słowa, które wpadają w głąb serca. Przysyłaj mi takie słowa. Dla wypoczynku ciała i umysłu trzeba mi ochłody niepokalanych śniegów, szklanych krynic, rosy — a tem wszystkiem są mi słowa twoje. Przedewszystkiem te, które, jak lotne płomyki, dobywają się czasem na zrównoważoną powierzchnię twej duszy, gdy spodem przeciągają burze. Płomyki te, na skroń mą padając, przechylą i zbliżą ku mnie kielich twojego serca.
Przyjaźni twego serca mi potrzeba. Jest ono wielkie, czyste i niechaj mi będzie zdrojem odpocznienia, gdy z wyżyn panteonu zstępuję w cienie powszednie i przymknąć pragnę znużone źrenice...
Powiedz mi też kiedy słów parę o pewnym zagadnieniu sercowem, o którem pragnąłbym usłyszeć zdanie istoty z kategoryi dodatnich, to jest mających w sobie kochanie.
Jak myślisz? co uczuwać może dziewczyna młoda i nieobeznana z życiem, gdy ust jej dotkną po raz pierwszy samowolne usta mężczyzny? Czy dziwi się, czy cieszy, czy cierpi? czy trochę tęskni i wspomina? i jak długo wspomina? dzień, tydzień, miesiąc?... Czy tem chętniej poszuka ust nowych, czy też — spotkawszy nowe — powraca myślą do owych pierwszych świętokradzkich.
Mówiliśmy o tem z Idalią — ale to kategorya nektarników.
Pożegnaliśmy już odjeżdżającą do Biarritz panią Idalię snopami kwiatów. Oreada dostarczyła jej całej więzi szarot.
A propos kwiatów. Wraz z nowemi echami swojej puszczy, obdarz mnie, kuzynko, garstką tamtejszych kwiatów. Na ostatniej wycieczce przypomniał mi ubogi światek roślinny, kołysany wiatrem na jałowych czubach alpejskich, nasze swojskie jaskry i stokrocie, usiewające niegdyś trawniki na wsi u mej matki.
«Słońce wyłajało księżyc blady,
Czemu świeci tak słabo i skromnie,
Cicho odrzekł na to księżyc blady:
Dzień do ciebie, noc należy do mnie,
Świeć ty we dnie na ten świat szeroki,
Ja nocą przyglądam się wodzie głębokiej».
Tak ciała niebieskie rozmawiają ze sobą w starej piosnce litewskiej.
Smutno mi, kuzynie, że nie mogę rozmową swoją uprzyjemnić twojego otium, lecz natura nie wetchnęła we mnie zdolności do niewolniczych wtórzeń sumieniom i myślom innych. Mam swoje własne; ale czyliżby Sfinksy, tak niezmiernie dumne i wszelkiej pokorze przeciwne, znajdować mogły wdzięk i zadowolenie w czyjejkolwiek bierności i niewoli?
Na zapytanie twoje, tyczące się serc i ust dziewiczych, nic pewnego odpowiedzieć nie mogę. Serca są różne i usta są różne. Bywają serca pełne hymnów i pełne — kupletów. Bywają usta, na których pocałunki świegocą, jak płoche wróble, i takie, na które kładą pieczęcie niewzruszone, jak święte przysięgi. Gdybym ci o tem opowiadać zaczęła, z łatwością mogłabym w opowiadaniu trafić na serce z hymnem i usta ze świętą pieczęcią, więc na przedmioty twojej ironii...
Pocóż?
Kwiatów nie posyłam także. Z kwiatami mymi stała się rzecz następująca.
W najciemniejszych głębiach puszczy zdarzają się miejsca, olśniewające białością rozkwitłych spirei leśnych, tawuł. Na niezliczonej ilości wysokich łodyg wznoszą się pióropusze, z gwiazdek śnieżystych złożone, tak lekkie, że przy każdym powiewie wiatru chwieją się i rozwiewają, tak przejasne, że zdają się być pochodniami, które litość Boża zapala dla ponurości zmroków. I któżby się spodziewał, że te najjaśniejsze mieszkanki leśnych gęstwin są ulubionym przysmakiem najposępniejszego z jej mieszkańców — żubra? Przychodzi wielki, ciężki, przedpotopowy i białe glorye lasu znikają w ogromnej jego paszczy.
Rozmaite potwory zjadają po świecie rozmaite kwiaty. Przyszły tu również i pożarły moje. Nie mam żadnych.
Przypomina mi to pytanie pewne. Czy nie mógłbyś, kuzynie, obdarzyć mię trochą szczegółów o swej matce? Od dzieciństwa tkwią mi w pamięci opowiadania o istocie tej, pełnej wdzięku i smętku, która nie tylko na trawnikach swych, ale i w sercu miała podobno mnóstwo pięknych kwiatów, rodzinnych kwiatów. Podobno na obczyźnie żyjąc, nie przestawała nigdy tęsknić za ziemią rodzinną i zgasła wcześnie dlatego, że stała w powiewie zbyt suchych i zimnych wiatrów.
Perkun grzmi! Tylko co przeleciała tędy wielka burza. Wściekły wicher niósł kłębiące się tumany kurzawy płowej, przeświecanej czerwonymi wężami błyskawic, które nieustannie wiły się po cielskach ciężkich chmur; świat stanął w ciemności, którą od brzegu do brzegu wypełniły suche trzaski piorunów, przeraźliwe skrzypienie drzew rozmiotanych, potężne stuki łamiących się w puszczy olbrzymów. Na dalekim krańcu łąki zaświecił i długo wśród płowego tumanu czerwoną pochodnią świecił zapalony od gromu dąb. Potem spadła nawałnica deszczowa, której szum wszystko zagłuszył, a napowietrzne, z niezmiernym gwałtem spadające morze, zasłoniło wszystko. Aż z wielką nagłością, ten deszcz nawalny ustał i jednocześnie z za wełnistych chmur, skupiających się po jednej stronie nieba, spłynęła na ziemię smuga promieni słonecznych. Wtedy na drzewach rozczochranych, na osypujących ziemię gałęziach, na trawnikach, na żwirach, na piaskach, zajaśniała ogromna moc pokruszonych kryształów i sreber, które w tej chwili jeszcze w górze i w dole lśnią, drżą, migocą, gdy jednocześnie w wełnistej ścianie chmur, stojącej po jednej stronie nieba, toczy się turkot dalekiego grzmotu, a górą wznosi się tęcza. Jednym końcem o rzeźbę chmur oparty, świetny łuk zanurza się końcem drugim w ciemne uroczysko puszczy, które, nosząc nazwę Nieznanego Rogu, kryje w sobie tajemnicę z ognia i bursztynu.
Ale ja ci, kuzynie, o naszych ciemnościach, tęczach, uroczyskach, tajemnicach, chyba już opowiadać nie będę...
Pocóż?
Nie zasłaniaj się Perkunową chmurą, toczącą w sobie grzmoty. — Opowiedz mi ognistą i bursztynową tajemnicę Nieznanego Rogu.
Proszę.
Dobrze; opowiem.
Niegdyś, niegdyś — przeddziady pierwszych nawet Budników pomnieć już tego nie mogli, istniała w Puszczy świątynia pogańska, Romowe, czyli dom pokoju. Tuż obok było siedlisko Arcykapłana, miejsce poświęcone, którego wnętrza ujrzeć nie miał prawa żaden wyrok niepoświęcony i stąd miejsce, przez zakaz srogi w niezdobytą warownię przemienione, dostało nazwę Nieznanego Rogu. Przyczyna znikła, lecz nazwa została w późne potomstwa i wieki.
Oprócz kapłańskich modłów, odprawiane tam były akty pewne, tajemne i posępne, zarazem wspaniałe. Gdy na szerokiej przestrzeni ziemi umierał bohater, słynny z czynów mężnych, lub śpiewak za płomienne pieśni uwielbiany, śmiertelne zwłoki ich, wraz z rumakiem i zbroją rycerza, czy z szatą i lirą poety, spalone bywały w tem miejscu na stosie ułożonym z modrzewi i cisów, a okadzanym bursztynem i tomką. Lud aktów tych nie widywał, lecz właśnie dlatego w krainie fantazyi jego stawały się cuda zmartwychpowstania. Ilekroć w opasanej srogim zakazem twierdzy zielonej dokonała się tajemnica ognista, nad Nieznanym Rogiem ukazywał się blask płomienny, w którym bohater na rumaku i w zbroi, albo wieszcz z lirą w ramionach, z szybkością błyskawicy przerzynał mroki nocne, wzbijał się ku obłokom czy gwiazdom i pośród nich znikał. Tylko, gdy zniknął, przez chwilę jeszcze drgała pod niebem mgiełka świecąca i w powietrzu rozpływała się woń spalonego bursztynu.
Jak fale wodne, które na piaskach zacierają pismo wiatrów, tak upływające stulecia zatarły w ludzkiej pamięci pogańską Romowe i gorejące stosy, i same nawet imiona dawnych mocarzy serc ludzkich.
Lecz na spodzie pamięci, jezioro wspomnień stoi nieśmiertelne, choć zmącone. Więc ilekroć na nocne niebo jakakolwiek siła natury wyrzuci nad Nieznany Róg błyskawice, czy inne światło niewiadomego początku, lud żegna się, ze czcią pochyla głowy i wierzy, że kędyś, na świecie, jedno jakieś mężne, albo śpiewne serce w tej chwili uderzać przestało.
Był moment, w którym i ja uległam złudzeniu. Zdawało mi się, że w świetle wybuchającej nad lasem błyskawicy letniej dostrzegłam postać brata, skutą z rumakiem — Avisem, a w przestworzu zapachniały mi bursztyny śmierci, pełnej chwały.
Potem, nieraz, gdy w godzinach nocnych upatrywałam w czarnym szlaku puszczy, miejsca, na którem Nieznany Róg się znajduje, i wzrok podnosiłam ku ciemnemu nad niem niebu, przez myśl przeciągał mi wiersz wielkiego i kochanego poety, o chwili:
«Kiedy ziemi zleciwszy śmiertelne zewłoki,
Ogniu równa prędkiemu przeniknę obłoki...»
Nie masz dla mnie kwiatów. Dlatego może nie masz ich dla mnie, iż serce twoje wypełnione hymnami, a usta niegdyś naznaczone zostały świętą pieczęcią... A może też przypuszczasz, że mam róż za wiele, a źródeł rosy podostatkiem... Może uważasz mnie za jednego z tych groźnych potworów, co niszczą łacno śnieżne koronki kwiatowe, jak owe puszcz waszych ciemne pierwopłody, depcące bezwzględną stopą po wiotkich i jasnych tawułach...
Otóż powiem ci, że są serca tak dziwacznie ukształcone, iż nawet w otoczeniu tysiąca róż nie umieją bić tętnem różowem. Bywają także słońca tak wybredne, iż tylko na wypłakanych chmurach promienie swoje wiązaćby chciały w tęcze...
Wiesz, jakich hymnów w ustach twoich nie słuchałbym chętnie, ale nie możesz mieć również, tak przynajmniej pochlebiam sobie, wątpliwości żadnej, że serce, brzmiące od kupletów, i usta, na których pocałunki świegocą jak wróble, nie są wcale ideałem moich wczasów, ani nawet przedmiotem upodobania. Natomiast wzmianki moje o wielkim świecie nektarników, w którym się obracam, prawdopodobnie obudziły w tobie przypuszczenie, że, nie krępując się powszechnemi normami, także i w paragrafie «on i ona» rozejrzałem się na swój sposób, i że przegląd ten napełnił mnie w wieku stosunkowo młodym uczuciem przesytu... Dla osób, patrzących na życie pod twoim kątem widzenia, byłby to szczegół dość mętny...
Nie chciałbym, aby na szybę, wstawioną między istoty nasze, i tak już niezbyt przejrzystą, i tak już pełną cieni, padły nowe cienie, zwłaszcza ze źródeł tak mętnych. I dlatego najlepiej będzie, jeżeli ci zdam sprawę z epizodu, który mi dał pochop do ostatniego erotycznego zapytania. Nie chcę uchodzić w twoich oczach za nadczłowieka i chronić strzępów rozchwianej aureoli pozorami zupełnego znieczulenia. Nie mogę zresztą rozmawiać z tobą o czemkolwiek nieosobistem, bez wywołania natychmiastowego zgrzytu pojęć o uczucia, wiedzy o wiarę...
Nie chodzi tu ani o Cléo de Mérode, ani o genre Cocotte, ani o żadną z głośnych mondetek i herytetek, spotkanych na wielkich targowiskach Europy, ale o tę wspomnianą już rodaczkę moją, z którą spędziłem zeszłego roku czas bardzo krótki w sąsiedniem Giessbach.
Musiałabyś przedewszystkiem znać Giessbach.
Miejscowość tę tworzy jeden tylko hotel, sterczący na zielonej skale, której ostoje wysuwają się z jeziora Brienz nakształt półwyspu i zapadają ścianą niemal prostopadłą w jeziorne głębiny. Z pokładu parowców, które przewożą do Brienz podróżnych, z daleka już widne są ponad szczytami jodeł i świerków, gęstym płaszczem osłaniających opokę, wysmukłe baszty gmachu, zbudowanego wdzięcznie na wzór średniowiecznych zamków. Widać też na szmaragdowej draperyi koniferów jasne krople rubinu od flag szwajcarskich, zatkniętych na iglicach wieżyczek, zaś u samej podstawy, tam, gdzie półwysep skalisty zapada w jezioro i maluje na niem jasną smugę opoki i ciemny płaszcz świerkowy, różowe ściany zamku i krople rubinu, ruchome na ruchomej fali, zatopione już wreszcie głęboko szmaragdowe odbicie gór wyższych, tam też ściąga na siebie uwagę wielka i lśniąca plama śnieżno-biała i zda się nieruchoma. Dopiero gdy parowiec minie płetwiasto spłaszczony przylądek i wysepki Izeltu, zagadkowa białość nabiera życia, poczyna się kłębić, pryskać pianą i szumieć. Jest to najniższy wodospad i ujście do zbiornika bryenckiego tego strumienia, który, spływając z Alp potężnych, zjawia się u szczytu stromo spiętrzonych borów, rozcina je hucznym słupem białym i srebrnych prądów, rozbijających się w siedmiu coraz gwałtowniejszych kaskadach o głazy i staczających się z zawrotnych wyżyn przez jar poszarpany w jezioro. Hotel ma poza sobą widok zamknięty aż pod niebo tą ścianą spadzistą, lesistą i przerzniętą majestatycznym wężem wodospadów, a przed nim skupiony szereg świerkowych piramid zostawia wśród skratowanych gałęzi wązkie tylko szczeliny, przez które przegląda ciemno-modra przestrzeń jeziora i przeciwległa ściana gór omglonych, z jałowemi turniami Rothhornu. Oto pobieżny obraz Giessbachu, ustroni, cofniętej od gwarnego gościńca międzynarodowego przepływu, w szum wód i w szum lasów.
Ustroń ta nęci do spoczynku i chciałbym powrócić tam jeszcze kiedy w twojem towarzystwie, z twem zamyśleniem, z twoją harfą, grającą na nieznane mi dotąd nuty...
Chciałbym, patrząc na huczną i lśniącą grę atomów, wypoczywać, wsparty o głęboki nurt twej duszy i o rozlaną po nim słoneczność.
Tam ją ujrzałem. I wnet rozkochany
Że z tęczy wyszła i z potoku piany,
Wierzyć zacząłem, i wierzę do końca:
Tak jasną była od promieni słońca.
Nie, nie było to tak zupełnie w myśl sentymentalnych dziewic i romantycznych poetów. Ja chyba nie byłem rozkochany... a także nie było wtedy słońca. Z końcem sierpnia powracałem z Zachodu do domu i postanowiłem zatrzymać się dobę w Giessbach. Lato było, mianowicie w górach, bardzo dżdżyste, chłodne i już od połowy sierpnia błądziły w powietrzu powiewy jesieni. Chciałem zobaczyć Giessbach wieczorem, w świetle magicznych ogni. Przybyłem na miejsce przy końcu dnia, i gdy wnet prawie po przybyciu wyszedłem na taras, schowało się już słońce, które dnia tego po długiej przerwie zabłysło różycą bladych promieni. Szerokiemi schodami, tonącemi w powodzi strojnych krzewów, zstąpiłem z terrasy na małą platformę, splantowaną przed domem w pierścieniu drzew wielkich i cienistych. Miejsce to było w tej porze już nieco mroczne i prawie puste. Na jednej z ławek dostrzegłem małżeńską parę sędziwych ludzi, otulonych w pledy, zapewne blizkich grobu. Ale na załomie platformy, przy kamiennej balustradzie, tuż nad brzegiem przepaści, gdzie rozstępują się jodłowe kurtyny, wpuszczając więcej światła i otwierając przepiękny widok na wodę i przeciwległe skały, znajdowała się jeszcze jedna istota żyjąca, młoda, młodziutka panna.
Siedziała w rozłożystym, trzcinowym fotelu, z otwartą książką na kolanach i, głowę podniesioną trzymając nieruchomo, zdawała się patrzeć z uwagą na wierzchołek Rothornu, zamglony modrem przyćmieniem niedalekiego zmierzchu. Zanim mogłem przyjrzeć się dokładniej szczegółom jej postaci, uderzyła mnie dziwna łagodna i miękka połyskliwość jej płowych włosów, zwiniętych w tyle głowy splotem misternym, a u czoła i skroni rozluźnionych w jasną kędzierzawą gęstwinę. Ogarnąłem ją spojrzeniem i zbliżyłem się do tej samej balustrady, poczem, oparty o kamienną poręcz, jąłem przypatrywać się panoramie, a od czasu do czasu przesuwać wzrokiem po nieznajomej. Mogłem to był czynić w tem miejscu bez narażenia się na zarzut natręctwa, lub niegrzeczności, a czyniłem tem chętniej, iż każdy rzut oka na uroczą dziewczynę dodawał coraz nowych i coraz pożądańszych szczegółów do całości, sprawiającej na mnie od pierwszego momentu wrażenie niezmiernie pociągające. Po prostu nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jaka inna postać kobieca tak doskonale przystosowaną była do idealnego wzoru, jaki wyobraźnia w każdym z nas wytwarzać zwykła, odpowiednio do współdziałających tu fizyologicznych i duchowych składników indywidualności. Obznajamiałem się z jej obrazem z zadowoleniem nadzwyczajnem; lecz skoro tylko zauważyłem, że odczuła moje spojrzenie i, podejmując przerwaną lekturę, pochyliła się nad książką, zwróciłem oczy na nieznaną mi wówczas sceneryę i spokoju czytelniczki nie przerwałem już ani razu. Stałem tak bez poruszenia czas dłuższy, więcej zainteresowany sąsiedztwem panny, aniżeli jakością panoramy i coraz bardziej pragnący poznania. Chodziło mi zarazem o to, czy i ją obecność moja wprawia w roztargnienie? Jakoż, pomimo, że byłem niemal zupełnie odwrócony, odgadywałem zmysłem instynktownym, czy też wprost odczułem, że przy odginaniu szybko przebieganych kartek, wzrok jej przelotnym błyskiem padał na mnie i z wielkim pośpiechem wracał na stronice książki. Bezpośrednio spotkały się źrenice nasze dopiero w chwili, gdy odsunąłem się od balustrady i, skierowując się z powrotem ku hotelowemu tarasowi, spocząłem na niej wzrokiem. Wtedy odniosłem po raz pierwszy wrażenie, że oczy jej, patrzące z owalnej oprawy rzęs płowych, mają pozór srebrnych, i przekonałem się, że delikatne usta z blado-różowego koralu uwypuklają się na białej twarzy taką prawie pieszczotliwością linii, jak u Bouguerauwskich amorów. Urok jej drobnej twarzy zaliczyćby trzeba do rodzaju tych piękności, które, nie działając zbyt świetnymi i jaskrawymi efektami na łatwą wrażliwość szerokiego otoczenia, nęcą tem silniej, oglądane z blizka, wytworną rzeźbą rysów i doskonałą harmonią szczegółów.
Nie wiem też po dziś dzień, drogą jakiej tajemnej intuicyi powiedziałem sobie od razu, iż musi to być bardzo błękitna Polka, mimo, że obok leżał na taburecie dziennik z napisem francuskim, a czytana książka formatem i żółtą okładką wskazywała paryskie pochodzenie. Panna, mierząc się ze mną przez chwilę wzrokiem, usiłowała nadać oczom swoim wyraz zupełnie obojętny i nieco wyniosły, jednakże właśnie wyniosłość ta pozwoliła mi przypuszczać, że nie patrzyła na mnie tak samo, jak patrzyłaby na pień świerkowy, albo na kandelabry lampionów. Mogłem był pozostać jeszcze czas jakiś obok niej, ale wolałem okazać się zupełnie obojętnym i odejść w stronę parku, z nadzieją, iż niebawem w sali jadalnej znajdę znów sposobność do nasycenia mych estetycznych potrzeb. Wogóle byłem wielce rad z pomysłu, który zaprowadził mnie do Giessbach.
Zadowolenie to ustąpiło miejsca uczuciu zawodu, gdy się powyższa nadzieja moja nie ziściła. Na widok stołów, ciągnących się podwójnym rzędem przez długość obszernej sali, zastanawiałem się nad tem, czy los obdarzy mnie miejscem przynajmniej przy jednym i tym samym stole ze srebrnooką. Tymczasem nieznajoma nie zjawiła się wcale, a ręka losu umieściła mnie najniegodziwiej pomiędzy opasłym Francuzem, a rodziną amerykańską, z kilku głów złożoną, która przy posilaniu się nie zachowywała wcale rozsądnej i tak często pożądanej w mowie ekonomii. Na domiar złego deszcz padać zaczął i kaskad wieczora tego nie oświetlono.
Odnalazłem ją dopiero nazajutrz w południe, w parku hotelowym, barwistym od mnóstwa kwiatów. Schodziłem właśnie od wodospadów pochyłą nieco aleją kwiatową ku domowi, gdy na przeciwnym końcu tej drogi ujrzałem trzy osoby, kroczące bardzo powoli pod górę. W jednej z nich poznałem ją natychmiast. Prowadziła matkę, kobietę wysoką i szczupłą, rumianą na twarzy, ale bez wątpienia chorą, która też niebawem przystanęła, aby wypocząć, jakkolwiek cała droga, przebyta od hotelu aż do tego punktu, mogła wynosić najwięcej paręset kroków. Jedną ręką opierała się o ramię wysmukłej panienki, w drugiej, opuszczonej bezsilnie, trzymała lekki słomiany wachlarz chiński, rzucający na szary jedwab jej powłóczystej sukni plamę bladego złota. Trzecia, z pozoru dama do towarzystwa, oddaliła się wnet z pośpiechem, szukając widocznie krzeseł. Sposobność ta była mi bardzo na rękę. Przeszedłem obok pań, zlekka uchylając kapelusza i napotkawszy opodal kogoś z domowników, znacznie prędzej, aniżeli owa towarzyszka, zdołałem dostarczyć foteli.
Gdy w dwie godziny później panie opuszczały kiosk, z którego roztaczał się widok najbardziej malowniczy na cały Giessbach, ja podać mogłem ramię matce, wyręczając pannę. Jak widzisz, znajomość zawarta bez zbytnich trudności. Wszystkie domysły moje były trafne. Nie starałem się zresztą dowiedzieć wiele. Były to rodaczki nasze, w hierarchii społecznej postawione wysoko i świetnie — o ile pamiętam — spokrewnione na Litwie. Miejscem wychowania i wykształcenia panny był Paryż, miejscem pobytu matki były od kilku lat, odkąd stan zdrowia jej znacznie się pogorszył, rozmaite uzdrowiska zachodniej Europy. W Giessbach bawiły od tygodnia z zamiarem pozostania tam do połowy września. Od pierwszego wejrzenia poznałem, że cierpienie tej pani, zaostrzone przez wadliwość serca, należy do chorób wycieńczających powoli, ale stale, i że lekarzom chodzi tylko o wytworzenie warunków, wśród których nieunikniony kres przyjśćby mógł jak najpóźniej i w formie najłagodniejszej. Chora nie miała w sobie nic, coby mogło w jakimkolwiek kierunku wzbudzić moje zajęcie, czy też sympatyę, owszem, drażniła mnie ciągłem, a zgoła prowincyonalnem i staromodnem używaniem francuszczyzny, a stanem swym chorobliwym przypominała ustawicznie, że w piersi mojej znajduje się również zegar sercowy, który uderza tyle i tyle razy na minutę i każdej minuty, z lada powodu, zatrzymać się może.
Wrażenie mdłych kropli aptecznych sprawiały na mnie rozmowy z tą chorą i pospolitą kobietą, w popielatej sukni, z wielkim wachlarzem blado-złotym; ale zażywałem je z dobrowolną odwagą, skoro cukierkiem nagrody była dla mnie obecność pięknej panny. Co prawda, tylko obecność, nic więcej. Ani razu bowiem nie zwróciła się do mnie. Uważała mnie prawdopodobnie za intruza, natręta — może wprost za sezonowego łowcę posagów. O istotnej przyczynie okazywanej mi niechęci nie dowiedziałem się nigdy. Być może, iż przystosowanie się do poziomu jej matki powiodło mi się wówczas tak doskonale, że wzięła mnie za jakąś płaskość, ze znikomych najbardziej znikomą. Nie wyprowadzałem jej z błędu, nie uchylałem przyłbicy i stałem się echem przeróżnych spraw bieżących wiedeńskiej i naszej society, o ile całkowita moja obojętność na rzeczy tego rodzaju pozwoliła mi zapamiętać szczegóły, roztrząsane często i dokładnie przez panią Idalię. W ten sposób zdobywając sobie bardzo widocznie sympatyę matki, dowiedziałem się, iż panie jadały w prywatnych swych pokojach, i użyłem całej wymowy, aby nakłonić je do odwiedzenia wspólnej sali. Panna zwróciła się do matki z opozycyą, miałem jednak większość za sobą i uczyniono mi nadzieję spotkania się, wieczorem w jadalni. W ciągu tych rozmów przekonałem się, że śliczna panienka przywiązana jest do matki całą tkliwością młodego serca, i że oprócz srebrnych źrenic posiada jeszcze jeden wdzięk, dodający jej niewypowiedzianego uroku — uśmiech. Uśmiechnęła się parę razy, zamieniając z matką uwagi, i wtedy w delikatnych jej ustach ukazywał się rząd ściśnięty zębów, bardzo białych i bardzo drobnych, prawie dziecinnych. Zdawało się, że śmiech ten podszywa różowość jej twarzy jasnością wewnętrznego słońca, które jednak natychmiast chowało się i gasło, ilekroć oczy jej spotkały się z moim badawczym wzrokiem. Nie narzucałem się jej więc żadnym bezpośrednio ku niej zwracanem słowem, wyłącznie starszemi paniami zajęty, i przy odprowadzaniu ich do domu, zadowolony widokiem panny, idącej o parę kroków naprzód. Zatrzymywała się niekiedy przy wspanialszych rabatach, pieszczotliwym ruchem dotykając róż na wysokopiennych krzewach... Powietrze było ciche i parne.
Dopiero w hotelowym przedsionku, gdy matka usiadła na kozetce, aby ponownie wypocząć, i przemówiła do starszej swej towarzyszki, a panna stanęła opodal z zerwanym świeżo pączkiem róży w ręku, zbliżyłem się na chwilę.
— Szkoda róży — rzekłem bez uśmiechu, wskazując kwiatek.
Popatrzyła na mnie, nie rozumiejąc.
— Zwiędnie i umrze... — dodałem.
To było wszystko, co powiedziałem jej przy pierwszem widzeniu się naszem.
Tegoż dnia widziałem ją raz jeszcze, gdyż panie zeszły istotnie w porze table d’hôte’u do jadalni, gdzie zajęliśmy stół osobny, oddalony nieco od zalewającego salę żywiołu brytańskiego. Chociaż nie zdawałem sobie jasno sprawy z tego, o ile mnie ta wyniosła i niełaskawa dla mnie panienka zajęła, spędziłem godziny popołudniowe wyłącznie na oczekiwaniu owego wspólnego obiadu. Niebo zasępiło się ponownie. Z gąszczów szpilkowych i z wąwozów górskich podniosły się mgły gęste i deszcz rzęsisty owinął całe wzgórze szarym welonem niedalekiej jesieni, zacierając stopniowo wszystkie piękności krajobrazu. Zabijałem czas w czytelni przerzucaniem szablonowych skarbów hotelowej biblioteki, co nie nudziło mnie wszakże, ponieważ myślą powracałem ciągle do świeżo zawiązanej znajomości.
Typ dziewczęcy dziwny i zajmujący. Obok skończonej elegancyi wielkiego świata w ubraniu i w każdym ruchu, świeżość wiośniana i jak gdyby biała nietykalność. Jeżeli przy dzisiejszem wysubtelizowaniu zmysłów pod względem estetycznym mówi się powszechnie o barwie tonów i o melodyi barw, to ja, określając przenośnią wrażenie, wywarte na mnie przez tę dziewczynę, musiałbym zmieszać kilka cech razem: białość atłasu, wonność wczesnej wiosny, perlistość rosy, i na symbol obrać rozwinięty w rosach kwiat narcyza. Jakoż, nie znając jeszcze właściwego jej imienia, nazwałem ją narcyzem.
Gdy przy okrągłym, bogato zastawionym stole siedziałem pomiędzy chorowitą damą w czarnej bogatej toalecie, a pretensyonalną jej towarzyszką, naprzeciw wiosennego narcyza, oblewanego ostrą światłością elektrycznych kinkietów, wiedziałem, że tory naszych istnień, zgoła odmiennych, zetknęły się tylko na moment, i że za moment rozejść się muszą, jak dwie, przypadkowo skrzyżowane, parabole, do dwu różnych należące systemów. Wiedziałem o tem, że pomiędzy mną a tą młodą, może dziewiętnastoletnią, Polką niema i być nie może żadnych punktów stycznych, i pamiętając o tem, postanowiłem nie mniej moment ów w miarę możności przedłużyć. Dodanie kilku dni nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy, a przez kilka dni mogłem osiągnąć to, o co mi jedynie chodziło, to jest, zapisać spotkanie nasze w pamięci tej dziewczyny dokładniej, aniżeli się to dzieje zwykle w ruchomym kalejdoskopie podróżniczych wrażeń. Nic naturalniejszego, iż okazywany mi chłód obudził mój interes. Wstrząśniesz głową nad dziecinną małostkowością człowieka, oddanego spekulatywnej myśli! Lecz myśl jest tylko częścią ludzkiej istoty! Ludzkie istoty idą zazwyczaj na służbę małostkowych popędów i popędy swe ukazują w zbytkownych ramach poezyi, jako ideały! Dlaczegóżby więc myśli nie miało być wolno dotknąć się rąbkiem powszednich ideałów, jeżeli nie chce się bynajmniej cała w nich zatracić, lecz szuka tylko odświeżenia przed trudem dalszego pochodu?
Tak rozumowałem wówczas, patrząc z przyjemnością, graniczącą niemal z podziwem, na narcyzową panienkę, zapewne niezmiernie daleką od chęci wyróżnienia przeżywanego epizodu z potocznej zmienności kalejdoskopu i przechowania go na trwałym gruncie pamięci, zwłaszcza życzliwej pamięci. Co do mnie, wiedziałem już, że nie wyjadę zaraz z Giessbach. Na razie rozmawiałem niemal wyłącznie z matką i zadawałem sobie wielki przymus, aby z tem się nie zdradzić, że dyskusya nad poruszanymi przez nią tematami niewysłowienie mnie nuży. Panna mało mieszała się do rozmowy. Słowa jej tyczyły się przeważnie chorej i tchnęły ogromnem przywiązaniem. Przy tej sposobności oglądałem znów parę razy jej perłowy uśmiech. Usłyszałem też jej imię, które, jak pieszczota, o słuch mi musnęło. Henrysia! Raz pocałowała ją matka przy mnie w czoło i usta, co sprawiło na mnie wrażenie poniekąd nieprzyjemnie. Pod koniec, zacząłem mówić o samem Giessbach i o szczególnych pięknościach berneńskiego kantonu. Okazało się, że biedaczka nigdzie nie była, niczego właściwie nie widziała, nawet nie dotarła jeszcze do wyższych wodospadów, dotrzymując towarzystwa matce, a pełną była szczerego uwielbienia dla górskiej natury. Ofiarowałem się, oczywiście, na przewodnika, przynajmniej do wodospadów — na razie bez rezultatu. Premisy były jak najgorsze.
W pomoc przyszedł mi przypadek, w posępnej i smutnej formie nagłego pogorszenia się stanu chorej w ciągu nocy. Dowiedziawszy się o tem w godzinach porannych od służby, udałem się natychmiast po bliższe szczegóły do zakładowego lekarza, który nie przedstawił rzeczy w barwach zbyt groźnych, ale też nie wzbudził we mnie wcale dostatecznego zaufania w trafność swej dyagnostyki. Przypomniało mi się wyczytane w dniu poprzednim nazwisko jednego z głośnych kliników wiedeńskich, bawiącego w Lucernie, i wyprawa do Lucerny, celem sprowadzenia tej medycznej znakomitości, była w tejże chwili postanowioną. Jakkolwiek chora czuła się znów nieco lepiej, oznajmiłem mój zamiar pannie za pośrednictwem damy-towarzyszki, którą prosiłem w tym celu o parę słów rozmowy. Niebawem miałem przed sobą tę, dla której gotów byłem przemienić się w filantropa. Była nad wyraz przestraszoną i już nie tak poprawnie chłodną, jak poprzednio. Sądziła, że lekarz odkrył przede mną prawdziwy stan rzeczy. Uspokoiłem ją, jak mogłem, zaznaczając, że wycieczka do Lucerny nie będzie dla mnie żadnym wysiłkiem, przeciwnie, że wobec beznadziejnej słoty przyniesie mi pewne urozmaicenie, i że łączące mnie ze słynnym specyalistą stosunki ułatwią znacznie sprowadzenie go do Giessbach, co doda niezawodnie chorej i nam wszystkim otuchy.
W rzeczywistości, przedsięwzięcie moje nie było łatwem. W drodze na wysoką przełęcz Bruenigską, patrząc na strumienie deszczu, zasłaniające świat, i słuchając głośnego turkotu kół, zazębiających się o szyny, stawiałem sobie nawet pytanie, czy nie czynię za wiele i czy nie zasługuję na zarzut śmiesznej donkichoteryi? Nie umiałem postępowania swego ściśle zdefiniować i osądzić.
Wiedeńskiego lekarza odszukałem z trudem, a że pora dnia była już dość spóźniona, nazajutrz dopiero przed południem przybyliśmy do Giessbachu. Po odbytej konsultacyi, lekarz zalecił chorej zupełny spokój i wydał kilka nic nieznaczących hygienicznych rozporządzeń. Mogła żyć jeszcze parę tygodni, nawet parę miesięcy, a także mogła zgasnąć za parę dni. Prosiłem medyka, ażeby uspokoił, o ile możności, obie panie, a jednocześnie, aby podsunął im ostrożnie myśl zawezwania kogoś z najbliższej rodziny, by, w razie katastrofy, nie zostawić osieroconej panienki bez wszelkiej opieki. Napisano istotnie do kogoś z najbliższych krewnych. Jak się zresztą dowiedziałem, kilka rozmaitych rodzin zapowiedziało swe odwiedziny w Giessbach, w czasie przejazdu przez Szwajcaryę z początkiem września. Chora cieszyła się na to spotkanie i z całą ufnością mówiła o przyszłości. Atak minął bez dostrzegalnej szkody.
Podjętych około niej trudów i starań, a tem samem zmarnowania blizko dwu dni na jazdy i narady z wielkim internistą, bynajmniej nie żałowałem. Ogarnęło mnie uczucie żywego zadowolenia, gdy, zszedłszy się wnet po odjeździe lekarza z memi paniami, przedstawiałem w obecności chorej raz jeszcze rzecz w ten sposób, iż ów uczony szczęśliwym zbiegiem wypadków zawitał właśnie do Giessbach, w czem niema nawet śladu zasługi z mej strony. Panna, słuchając mych kłamstw niewinnych, zachowywała się już nieco inaczej, niż przedtem, i widać było, że w usposobieniu jej odbywa się jakaś przemiana. Może obok obojętności i nieufności pojawiły się dwa inne czynniki: zaciekawienie i wdzięczność. W szczegóły tego psychologicznego procesu nie próbowałem wglądać, i w dalszym ciągu prowadziłem taktykę uprzednią, gawędząc niemal wyłącznie z matką, która opowiadała mi szeroko jakieś historye sezonowe z Trouville.
Bezpośrednio potem znalazłem się na pięknej terrasie hotelu, sam na sam z moim narcyzem. Pierwszy raz sam na sam, ponieważ niemego spotkania przed trzema dniami liczyć nie mogę. Ona uważała najwidoczniej za swój towarzyski obowiązek podziękować mi za oddane usługi. Powiedziała więc kilka słów uprzejmych, nawet serdecznych, z których zapamiętałem jedno tylko zdanie:
— Pan taki dobry dla mamy, że nie wiem, jak dziękować...
Na słowa te mogła oczekiwać odpowiedzi, że spełniłem tylko elementarny obowiązek, spiesząc z pomocą kobietom i rodaczkom, że będę się czuł szczęśliwym, mogąc być jeszcze nadal przydatnym, i wiele tym podobnych komunałów, które bywają powszechnie przez świat powtarzane każdego czasu i na każdem miejscu, sposobem mechanicznym, wszelako w przekonaniu świata uchodzą za powinność i prawdę. W moich ustach każda taka odpowiedź byłaby śmieszną i maryonetkową, a w oczach tej dziewczyny nie chciałem być ani śmiesznym, ani maryonetkowym.
Po chwilce wahania objaśniłem ją więc, z niepotrzebną może skwapliwością, w tonie suchym i przedmiotowym, że nie ma mi za co dziękować, i że dobrym w jej rozumieniu wcale nie jestem. Sprawiam po prostu sobie samemu przyjemność, jeżeli przychodzę jej z pomocą. Na usługi ich pozostanę tak długo, jak długo sama zechce. Powiedziałem jej także wprost, że żaden wzgląd nie wiąże mnie z Giessbachem, że miałem zamiar spędzić tu tylko jeden dzień, ale, zobaczywszy ją zaraz pierwszego wieczora, postanowiłem pozostać tak długo, jak długo ona pozostanie.
— Kieruje mną więc tak zwany egoizm, racya bytu, tak wśród ludzi powszechna, iż na podziękę nie zasługuję — dodałem, patrząc w jej srebrne źrenice, które nagle przybrały znów dawny wyraz obojętności, i na różowe usta, które straciły uśmiech i znów stały się ustami chmurnego amora.
A widząc złe skutki, jakie wywołała moja szczerość, zmieniłem pospiesznie temat rozmowy i powróciłem do pomyślnych orzeczeń i horoskopów, stawianych przez tak znakomitego lekarza.
Manewr się powiódł, rozmowa nasza rozgrzała się ponownie błyskami serdeczności. Zadałem jej pytanie znowu nie całkiem poprawne, a przynajmniej zbyt poufne.
— Czy matkę kocha pani bardzo?
A gdy nie wiedziała, jak się wobec pytania tego rodzaju znaleźć, ciągnąłem dalej:
— Ja to już zauważyłem, że pani przywiązana jest do niej całem sercem, jak niewiele dzieci dzisiejszej doby. I ma pani słuszność. Niech ją pani bardzo, bardzo kocha, bo tak, jak matka panią kocha, nikt już w świecie kochać pani nie będzie, ani kochać nie może. Wiem już poniekąd, jak pani wskutek otrzymanego wychowania na świat się patrzy i wyobrażam sobie, że wierzy pani szczerze w istnienie na globie naszym wielkich miłości... takich jasnych, lazurowych, archanielsko skrzydlatych i wszechpotężnych. Nie znam dotychczasowego życia pani, jednak, na podstawie doświadczenia i znawstwa ludzkiej Psyche, twierdzić mogę, że do dziś dnia nie znalazła jej pani. Byłoby to zresztą za wcześnie. Ale i w przyszłości, gdyby kiedykolwiek spotkała pani, czy w Paryżu, czy w Trouville, czy na wierzchołku samej Jungfrau, jaką miłość, która pogodnym jej wiarom wydałaby się lazurowym aniołem, niech pani i w takim razie nie spodziewa się klejnotu, któryby mógł dorównać sercu matki. Bez wątpienia, jest miłość macierzyńska, jak wszelka inna, czystym egoizmem. Wszelako, oceniając życie, nie ze stanowiska rozwojowych konieczności, lecz ze stanowiska wrodzonych instynktów, trzeba egoizm matki uznać za kruszec stokroć szlachetniejszy, aniżeli kruszec innych serc...
W miarę, jak mówiłem do niej w ten sposób, w kryształowych jej źrenicach mnożyły się pytajniki, a głos mój cichł, miękł i wzbierał nieuzasadnioną żadnym zrozumiałym motywem słodyczą. Bo, mówiąc z nią o matce, i widząc, jak błogą ufnością napełnił ją sąd sprowadzonego lekarza, odczuwałem władzą wyobraźni obecność ciężkiej chmury zgryzoty, która, niedostrzeżona jeszcze przez nią, zatrzymała się nad tą jasną głową, aby pierwszą słoneczność wiosny zwarzyć tak rychło żałobą... Wyobrażałem sobie, jak na jej płowe włosy, oświecone teraz łagodnie powracającą pogodą nieba, padać będą promienie świec, zapalonych przy zwłokach matki, jak ze srebrnych oczu posypią się łzy perliste i jak pieszczotliwe wargi drżeć będą od trawiącego żalu... Patrzyłem w myślach na takie obrazy — na poły jako Sfinks, który zna przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i widzi przed sobą słabe stworzonko, ufające życiu, na poły jako człowiek pragnący miłości, który chętnie dawałby pocałunki tym ślicznym ustom, i oczom, i włosom, a wie, że najtkliwszym wybuchem erotyzmu nie zastąpi tego, co pójdzie pod ziemię wraz z tamtemi zwłokami.
Jej zmieszanie wzrastało razem z falą słów moich, słów dla ucha jej zapewne niezwykłych. Może pojmowała już wtedy, że nie ma do czynienia z pospolitym łowcą i wielbicielem kobiet, ale zrozumieć zapewne nie mogła, w jakim celu i dlaczego właśnie wówczas mówiłem jej takie rzeczy. Przytem, z całego jej zachowania się przebijała pewna troska i obawa, że znów schodzimy w temacie naszym na tory, jeżeli nie złe, to jednak niewyraźne, a przed tą, nie całkiem przejrzystą sferą, Psyche jej cofała się z wrodzoną odrazą. I tem właśnie ujęła mnie niepomiernie.
Była dla mnie pierwszą kobietą, która nie próbowała zdobyć sobie moich zachwytów ani minoderyą, ani przysuwaniem się do mnie na odległość oddechu, ani żadną inną sztuką dusznych buduarów, jakimi szermują kosmopolityczne Cléony, a niekiedy i alpejskie Oready. Jej płochliwa Psyche chroniła się przede mną w białą gęstwinę narcyzów, choć oczy moje były czyste i nie muskały jej ciała temi spojrzeniami, które są jak pocałunki.
Usta jej rozchyliły się dwukrotnie, jakby mi chciały przerwać, aż zapytała wreszcie, czy rodzice moi żyją?
— Ojciec mój żyje, ale takich starych dzieci ojcowie nie pieszczą. A matka moja umarła wcześnie, odeszła mię jeszcze w dzieciństwie, więc pocałunków nie odbieram żadnych...
I zacząłem z prostotą i z chęcią wielką opowiadać jej różne szczegóły z dzieciństwa mego i o matce, po której zostało mi wątłe, lecz drogie wspomnienie, woniejące tymi kwiatami, jakich, według słów twych, kuzynko, było u niej tak wiele, nie tylko na trawnikach jej domowego królestwa...
I dziwną jest wytrwałość, czy siła życiowa takich kwiatków spłowiałych! Gdy dobywałem je ze skarbca pierwotnych dziecięcych wrażeń, owe stokrotki i jaskry, co rosły na owalnych gazonach naszej wiejskiej posiadłości, i tamte inne kwiaty, które z marzącej duszy swojej chciałaby była przeszczepić w maleńkie serce syna, a które poszły zwykłą koleją wraz z nią pod ziemię, wszystkie one zdawały się zmartwychwstawać naprawdę, jak obrońce, przysłane mi na pomoc, i otaczać mi czoło jutrzenkową aureolą, ażeby jutrzenkowymi blaskami zdobyć dla mnie serce pożądanej dziewczyny.
Czy zmartwychwstająca dla mnie opieka matki pomogła mi wtedy istotnie? To jedno odgadywałem, że sprowadziła pomiędzy nas atmosferę, jaką nie oddychaliśmy przedtem, atmosferę obcą zupełnie salom, terrasom i ogrodom międzynarodowych hoteli, a właściwą prawdopodobnie murawianym zajazdom dziedzicznych siedzib i sielskiej architekturze takich ganków, jaki w Krasowcach mieni się teraz niezliczonymi centkami kielichów powoju. W powiewie, niesionym od tych stron dalekich, znanych nam obojgu z lat wczesnych i opuszczonych na zawsze, było nam tak dobrze, że uwagi naszej uszedł zapadający wieczór i długi przeciąg czasu, któryśmy przesiedzieli u kamiennej balustrady, wysoko ponad głębokiem milczeniem jeziornych wód.
Towarzyszka moja podniosła się pospiesznie, aby zajrzeć do chorej... Zastąpiłem jej drogę. Miała przy staniku z jasnoperłowego sukna, na którym hafty białych latorośli występowały wypukłą rzeźbą, parę listków bluszczu i gałązkę barwinku, złożone w mały bukiecik: poprosiłem ją o darowanie mi tych listków. Odmówiła bez wahania; odmówiła z owym charakterystycznym u niej wyrazem twarzy, głosu i całej postaci, w którym czuć się dawała nieporadność zmieszanego dziecka i zarazem wyniosłość wielkiej damy, odcień niezadowolenia i jak gdyby obawa przed sprawieniem mi tą odmową przykrości. Dla mnie zaś była ta jej odmowa czemś oczekiwanem i miłem, była probierzem prawdy dla sylwetki, jaką sobie ze spostrzeżeń dotychczasowych urobiłem, radością prawie. Lecz dla niej miałem tylko nagłą powagę we wzroku, a na ustach skonanie uśmiechu.
— Niechże mi tej drobnostki nie odmawia — nalegałem jeszcze, przystępując bardzo blizko. — Żądanie moje wydawać się musi, co prawda, bardzo naiwnem i trąci zbutwiałym romantyzmem. Mnie wszakże chodzi nie tyle o owe listki, które tkwią u jej piersi, ile raczej o dar jakiś, otrzymany z jej ręki w nagrodę za rzekomą dobroć serca, a za dar taki obrałem właśnie skromną wiązankę, nie przedstawiającą dla niej żadnej wartości. Proszę o ten drobiazg bardzo usilnie, pragnę objawu życzliwości, nieuświęconego obyczajem. Może już nigdy nic innego, coby mi ofiarować chciała, nie miałoby dla mnie równej wartości, chociażby nazewnątrz wydawało się rzeczą wielką i cenną. Jeżeli odmówi mi teraz, to odmówi wraz z tą jedną gałązką raz na zawsze wszystkiego, gdyż tylko chwila obecna stanowi dla mnie o wartości ofiary. Chwila ta teraz trwa jeszcze i drży w powietrzu, a za moment rozemdleje się w nicość i nigdy nie wróci. Czy wie, że wyrządza mi krzywdę, której już nigdy i niczem powetować nie zdoła?...
Ale ona, przelękła mem naleganiem, oparła się stanowczo, choć łagodnie. Stanowczość ta, jakkolwiek sam chciałem ją widzieć taką, jaką była, sprawiła mi przecież przykrość.
— Moment minął i nie wróci — rzekłem ze smutkiem.
A kiedy odchodziła, rzuciłem jeszcze pytanie, czy chce pójść ze mną wieczorem, w czasie iluminacyi, ku wodospadom? Gdy zaś wstrząsnęła głową przecząco, dodałem sucho:
— Za natarczywość w żądaniach przepraszam i nie popełnię jej już więcej. — Poczem usiadłem na ogrodowej ławce, pozwalając jej odejść samej i iść przez szerokie wschody fasady do wnętrza budynku.
Nastąpił szereg dni, może tydzień, w ciągu których stosunki nasze ograniczały się na najniezbędniejszej, towarzyskiej wymianie zdań o rzeczach obojętnych. Nigdy nie przemawiałem do niej pierwszy. Natomiast oddałem się cały opiece nad chorą, siląc się na wynajdywanie i oddawanie jej drobnych na pozór i nieznacznych, a jednak pożądanych i tak licznych przysług i ułatwień, że stawałem się z każdym dniem niezbędniejszym i zaskarbiałem sobie u tych pań coraz większą życzliwość. Szczególniej matka przywykła do swego przygodnego opiekuna tak rychło, że w każdej sprawie zwracała się do mnie i do wskazówek moich nabierała coraz większego zaufania. Ja zaś wmawiałem w nią stałe polepszenie się zdrowia i pielęgnowałem coraz chętniej i szczerzej.
Ażeby oddalić od ciebie, kuzynko, przypuszczenie, że troskliwość moja o tę kobietę była zimnym manewrem strategicznym, obrachowanym na usidlenie tamtego młodego serca ze strony najłatwiej dostępnej, dodać tu muszę, że inne czynniki odgrywały tu rolę z pewnością ważniejszą. Po pierwsze: dzielę z większością ludzi naukowych tę właściwość, że każde, raz podjęte zadanie, uważam wnet za cel sam w sobie i przeprowadzam możliwie dokładnie; powtóre: przyzwyczajam się wogóle nader łatwo do miejsc i ludzi; nakoniec znajdowałem się wobec istoty, którą porządek świata przesunąć miał niebawem w rozciągłość i w wymiary innego bytu, a proces tego przesuwania nie traci nigdy na rdzennej swej wadze i żywiołowym majestacie. Przypadek uczynił mnie obserwatorem zjawiska o nastroju dlatego właśnie do pewnego stopnia tragicznym, że ja, bierny świadek, z całą jasnością analizy widziałem jego mechanizm w pełnym, niewstrzymanym ruchu, a na widowni ludzkiej nie było tragiki ani śladu. Przeciwnie: samo słońce nadziei, otucha, błyskotliwość zbytkownego otoczenia i różowy obłok nieświadomości, rozpostarty przed krótkim wzrokiem trącanych już palcem losu aktorów. Następstwo tej sytuacyi wyrazić możemy językiem nieracyonalnym i nienaukowym, ale potocznym, że mi pacyentki naszej było żal. Nie chciałem, by na zakończenie dostrzegła cokolwiek z zakulisowego mechanizmu. Byłbym, owszem, bardzo chętnie ulubionej błyskotliwości przysporzył, różowy obłok zagęścił i nektarem otuchy upoił ją aż do niepamięci.
Interesowałem się więc niby sezonowemi wiadomościami z Trouville, przybierałem wszystkie gusta i upodobania światowego włóczęgi i niekiedy tylko odzywałem się z jakiemś zdaniem, z jakimś poglądem pro bono meo na rachunek tej, która już dawno musiała zrozumieć, że w interesie jej matki gram dobrowolną komedyę z dużym wkładem ustępczej pobłażliwości dla chorej. Jakoż za każdym razem podchwytywała wątek, zlekka przeze mnie poruszony, usiłując widocznie okazać, że i ona w innych dziedzinach myśli, niż te najpowszedniejsze, chętniej się obraca. Ale ja z wytrwałą powściągliwością nie podejmowałem nigdy obszerniejszej dyskusyi. Zwracałem się wprost do niej tylko w razie koniecznej potrzeby, a na skierowane do mnie pytania odpowiadałem zwięźle, patrząc na nią spokojnie, poważnie i z wyrazem tajonego żalu. Wtedy ona srebrnemi źrenicami szukała mego wzroku, jak gdyby pragnęła się przekonać, czy istotnie drobne zajście, wywołane jedynie przez towarzyską niewłaściwość z mojej strony, mogło się stać dla poważniej myślącego człowieka przedmiotem nieporozumienia, i jak gdyby cień owego nieporozumienia pragnęła z pomiędzy nas usunąć. Ta jej maleńka troska, płynąca, oczywiście, z wrodzonej łagodności serca, była mi tak miłą, że trwałem w swym dziecinnym uporze.
Podobnież i o wspólnych przechadzkach nie było więcej mowy. Pogoda tymczasem ustaliła się i wraz z wrześniem przyszły dni ciepłe, jaskrawe, chociaż jesienne. Hotel zapełnił się świeżą i ostatnią już falą turystów. Dość wiele przesiadywałem z paniami w parku, gdzie koncertowała kapela zakładu. Wieczorem patrzyliśmy z terrasy na czarodziejskie efekty magnezyowych świateł, zapalanych iskrą elektryczną równocześnie na wszystkich piętrach kaskady. Przed olśnionym widzem znikał wtedy cały potężny szmat góry w nieprzeniknionej ciemności, a gorzał tylko kręty słup potoku, który roziskrzał się na stropie gdzieś pomiędzy gwiazdami, mgłą chwiejną rozpryskanej wody i posuwistym zygzakiem ześlizgiwał się z czarnego płaszcza nocy w otchłań wąwozu, szeroko rozwartego u podnóża góry. I bywał to istotnie widok arcypiękny, gdy pęki magnezyowych promieni zmieniały raz po raz swą barwę, oświecając czarną koronkę jodłowych gałęzi, bramujących kaskadę, ciskając w srebrzystość nurtów deszcze złote i wysyłając raz po raz na ciemny firmament rakietowe gwiazdy, które stawały krótką chwilę na niebie w świetności wielkiej i cicho gasły, jak myśli zbyt śmiałe, roztrącone o wieczność. Z miejsc, kędy pękły, spadały potem bezsilne łzy ogniste i tonęły w rozchwiejach wodnej kurzawy, unoszącej się nad strumieniem.
Angielskie damy, obróciwszy niedokrewne twarze na te magiczne świty, powtarzały niestrudzenie: «Splendid! splendid!», a moja dzieweczka żałowała tylko, że czarowny moment iluminacyi trwa tak krótko!
— Przelotne czary Giessbachu — zauważyłem, zwracając się do matki — mają przynajmniej tę dobrą stronę, że za pieniądze dają się co wieczora wyczarowywać na nowo. Ten płomień zaś, który na wiosnę ogarnia serca ludzkie i daje im różne piękne kolory, trwa równie krótko, lecz nie wraca nigdy...
Myśl moja przeciągała wówczas przez rozległy obszar uczuć, rozdumań i pragnień, pełen nierozjaśnionych cieni i nieuchwytnych granic, który otaczał mi duszę zagadkowym pierścieniem. I dorzuciłem jeszcze:
— Przelotna gwiazda szczęścia zjawia się raz jeden w życiu każdego człowieka, w kształcie iskry nieśmiałej, a niepoznana, lub wzgardzona, leci dalej i już nie wraca.
Przez twarz tej, do której właściwie mówiłem, przemknęło leciutkie drgnienie i zatrzymało się na chwilę w poruszeniu ust, w poziomem ściągnięciu brwi i w słabej zmarszcze na czole, jak to spostrzegałem u niej zawsze, ilekroć zajęta była intensywnie jaką myślą trudną i niejasną. Czy zastanawiała ją gwiazda szczęścia? Czy mniemała że się skarżę?
Tego samego wieczora zapytała mnie: czy bardzo jest daleko do najwyższego wodospadu? Przypuszczałem godzinę drogi pod górę. Bardzoby sobie życzyła dotrzeć aż do szczytu i znaleźć się na szmaragdowych połoninach, usianych szaletami pastuchów, stąd już widnemi. Obiecywałem jej, że tam na górze niema już prozaicznych turystów, że natomiast widzi się wokoło niestrzyżoną kwiecistą trawę, nierówno podeptane ścieżki, trzody, dzwoniące echowo, turnie, porosłe kosodrzewiną i kępami rododendronu, a nad tem wszystkiem ogromny krąg kryształowej atmosfery, zatoczony w kopułę światła i wolności nad zjeżonymi grzbietami górskich łańcuchów, łańcuchów szarych, liliowych, sinych, tak wreszcie błękitnych i czystych, jak niebo. Gdzieś w upokarzającej głębi widać może stamtąd dachy i klomby Giessbachu — podobne do dziecinnych zabawek — i jego mieszkańców, drobnych, jak mrówki, które poruszają się między sztucznemi arabeskami klombów, ani przeczuwając, jak to się myśli i czuje na szczytach! Na jasnych i wolnych szczytach!...
Nazajutrz znalazłem się wcześniej niż zwykle przed domem w gwarze poliglotycznym duszyczek wędrownych, rozradowanych wspaniałą pogodą. Nie czekałem długo; ukazała się na stopniach wiodących do westybulu, sama jedna, w gładkim spacerowym kostyumie, z kapeluszem i parasolką w ręku. Spostrzegłem też natychmiast ciemno-zieloną wiązankę listków, zatkniętych u paska. I w niej było tego ranka wiele słońca i radości. Uśmiechała się do mnie już z daleka i wyciągnęła rękę na powitanie. Okrążywszy parów, rozcinający opokę tuż pod platformą hotelu, skierowaliśmy się w las ku wodospadom, jak gdybyśmy byli wyprawę tę wyraźnie między sobą umówili poprzedniego wieczora.
Matka czuła się zdrowszą niż zwykle: można było zatem oddalić się na parę godzin.
Szliśmy powoli, cienistym lasem szpilkowym, miejscami świetlistym, miejscami ciemnym i omszonym, drogą pnącą się w krótszych, lub większych zawrotach wzdłuż strumieniowego łożyska, coraz wyżej i wyżej. Tam, gdzie wody potoku głośniejszą i wyższą kaskadą miotają się wśród urwisk i głazów, zatrzymywaliśmy się na lekkich mostkach, rzuconych tuż nad rwącą falą, albo zbaczali ze ścieżki na głazy wysterczające z wody, skąd spędzały nas bryzgi piany i dyamentowe w słońcu tumany gęstego pyłu, wybuchające z lejkowatych zagłębień. Ona nie słuchała grzmiących okrzyków rozpaczy, bijących z kaskad i fontan o szklaną pogodę powietrza. Ją zachwycała nowość widoków, szumny ruch żywiołów dążących do równowagi, jaskrawość barw i zwycięska świetność słońca, które nasycało wodę tęczami i było w stanie w najmarniejszą kroplę wszczepiać swoje blaski. W wędrówce naszej natrafiliśmy w kilku miejscach na kopce brudnych popiołów i wbite w ziemię opalone słupy z resztkami fajerwerków. Te zgliszcza raziły ją, jako czarne i szare plamy, wśród soczystej gęstwiny ziół leśnych i na tęczujących granitach.
— Jeżeli wszystko, co zdala od nas płonie i olśniewa, tak się przedstawia oglądane z blizka...
Ale przerwałem jej.
— To tylko żużle. Nie trzeba myśleć o tych rzeczach spalonych i smutnych.
W rzeczy samej, młodość, mająca żyć, nie powinna myśleć o żużlach. Gdyby myślała o nich, musiałaby się była przedewszystkiem ode mnie odwrócić.
Szliśmy pod górę po stromym stoku rozgrzanego przez gorąco południowe lasu. Ta narcyzowa dziewczyna kryła w sobie zarzewia wszystkich ogni, z których ludzie rozniecają swe przewodnicze światła, tak nieozowne do życia, jak tlen, albo woda. Ja niosłem z sobą pod tę słoneczną górę tyle popiołów zimnych i ciemnych, że musiałbym się jej wydać słupem żałoby, czarniejszym od tych, na których powiewały strzępy wygasłych słońc magnezyowych. Wolałem zaś wydawać się jej czemś zgoła przeciwnem, czemś piękniejszem nawet i ciekawszem, aniżeli brylantowe fontanny, aniżeli te rumieńce promienne, co błądziły po pniach żywicznych, aniżeli gałązki jeżyn i malin zwieszające się z pomiędzy drzew na naszą ścieżkę, niż rój łątek i motyli nad fioletem tojadu i fioletem cyklamów. Dlatego więc udałem się tu po pomoc do kwiatów i czarów natury. Napełniłem swe myśli barwami dzwonków i motyli, wonią malin i jodeł, ubrałem je w srebrzystość stopionego śniegu, który rzucał się obok nas ze skały, niosąc gwar i wrzawę wodospadu w dolinę... i mówiłem jej o pięknościach alpejskiego świata.
Zbliżaliśmy się do niego istotnie, z regionów hotelowego szablonu i płatnych osobliwości. Las stawał się coraz rzadszym, coraz węższa i stromsza ścieżka nasza przecinała zręby poszyte karłowatymi klonami i leszczyną. Kwiatów i jagód było coraz więcej, a brzegi Giessbachu stawały się coraz urwistsze i niedostępniejsze.
Słuchając tego, com mówił, przystanęła z zarumienioną twarzą, z piersią falującą, pod gładkim stanikiem, od długiego pochodu. Ona sama miała w sobie wszystkie uroki i tęcze nieśmiertelne dziewiczej natury, świeżość malin na ustach i błękitną srebrzystość w oczach... Kilku aż tu zagnanych viveur’ów w pretensyonalnych nieco, alpinistycznych dressach, którzy przecięli nam drogę, obrzuciło nas wzrokiem zaciekawionym i badawczym, wymieniając między sobą żywe uwagi. Wzięto nas zapewne za parę narzeczonych, albo kochanków, żądnych samotności.
Prawdą zaś było, że na widok mojej chciwej słuchaczki wolałbym był zrzec się wszelkiej słodyczy, nawet, gdyby mi jej — któż wiedzieć może? — nie broniła, aniżeli spaść w jej wyobrażeniu do poziomu powszedniej małości. Prawdą było, że nawet w tych miejscach, gdzie ścieżka mogła się jej, niewprawnej i niedoświadczonej, wydać zawrotną i niebezpieczną, nie podawałem jej dłoni, na co przecież i surowa władczyni Krasowiec młodej parze budniczej na puszczowej polanie bez skrupułów pozwala. Może dumny myśliciel, nie chcący nic dzielić z gminem, poświęcał we mnie szczęście człowieka. Dość, że zamiast jej mówić słowa słodkie i różane, wielbiłem przed nią majestat nadchmurnych lodowców i porównywałem go z małością ludzkich sił i pragnień. Zamiast słać jej pod stopy miękkie girlandy pochlebstwa, z zawziętą otwartością wyznawałem, że w dzikich pustkowiach niebosiężnych gór wolę być zawsze samotnym... Czyż jest kto duchem tak rozskrzydlony i potężny, by wśród owych najwyższych i najczystszych wymiarów ziemi stanąć zdołał na jednym ze mną poziomie myśli i jej wzlotów?
Nie wiem, nie wiem, czy ona pojmowała w zupełności znaczenie tych i innych słów moich. Mówiła mi, iż prawie nigdy nie bywa zupełnie samotną, że jednak taką samotność, o jakiej opowiadam, przeczuwa i że musi to być uczucie nadziemskie... Czy twierdzenie to harmonizowało istotnie z ogólnym wyrazem jej życiowych dążeń i poglądów? Czy wolałaby była może odkrywać więcej krwistego płomienia?...
Bo płomienie, w które ubierałem się przed nią, były błękitne, ale może posiadały dla niej pewną świetność rzeczy rzadkich... Może, rozwijając się bezpośrednio dla niej i przed nią, nęciły ją podobnie jak szmer górskich wód i zapach górskiego lasu, i może dzielić im wypadło los takich subtelnych wrażeń, które w balowych salach i na trybunach turfu zwykły ulatniać się bez śladu... Teraz dopiero uświadamiam sobie jak mało zajmowałem się rozpoznawaniem indywidualnego kierunku jej myślenia. Z rozmów, które prowadziliśmy z sobą, przychodzą mi najczęściej na pamięć obrazy moich własnych idei. Postać jej staje dzisiaj przede mną w arabeskach, kolorach, blaskach lub cieniach pomysłów, porywów i nastrojów, jakie wkoło niej, w niej i dla niej, sam i własnowolnie wywoływałem... Czy nastroje moje były zarazem poezyą, mieszkającą stale w jej duszy, z tego zdać sobie sprawy nie umiem. Ona była przeważnie słuchaczką moją, słuchaczką zasłuchaną i porwaną. Gdy oczyma wyobraźni patrzyła w zaklętość śnieżnej krainy, taką, jaką ja przed nią odsłaniałem, gdzieś wysoko, oprawioną w zorze seraficznych poranków i w purpurę zaświatowych zachodów, tak piękną, jakiej niema ani w górach Szwajcaryi, ani nigdzie na ziemi, natenczas z salonów nektarniczych i z trybun turfu nie pozostawało w niej nic, prócz nieskazitelnego wykwintu postaci i układu, ale żaden pyłek stamtąd przyniesiony nie zamącał jasności jej duszy. Wtedy była samem uniesieniem, samą tęsknotą i byłaby szła przez śniegi ad astra!
Jednak młodej dziewczynie trudno jest wznosić się długo ku wyżynom tak odległym! Trudno i daleko! Staliśmy zaledwie na połowie góry, las się jeszcze nie skończył, nie gięła się nam jeszcze pod stopy szmaragdowa trawa, ani trzody nie dzwoniły echowo, gdy spostrzegła biedaczka z żalem i przestrachem, że musi już wracać do matki, którą na tak długo zostawiła samą!...
Schodziliśmy więc pospiesznie w dolinę...
Po drodze zaprowadziłem ją jeszcze na skalisty krużganek, który pominęliśmy poprzednio. Trzeci główny wodospad spływa nader szeroką wstęgą z kamiennej ściany tak silnie przechylonej, że obszedłszy rozpadlinę można się dostać poza wodospad i z ciemnej, chłodnej arkady oglądać świat, pełny barw i słońca, przez srebrno-modry welon ruchomej fali. Efekt ten jest tak niespodziewany i czarowny, że mój narcyz zamilkł w najgłębszem skupieniu.
Stała bez ruchu, zapatrzona w naturalne czarnoksięstwo kolorów i zasłuchana w płaczliwy szmer kaskady, który przenikał tu całą skałę, drżącą od nacisku wód, i wydawał się głosem martwych kamieni, albo uwięzionego tutaj w cieniach i wilgoci niebieskiego światła. Nie przerywałem milczenia, lecz oparty ramieniem o narożnik jodłowych wiązań, tworzących arkadę, począłem przypatrywać się jej z uśmiechem. Zapomniawszy zda się, o wszystkiem, co leżało poza urokiem tej szklanej ustroni, słuchała i patrzyła. Nic, tylko słuchała i patrzyła. Myślała także. Zmarszczka zadumy wystąpiła pomiędzy zsuniętemi brwiami i różane wargi rozchyliły się lekkiem drgnieniem, jak gdyby chciały szeptem wtórować pracującym w niej myślom, uczuciom, obrazom.
Zaś uczucia te i obrazy musiały być z tych, co «uśmiechami rozrywają łono...» Wkrótce potem pojawił się na jej ustach promień bezwiednego szczęścia, przebił się na twarz całą i napełnił oczy wyrazem cichego rozrzewnienia czy zachwytu... Patrzyłem na grę tych wewnętrznych jutrzenek, na tęcze błękitne i połyski padające na nią od bladawego słońca, którego pienista zasłona pochłonąć nie zdołała; patrzyłem tak sporą chwilę, pokąd nie ocknęła się z zamyślenia i nie spotkała mojego wzroku.
A wtedy zmieszała się bardzo, jak gdybym podpatrzył zdradliwie jakąś wielką a źle strzeżoną tajemnicę.
I chciała była zapewne wytłómaczyć się żartobliwie z zadumy swojej i tego wniebowzięcia, jednak i w spojrzeniu mem, i w uśmiechu musiało być tyle otwartej i ciepłej tkliwości, że zapomniała o ekskuzie, a rumieniec nagły i coraz gorętszy występował na rozgrzane policzki, ogarniając stopniowo łuną przejrzystą i skronie, i czoło, i szyję, jak u dziecka, schwytanego na gorącym uczynku. I w chwili tej, gdy stała przede mną taka zapłoniona cała i bezradna, przysłoniwszy źrenice rzęsami, odbiegła ją po raz pierwszy wielkoświatowa dostojność i stała się raczej podobną do uczennicy, która źle wydała swą lekcyę. Wówczas też, po raz pierwszy przyszło mi na myśl ująć ją w ramiona, przycisnąć do piersi i zcałować z niej tę łunę nietykalnej skromności.
I byłaby może — nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co się z nią dzieje — została mi na piersiach cicha i niepamiętna...
Niestety, uprzytomniłem sobie zaraz całą istot naszych odmienność. Równocześnie uprzytomniłem sobie białą i chłodną krainę, moją własną, chłodną i dumną krainę mojej myśli, której — co po narcyzach? i uprzytomniłem sobie jeszcze wesołe przy spotkaniu z nami uśmiechy owych nektarników, od których wzgardliwie zmrużyły mi się powieki.
Aż stało się, że wyprowadziłem ją z błękitu fantastycznej groty na upalną jaskrawość południa, a niedługo oddawałem matce, nietkniętą, jasną i promienną...
Nawet listki barwinku, zatknięte u paska, z nią razem powróciły w dolinę...
W godzinach popołudniowych znaleźliśmy się wszyscy w naszym ogrodowym kiosku. Ona miała przy sobie książeczkę Lotiego «Les Pêcheurs d’Islande». Znałem już tę cudną pieśń, wyśpiewaną przez romańskie usta na cześć morza i miłości.
To też chętnie podjąłem się czytania na głos. Były to ostatnie rozdziały smutnej historyi kochanków, których rozdzieliło morze.
Na skalistem wybrzeżu Bretanii, w huraganach wiosennych, kwitły śnieżne tarniny i miłość dwojga ludzi dosięgała ekstatycznego zenitu, a od wybrzeża w nieskończoność rozciągał się i wzdymał żywioł nieposkromiony i przepaścisty, nieskończonością dumny, nie znający ani uniesień, ani wiosen... Na rozkołysanej fali zostają potem szczątki utopionego oblubieńca, śmiesznie drobne i martwe w ogromie oceanowych oddechów, zaś na wybrzeżu, obnażonem przez wiatr i fale, czernieje krzyż, jako symbol pociechy.
W oczach słuchaczki mojej szkliły się łzy...
Po skończonem czytaniu gawędziliśmy długo. Pytała mnie — które z tych dwóch zjawisk jest najwyższem pięknem i poezyą na ziemi: Alpy czy morze?
Odpowiedziałem:
— «Piękna niema ani na horyzontach oceanu, ani na szczytach Alp. Jedynie wtedy, gdy przeciąga nad niemi potęga czujnej myśli ludzkiej, może z piór jej olbrzymich paść na te fale i na te śniegi tyle atomów piękna, że w sercach ludzi, idących przez wody i śniegi, rodzą się kwiaty poezyi».
Następnego dnia trwała pogoda równie niezmącona i znajdowaliśmy się podobnież niemal ciągle przy sobie, w tej samej atmosferze czystej i rozległej, tylko znów lotniejszej i wyższej o stopień, ponieważ nawet w obecności matki nie troszczyłem się już o upodobania i sprawy nektarników, lecz starałem się opisać nieco dokładniej śmiałe loty i błyszczące pióra owej czujnej, wszechpotężnej myśli, której nie oglądały jasne oczy jej dziecka. Starałem się zaś odziać ptaka myśli w tyle boskości i przepychu, że w południe towarzyszka moja nie wiedziała wcale kiedyśmy dotarli do pawilonu, wzniesionego opodal Giessbachu, na wyniosłym kopcu, skąd rozwiewał się widok królewski na dolinę Aaru, jezioro i prospekty gór najdalszych — a wieczorem nie spostrzegła nawet, jak nadeszła pora iluminacyi i rozstania.
Dnia następnego użyłem na zwiedzenie bryenckiego Rothornu. Byłbym bez wątpienia wolał zaniechać wycieczki na tę górę i spędzać znowu czas w towarzystwie moich rodaczek, atoli przeważył wzgląd nader dla mnie ważny. Umyśliłem znaleźć się na dzień cały sam na sam z sobą i stan swój samemu sobie dokładnie uświadomić. Pracował we mnie głuchy niepokój, jakby najwyższe moje dobro zagrożone było utratą, albo jakbym był blizki sprzeniewierzenia się czemuś tak ważnemu, że nawet srebrne oczy tej ślicznej dziewczyny zapomnieć mi o tem nie dawały, gdy czytałem w nich wzrastającą wciąż przychylność dla mnie; nawet wtedy, i właśnie najwięcej wtedy, wzbierał we mnie bunt przeciw temu, co sam czułem, i temu, co, jako rzecz niewymownie dla mnie miłą osiągnąć usiłując — osiągałem. Potrzebowałem oddalić się i myśleć. O myśli swojej myśleć i, postawiwszy ją przed sobą, obejrzeć pilnie, czy jest całą, nienaruszoną i czy ja zostaję z nią w tym samym co przed tem stosunku.
Wczesnem rankiem wsiadłem na statek, zatrzymujący się tu w drodze z Interlaken do Brienz, skąd przedsięwziąłem wędrówkę na szczyt. Dzień był nader gorący i jeszcze piękny, ale nieskazitelna dotąd pogoda wyraźnie się psuła. Z poza gór północnych i wschodnich wypełzły chmury. Z początku były nieznaczne i białe, jednakowoż w południe stały się na wysokości półtrzecia tysiąca metrów groźniejszemi i tak już gęstemi, że na parę kroków nie można było nic dostrzedz. Nie skarżyłem się na nie. Chmury bywają nieraz piękniejsze od geograficznych widoków, zapowiadanych w prospekcie. Jeszcze są one od nas daleko, jeszcze kładą się na niebie fantastyczną plamą, jak zwykły sztafaż krajobrazu, a już spostrzegamy u nóg naszych świeży zastęp nowych, podziemnych. Rodzą się gdzieś w głębi, szare, płaskie, nieruchome, a potem wydymają nagle okrągłe grzbiety, jak przebudzone zwierzęta powstające z legowisk, i suną zwartą ławicą, szybko a cicho, z obu stron skalistego ostrza, na którem stoimy, ku górze. Niebawem są tuż pod nami. Czołgają się po skośnych usypach i rumoszach stoków; jedna wieje pod niebo tłumnemi wstęgami dymu, inne dosięgają wysokości górskiego grzbietu i przekładając przez niższe siodła i wklęśnięcia potworne łapy, czynią z nas na krótką chwilę posągi, płynące na kamiennych okrętach po niebie, zanim połączone z lotnym hufcem ciemności, który plami niebiosa, pochłoną nas zupełnie.
Przynoszą z sobą mrok, mróz i wicher.
I właśnie wicher ten, mróz i zamrocz, które przyszły z chmurami, powitałem jak gońców upragnionych, a dawno niewidzianych. Niemi otoczony, pojąłem, żem za długo przebywał w ciasnem i gorącem gnieździe, żem za długo deptał arabeski sztucznych klombów i upajał się niebezpiecznym urokiem egoistycznego szczęścia. Pojąłem, że energia woli, zbyt długo bezczynna, może tak rozprężyć się i zleniwieć, że pozostałbym gnuśnie u podwalin niedokończonego gmachu, uległszy potrzebom i pragnieniom życia, takiego życia, jakiem pospolite gromady żyją na płaszczyznach i nizinach.
Tu, wśród surowych wysłanników burzy jesiennej, zetknąłem się znów oko w oko z potęgą pierwotną i niewyczerpaną. Kłęby chmur, oblatujące tę wysoczyznę stadem apokaliptycznych widziadeł, i wicher, świszczący przeraźliwie, były mi zbawieniem i wzorem. Z rozkoszą odpierałem ataki wirów powietrznych i wciągałem w płuca zimne powiewy. Przechodziłem z jednego urwiska na drugie, czasem przystając i szamocąc się z mroźnymi prądami, czasem szukając oparcia przy głazach, sterczących pionowo ze zbocza; czasem na miejscach odkrytych, wygładzonych przez wichry, tak silnie smagany byłem przez burzę, że musiałem się chwytać kęp długiej, spalonej trawy, porastającej południowy stok góry. Ale im bardziej wicher się wzmagał, a zimno wilgotnych mgieł stawało dokuczliwszem, tem lepiej działo się myślom moim, które spoczywały długo, a teraz budziły się gotowe do pracy i lotu. Radeby były otrząsnąć już z siebie martwotę bezczynnego letargu i puścić się w przestrzeń nowych horyzontów, jak stada chmur, lecące od tej niewielkiej góry ku lodozwałom Jungfrau. Czułem w sobie nadmiar myśli i pełnię siły do jej dźwignięcia; pojąłem, że ona jest moją kochanką i że chce być kochanką jedyną, zląkłem się o nią, zatęskniłem do pozostania z nią sam na sam i z całej mocy targnąłem przeszkodę, która pomiędzy mną a nią wznosić się zaczynała.
Kurzawą prochów marnych, mdłym oparem wód stojących na nizinach, zawiało ku mnie od wszystkiego, co nie było tą jasną, wielką, nadmateryalną i nadświatową panią i oblubienicą mojej przeszłości. Ona jedna — ta zimna — godną mi się wydała, abym u stóp jej wylał wrzątek piersi mojej... kipiała mi pierś do tamtej, drobnej i cielesnej, alem ja, wzbijając się nad znikome atomy, wyprężył ramiona ku nieśmiertelnej, najczystszej...
Aż wreszcie, kiedy, spędzony z najwyższych turni przez odgłos grzmotu, cofnąłem się do schroniska, a następnie, wsiadłszy do pociągu, zesuwałem się szybko z bezludnej sfery żywiołowych gwałtów w coraz zaciszniejsze i cieplejsze strefy zielonych łąk, lasów, pól i, nakoniec, ogrodów, gdzie ludzie coraz gęściej budują sobie domy i wygodne mieszkania, — wtedy pojąłem jasno i nieodwołalnie, że w tym spokojnym zaduchu i bezpiecznej ciasnocie nie byłbym nigdy zdolnym założyć sobie gniazda czy legowiska. W przekonaniu tem, które ponownie umocniło się we mnie na posępnej wyżynie, leżał wprawdzie wyrok dobrowolnego wygnania mego jestestwa na samotną tułaczkę, na tułaczkę ciężką i wyczerpującą, bez ciepła, bez słodyczy, bez kresu; a jednak nie czułem w sobie z tego powodu smutku, ani żalu. Być może, iż żałość ukróconej natury przeobrażała się we mnie w zimną wyniosłość, w tę dumę, którą niekiedy noszę na czole i na ustach, ściągniętych milczeniem.
Pamiętam, że czekając w przystani w Brienz, w powietrzu parnem i mimo późnej godziny jeszcze jaskrawem, zajęty byłem pomysłem do wielkiej naukowej pracy, w którejbym przedstawił cele i metodyczne drogi, zakres i osiągnięty dotąd rezultat wysiłków ducha, chcącego ujarzmić wszechświat łańcuchem poznawalności. Dzieło, któreby określiło te zapasy i ujęło je w system cyfry i miary, było od dawna moją ideą. Lecz dopiero z Rothornu przyniosłem w sobie konieczność wykonania go istotnie i własną siłą. Dopiero tam konieczność ta owładnęła mną całym i poczęła objawiać się czynem. Tam szukać zacząłem pierwszych zasadniczych punktów dla pracy, którą wykonałem potem w ciągu ubiegłej zimy, i tam było jej właściwe «poczęcie».
Czy rozumiesz tę moją sui generis wewnętrzną historyę, to despotyczne i bezwzględne zawładnięcie mną myśli o pracy, myśli o trudnem dziele? Takie historye odbywały się we mnie nie rzadko.
Przychodzą zawsze niespodzianie, są nagłą emanacyą czujnego ducha i od razu biorą wszystkie chęci i siły moje, całego mnie w niewolę.
Okręt napełnił się trzódką podróżnych, odbił od brzegu, przeciął jezioro w poprzek, wysadził mnie i połowę owej trzódki u podnóża Giessbachu, a z drugą połową popłynął dalej; przeładowano nas do wagonu zawieszonego na stalowej linie i windowano potem mostem powietrznym ponad pianami kaskady. Z trzódki pątników dochodziły mnie odgłosy zaciekawienia, okrzyki zachwytu i grozy; — a tymczasem we mnie żyła ta jedna tylko świadomość, że ciało moje i cała moja istota przywiązane są jakoby do wielkiego złotego płomienia, wspanialszego niż słońca wszelkie, którego treść jest moją treścią i jest zarazem czemś takiem, iż w porównaniu z owem pałającem zjawiskiem owe głosy, owe koleje i statki, ów rozlany po jeziorach i lądach ruch gorliwy istot, szukających wrażeń i wspomnień, iż nawet owe jeziora i lądy są cackiem znikomem, malutkiem, jednodniowem, czemś tak czczem, że prawie niewidzialnem, że prawie cieniem, zatracającym się w nicości.
Ostatni rok mego życia, twórczy rok pracy, onego dnia poczętej, rozjaśnił mój sąd i odsłonił przede mną prawdziwy stosunek względności rozmiarów i wagi pomiędzy płomieniem poznającej myśli, a środowiskiem, nad którem rozwijał się jej sztandar złocisty. Rok ten pogłębił mnie bardzo, a ze środowiskiem mojem ostatecznie rozbratał. Dzisiaj jest mi ono już prawie obcem. Dawniej istniało jeszcze powinowactwo pewne. Nie unikałem sideł uwitych z przędzy błyskotliwej, a nieraz, wszedłszy w różane ogrody ziemi, pozwalałem się osnuwać brylantowym pajęczynom, rozpiętym na kobiercu atłasowego kwiecia; nieraz też hafty pajęcze były tak nęcące i miękkie, że nie oswobodziłem się z nich zbyt rychło, w tej zresztą pewności, że wiążą mnie one tylko pozornie. Dziś już ledwo uwagę mą na siebie ściągają. Najgłębszy przewrót dokonał we mnie okres czasu ostatni, okres pisania wspomnianego dzieła. Wymagał takiego nakładu sił, tak doskonałego sprzężenia wszystkich władz ducha w jedną zdolność analizy i poznania, że trzeba było wszelkie przędze pozrywać i odrzucić. W nagrodę dostała mi się w udziale ogromna trzeźwość i dokładna miara dla żądań i postępków ludzkich, w stosunkach z ogólnym planem bytu. Nagroda to wielka. Ale ten rzadki i cenny klejnot musiałem okupić doszczętnem zniszczeniem przędz, łączących mnie z różanemi ogrodami życia. Wtedy to odepchnąłem od siebie to widmo, tak powabne, które mi przeszło przez drogę i owiało mnie tchnieniem osobistego szczęścia. — Czy powiesz może, że lepszym mi losem byłoby opowić się w biel narcyzów rajskich i na atłasowym ich kobiercu zapaść w letarg myśli? Czy powiesz to? A dlaczegóż sama, w swoje gwiazdy zapatrzona, zdala stoisz od rajów i kwietnych kobierców i sama jedna idziesz «nocą... nocą?...» Ty zrozumieć mię możesz i powinnaś... ty jedna...
Wróciwszy z Rothhornu do domu, zastałem zmianę. Przybyli krewni, zaproszeni listownie, i innych parę osób. Natknąłem się przypadkowo na całe towarzystwo i zostałem przedstawiony. Nowe, a raczej zawsze te same typy nektarnicze...
Obce głosy, obce twarze rzucają mi spojrzenia zaostrzone lekką ciekawością, rozbiór nieznanych mi kwestyi rodzinnych i nierodzinnych, wzajemne ożywienie, a zwłaszcza wesołość mojej towarzyszki — wszystko to razem akord niemiły intonacyi fałszywej, który mi kazał wycofać się co prędzej i powiedzieć sobie, że rola moja dobiegła do końca. Obecność moja nie miałaby nadal racyi. Czułem się zbędnym.
Z jadalni, w której było nieznośnie duszno, wyszedłem przed dom i rzuciwszy się na fotel, począłem myśleć o odjeździe. W ciepłem, nieruchomem powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Z rzęsistem światłem lamp elektrycznych mieszały się blaski dalekich i cichych błyskawic. Przed domem było pusto. Byłem zmęczony utrudzającem wspinaniem się po górach i podnieceniem umysłowem. Drażniła mi też nerwy parność atmosfery i przygnębiała konieczność ostatecznego rozcięcia mojej idyli, o której myśl przenikała mię ostrzami bólu. Nie wiedziałem jeszcze w jaką formę przyoblecze się rozstanie, ale czułem, że już teraz jest dla mnie cierpieniem. Jakże czyste, słodkie, pełne czaru było tym razem przędziwo więzów!... Mimowoli zadawałem sobie pytanie: czy i ją rozstanie zaboli choć trochę? Czy przyśnią się jej kiedy arkady jękliwe, w zasłonach z pereł i błękitu, gdy dusza jej wysychać będzie w zgiełku nadmorskich bulwarów, lub na trybunach turfu?
Czy, patrząc, kiedyś w przyszłości, na zatoki, rojne od zastępów nektarników, odszuka w rytmie pulsującego morza ślad powszechnych sił i motorów bytu, które po szczęściu rybaków bretońskich przesuwają się falą ciężką, jak śmierć, a na piramidach Alp wcielać się mogą w złote pochodnie czujnych duchów i w cherubinowe ekstazy?...
Z myśli tych obudził mnie szelest sukni, odgłos znanych, lekkich kroków i widok smukłej, jasnowłosej postaci, w haftach perłowych, z rubinem ciemnej róży u piersi... Na ów widok serce zabiło mi żywiej i znużenie me zniknęło. Wszakże było rzeczą oczywistą, że przyszła tu, aby znaleźć mnie i porozmawiać nieco, po dniu spędzonym w rozłączeniu. Powitałem ją z nietajoną radością. Ona jęła tłómaczyć, że w pokojach matki, dokąd się wszyscy cofnęli, było jej tak nieznośnie gorąco, iż potrzebowała otwartego przestworu... chociaż i tutaj niepodobna się dziś ochłodzić... przytem lubi patrzeć na błyskawice...
Każdem takiem słowem wszczepiała mi się w serce.
Nie wiedziałem o czem mówić. Zagadnąłem o matkę, której wygląd wydał mi się tego dnia jakimś szczególnym, przeszliśmy się kilka razy wzdłuż terrasy — potem ona usiadła na jednej z kanap i wskazała mi miejsce obok siebie... Nie chciałem jednak siadać. Z odległości kilku kroków patrzyłem na nią w milczeniu. Po twarzy jej przesunął się delikatny rumieniec. Siedziała w silnym blasku kinkietów, zwrócona twarzą w stronę jeziora i Rothhornu, kędy raz po raz odmykało się niebo jasnością siną i przepaścistą. Patrząc na nią, przechodziłem równocześnie w pamięci szereg dni spędzonych przez nas pod jednym dachem.
Wreszcie przerwałem milczenie:
— Biedna róża!...
— Czy dlatego, że zwiędnie i umrze? — spytała, podnosząc wzrok na mnie.
— Nie; nie dlatego. Ta róża jest smutna, bo mówi sobie: «Oto jestem kwiatem przepysznym i woniejącym mocno, a nie mam żadnej wartości; przepadła ona wraz z chwilą, w której stanęła nade mną gwiazda moja, ale niepoznana, czy wzgardzona, zagasła i już nie wróci...»
Nie śledząc na obliczu jej wrażenia, jakie mowa moja wywrzeć mogła, zwróciłem się ku światłom atmosferycznym i zacząłem zaraz w wizyach oderwanych i jaskrawych powtarzać jej wszystko, co podczas samotnej wycieczki mojej przesunęło mi się przez głowę. Mówiłem niespokojnie, gorąco, szybko. Nie był to hymn uwielbienia dla czekającej mnie pracy, lecz apoteoza jej tematu. Skąpa dotąd rozmowa nasza stała się monologiem. Ona nie przerywała mi ani razu.
Mówiłem może więcej do siebie aniżeli do niej. Powtórzyć tego, co mówiłem, dziś już nie mogę.
Być może, że wraz z sinym blaskiem odmykającym bramę ciemności, rozwarła się wtedy przede mną Walhalla sfinksowej poezyi... Cisnęły się do mnie ze wszystkich stron nowe idee, nowe wrażenia, nowe obrazy, coraz dumniejsze, potężniejsze i gorętsze. Jeżelim kiedy oglądał geniusza myśli przesiąkającej w byt i w treść bytu, geniusza w chwale jego największej i niepojętej — to oglądałem go wtenczas. Jeżeli kiedy pojęcia, barwy, ognie i echa objawione w przyrodzie potrafiłem splątać w rytm takich akordów, w którychby się odbiły ognie i echa istniejące poza myślą naszą, w nas samych i poza nami, we wszystkiem i poza wszystkiem — to w akordach, znalezionych wtenczas, objawiała się przeczuwana prawda bytu tętnem chaotycznem i dalekiem... Jaśniały więc ogromne trony Sfinksów, oskrzydlały je szumy orle i sztandary z płomienia; a przed niemi płynął ocean wieczności z odbitem w nim fata morgana, czyli tym strzępkiem istnienia, w którym ludzkość rodzi się, żyje, walczy, cierpi i umiera.
Przypomniałem własne jej zdziwienie, gdy z najwyższego punktu, dokąd na przechadzce naszej zdołaliśmy dotrzeć, ujrzała zamek, park i kioski Giessbachu. Wszystko wydało jej się nie tylko małem, ale zarazem zupełnie innem, prawie że nieznanem. Jeszcze odmienniejszem i jeszcze bardziej obcem wydałoby się jej gniazdo nasze z wierzchołka Rothhornu...
Wymiary i wartości zmieniają się wraz z wysokością, do jakiej się wznosimy, jakąż zatem wartość przedstawiać mogą klejnoty ludzkiego bytu, oglądane z wyżynowych dumnych tronów?! Poczem próbowałem jej wytłómaczyć w słowach szybkich, zwięzłych i niecierpliwych tę jedyną elementarną prawdę, którą i w ciebie daremnie chciałem wpoić, iż poza władzą i dogmatem analizującej myśli niema dla życia żadnych dóbr, ani celów. Jeżeli duch człowieka posiada w sobie dość siły, aby wstąpić na te szczyty, już nie ziemskie, lodowe i martwe, ale boskie, żywe i płomienne — czyż ojczysty strzępek istnienia, skąd wzleciał, może i powinien mieć możność zepchnięcia go ze zdobytych piedestałów?
Cóż go ma ściągnąć w nizinę? Czy powinowactwo z atomami, z których przypadkowo powstał?
Czy wartość dłuższego życia, okupionego apatyą i śmiercią myśli?
— Czy może — wizya osobistego szczęścia??
Długą mowę moją przerwał w tem miejscu donośny syk wężów ognistych, które wypadły z nieprzebytej ciemności, kryjącej wodospad i góry, i skrzyżowawszy się wysoko, cisnęły w ową ciemność gradem iskier, na znak, że iluminacya się rozpoczyna.
I dopiero garść wzlatujących w przestwory iskier rakietowych przekonała mnie, że mówić musiałem bardzo już długo i że mówiłem właściwie o rzeczach, które tej ślicznej panny, dotrzymującej mi towarzystwa, wcale obchodzić nie mogły. Czemuż traciłem czas na atomy i dogmaty, skoro go miałem tak niewiele, a ona znajdowała się przy mnie może już raz ostatni?... To też, zamiast dokończyć rozpoczętego zdania, zawołałem, wskazując na ostatki rozsypanych w powietrzu światełek:
— Nad głową pani żeglują gwiazdy złote!
A myślałem o gwiazdach spadających, o których twierdzi legenda, że palą się dla wszystkich ludzi na niebie jako zakładniczki szczęścia...
Miałem w sobie ogromne upragnienie szczęścia i niezłomną wolę nieprzyjęcia go od żadnej z gwiazd, które w dół lecą i w dół ciągną...
Ona zaś nie widziała nic, ani w górze, ani w dole...
Siedziała lekko pochylona, z rękoma splecionemi na kolanach, w zamyśleniu wielkiem; widocznem było, że zagadnienie jakieś, donośne a trudne, zjawiło się przed nią nagle i że ona rozwiązać go nie może. Na twarzy jej z poprzedniego rumieńca nie pozostało ani śladu. Owszem, stała się bardzo bledziutką i nigdy jeszcze nie widziałem jej tak bladą i tak do głębi poważną. Wreszcie, w odpowiedzi niejako na mój wzrok pytający, zaczęła mówić powoli i cicho, nie patrząc mi w oczy, jak gdyby formułowała na głos wnioski, dobyte z długiego wątku myśli, przez nas oboje wiązanych. W głosie jej brzmiała nuta łagodnego smutku i czuć było odrobinę goryczy:
— Są to rzeczy do zrozumienia nie łatwe... Tak, wątpliwości nie powinno w tem być żadnej... Kto jest dość potężny, aby wstępować na takie piedestały, z których przeglądać można wszystkie światy, widzieć i wiedzieć, skąd się wzięły, po co są i dokąd dążą... i wszystkie ich losy rozumieć — ten chyba nie znajduje na ziemi nic, coby mógł stawić na równi z swą własną władzą i wielkością... Nie znajduje i nie znajdzie... Oczywiście, że ani ludzkość dla niego wartości mieć nie może, ani życie i szczęście tego rodzaju, za jakiem tęsknią inni... ani gwiazdy, ani lodowce...
Zawahała się... A potem skłoniwszy czoło bardzo nizko i rozplatając ręce, dokończyła głosem tak cichym, że ledwo słyszalnym:
— Ani mój barwinek...
Nie mogę sobie uprzytomnić dokładnie, co wówczas we mnie zaszło: — czyn mój nie był przygotowany żadnym zamiarem. Dość, że podczas, gdy różowe listki jej warg drżały jeszcze od wyszeptanych wyrazów, już byłem przy niej, już objąłem jej głowę ramieniem, przechyliłem twarzyczkę wstecz i na dziewicze jej usta kładłem pocałunek długi i gorący... Pieszczota moja trwała zaledwo chwilę, a jednak szereg wrażeń i myśli, które uświadamiałem sobie w ciągu tej krótkiej chwili, był nader zawikłany i długi. Naprzód więc przeraziło mnie gwałtowne wstrząśnienie, jakiemu pod dotknięciem mojem uległa.
Bo nie wykonała ani jednego ruchu obrony, tylko ręce jej rozsunęły się połowicznym gestem trwogi. Zresztą znieruchomiała i zmartwiała zupełnie. Czułem jedwabistą miękkość jej włosów i słodycz pocałunków, a jednocześnie, z obliczem przy obliczu, topiąc wzrok w jej oczach, widziałem, że błękit ich srebrny i przejrzysty zaszklił się i zmącił. I wargi jej wydawały się znieczulonemi i martwemi. Może i serce jej uderzać przestało na tę chwilę, gdy przylgnąłem do niej, i z bladą twarzą Akteona brałem z ust jej pierwszy i ostatni haracz miłości...
A pocałunki moje nie były, zaiste, namiętnym wybuchem kochanka. Kochanka!... Tak, było w nich i takiego uniesienia wiele. Włożyłem w nie z pewnością wszystką tkliwość, na jaką istota moja zdobyć się może. I pamiętam nawet, że, poczuwszy ją tak bezpośrednio przy sobie, twarzą przy twarzy, sercem przy sercu, odeprzeć musiałem powstający nagle rzut woli wyrzeczenia się dla pospolitego z nią szczęścia wszystkich mych wielkich lotów i cichego zostania na resztę życia przy tych ustach dziewczęcych i przy tych jedwabistych włosach... Jednakże nagła ta i silna fala zmysłowej tkliwości rozbiła się wnet o potęgę innych uczuć, silniejszych i więcej snać u mnie podstawowych. Unosiło mnie piękno faktu, który posiadał w sobie wagę i uroczystość obrzędu, a zarazem tę tragiczność, jaką ma każda chwila stanowcza i przełomowa. Albowiem, niszcząc w niej samowolnie pierwszą nietykalność wiosny i poranku, czyniłem to mniej dla siebie, jak raczej na cześć i na ofiarę władzy powszechnej, odwiecznej i twórczej, której objawem krótkim a błyskotliwym jestem sam i jest dusza moja. Tej władzy płomieniom wiecznym i wszechwładnym należy się to, co ziemia wydaje najkosztowniejszego z żywiołych swoich.
Niech ta dziewczyna idzie dalej przez życie trybem zwyczajnym, niech w rówieśnym tłumie zwycięża i kocha! Jutrzenki najcudniejszego czaru, odjętej przez usta moje, nie będzie już mogła oddać nikomu...
Pojmowałem zresztą, że z obecnym momentem rozstaję się z nią ostatecznie, że tracę ją nieodwołalnie i na zawsze. I ze źródła tej świadomości podniosła się we mnie nowa fala, potężna i dławiąca fala egotycznego żalu nad mglistym, bladym losem własnej młodości mojej. I to bowiem czułem bardzo wyraźnie i nieodwołalnie, iż razem z tem pożegnaniem kończy się jutrznia wiosny życia mego, a następuje okres żmudnych ostatecznych zapasów, walk samotnych, a kto wie czy zwycięskich?...
Więc żal mię zdjął niewymowny za młodocianą poezyą róż, narcyzów, słowików i sercowych krynic, którą całą, całą żegnałem w osobie tej dzieweczki — żal tak bezdenny i bezbrzeżny, że gigantyczny świat myśli i dążeń moich zdołałby zatopić oceanem łez gorzkich i głuchych... jednak najwyższy wysiłek woli i tę falę groźną zmógł i roztrącił.
Wszystkie te bunty i zwycięstwa wezbrały we mnie, starły się i opadły w przeciągu krótkiej chwili, którą spędziłem na jej sercu.
Poza tem wszystkiem zostało mi zresztą dość przytomności, by pomyśleć o tem, że znajdowaliśmy się w miejscu publicznem, dość przytomności, by rzucić okiem, czy na platformie byliśmy rzeczywiście sami. Jakoż widziałem zdala grupę osób, patrzących na rozpoczętą właśnie illuminacyę strumienia.
Spokojny, uroczysty i smutny, uwolniłem ją delikatnie z objęcia, spojrzałem raz jeszcze na źrenice, przykryte teraz rzęsami i na biedne, szczelnie zaciśnięte usteczka, i odszedłem ku widzom zgromadzonym po drugiej stronie terrasy, zostawiając ją milczącą i samą. Na czarnym płaszczu nocy jaśniała olbrzymie pionowa kresa kipiącego srebra. Ponad nią wzlatywały gwiazdy złote, rozsypując się w łzy duże i ogniste. Na niebie grały błyskawice...
W nocy, która po wieczorze tym nastąpiła, ponowił się u jej matki atak, bardzo niebezpieczny, spowodowany może — w części przynajmniej — gwałtowną burzą, jaka przeciągnęła nad Giessbachem w godzinach północnych. Poprzednio już wydałem służbie rozkazy natychmiastowego zawiadomienia mnie w razie jakiegokolwiek wypadku. W pierwszej chwili trzeba się było zadowolić pomocą zakładowego hydropaty. Natychmiast wszakże wprawiliśmy w ruch telefon i telegram, aby przywołać najlepsze siły medyczne z Interlaken i Lucerny. Drugiego dnia, na wiadomość otrzymaną od jednego z lekarzy, że profesora wiedeńskiego widziano w ostatnich czasach w hotelu Bellevue w Interlaken, udałem się tam bezzwłocznie, ale już go w owym domu nie zastałem, w biurze zaś nie umiano mi dać żadnych wyjaśnień. Dopiero jedna z córek hotelisty przypomniała sobie o projektowanych przez gościa odwiedzinach Beatenbergu. Pojechałem więc dajej, i znów nadaremnie. W Thun wreszcie znalazłem poszukiwanego! Uczony, widząc się po raz drugi napastowanym, a może w przekonaniu, że sztuka jego jest w tym wypadku bezsilną, nie chciał o powrotnej wycieczce do chorej damy ani słyszeć i dopiero po najdłuższych i najgorętszych prośbach moich zgodził się jechać. Wieczorem byliśmy już w Giessbach. Po odbytej naradzie uznano stan za beznadziejny, jakkolwiek po zastosowaniu rozmaitych środków chora czuła się znów nieco rzeźwiejszą i uspokojoną.
Ponieważ obecność rodziny zapewniała biednej panience opiekę stokroć właściwszą aniżeli moja, przeto odjechałem razem ze słynnym profesorem. Pożegnałem ją, mówiąc, że nagłe i ważne sprawy wymagają mego natychmiastowego powrotu. Ona nic na to nie rzekła, tylko z zamkniętemi usty wzroku mego unikając, wyciągnęła do mnie rękę drobną, białą, zimną...
— Dziękuję — szepnęła. — Pan był tak dobry dla mamy...
Nie zapytała o nic i niczego nie żądała.
Jam też, milcząc, ze spuszczonym wzrokiem odszedł.
Od tego czasu nie wiem o niej nic wcale, i oto cała spowiedź moja. Długa spowiedź, ale jej nie żałuję — w tem przeświadczeniu, że odkryłem ci wiele tajemnic swoich i że nie będziesz mnie na przyszłość posądzać o zamiłowanie w aksamitach życia.
Obok wspomnień, które opadają na gościńce życia zaporą silną nieraz, a zwykle posępną, odrzucającą prąd ludzkich dążeń od normalnego szlaku wstecz, ku rzeczom błahym i martwym, ku kwiatom dawno uschłym i cieniom dawno rozwianym; obok żalu, iż po każdem wczoraj musi musi nastąpić jakieś dziś i jakieś jutro; obok smutków, tęsknych marzeń, nadziei i wielu innych jeszcze podobnych emanacyi naszego «ja» — należą także zwierzenia i wyznania wszelkiego rodzaju do najniepotrzebniejszych zjawisk międzyludzkich, a nawet wprost szkodzą. Stanowią one błąd ogromny, jeżeli się uwzględni krótkość czasu i szczupły zasób sił, jakiemi rozporządzamy.
Błędu tego dopuściłem się świeżo wobec ciebie, kuzynko, wskrzesiwszy wizyę szczęścia, które nie istniało nigdy, i rozwinąwszy sztandary z płomienia, w których powiewie tamta wątła iskierka zatracić się musiała, jak atom zwęglonego pyłu. Błąd ten nie jest zresztą jedynym. Cały już szereg takich nieracyonalnych postępków, przed tobą popełnionych, mam na sumieniu, i co gorsza, dalej grzeszyć nie przestaję. Zaszkodzi mi to niewątpliwie w twoich oczach, bo wywoła wrażenie optyczne, umniejszające mój wzrost duchowy. Przed tobą jedną wszakże nie wstydzę się grzeszyć, ani, wbrew zasadom optyki, maleć, im bardziej zbliżam się niekarną duszą do waszego, do twego bieguna. A skoro już zbliżam się do was, — do ciebie, na odległość egotycznych westchnień i egotycznych żalów, pragnąłbym bardzo wiedzieć, jak ostateczny sąd twój o mnie opiewać będzie? Czy istotnie, ilekroć nawa moja ociera się o krawędzie waszych dziedzicznych stanowisk, ucho twe chwyta same tylko zgrzyty??
Ale ty milczysz. Dlaczego milczysz? Czy nawet już ganić nie chcesz?
Za co ganić? Czy ognie mych zniczów, choć może dla wypieszczonych zmysłów straszne zgrzytliwością błyskawic, lub zygzakami gromów, nie są mimo to jasne i potężne?? To prawda, że scenaryum przyrody zna inne ogniki, inne znicze, inne sztandary, że światło wątłej iskierki korzystniejszem jest dla zdrowia oczu, niż łuna pochodni, rozwichrzonej na całe niebiosa. Lecz alboż to wina jest moja, że wolałem stanąć z rozpaloną źrenicą i twarzą pobladłą przy tej niebezpiecznej pochodni, aniżeli żywocić pod iskierkowym hasłem utrzymania gatunku, jakie tli nad jamą borsuczą i nad sadybą Budnika. Jeżeli wina tu czyja jest, to losu, czy trafu. Również i w tem niema, jak sądzę, żadnego przewinienia, że ująwszy raz ów sztandar w dłonie, zostałem przy nim wiernie i wytrwać przy nim pragnę z całej duszy i ze wszystkich sił mojej woli. I tego wreszcie nikt z żyjących za winę mi nie poczyta, iż srebrne źrenice budzącego się do życia dziecka uchroniłem od sfinksowych żarów, a odesłałem do grot lazurowych i do różowych obłoków. A że dziecię to, zachowane szczęśliwie dla błękitu i słońca, nie uroniło zbyt wiele energii swego życia na jałowe emanacye duszy, zwane wspomnieniem, lub tęsknotą — co do tego nie mam wątpliwości najmniejszej.
Nie możesz mi więc zarzucić żadnego wykroczenia w stosunku do waszego świata. Koranów — po próbie bezowocnej — nie zwalczam, aksamitów nie depcę, różanych krzaczków nie łamię, nektarów nie spijam. Ze strażnicy, własną wydźwigniętej pracą, staram się promienie czujnej myśli cisnąć jak najdalej w chaos mgieł bezkresnych, a wieść o ujrzanych za mgłą znakach tajemnych posyłam wierzchem społeczności ku szczytom innych wieżyc, skąd wieją pod niebo takie same, tylko że potężniejsze błyski poznania. Nowo zdobyte myśli moje, tocząc się i uderzając o fale innych wieści, zlewają się z niemi w jedno koło wspólne, które wskutek tego wzrasta i stopniowo coraz szersze zatacza kręgi. Świat zajęty wiecznie sprawą swego bytu i nie często zwracający wzrok ku górze, nie dowiaduje się nigdy, albo wyjątkowo tylko dowiaduje się o tej grze kołujących, zlewających się i wzrastających fal świetlanych, a interesuje się niemi jedynie wtedy, gdy nieuchwytne wyniki nadpowietrznej rozmowy przyczynią się bezpośrednio do osłodzenia lub przymnożenia życiowego nektaru. Wtedy z państwa Heliogabalów i męczenników dochodzi nas poszum oklasków, bitych na cześć tak pożytecznych dyalogów i świat rzuca nam w podzięce — mydlaną bańkę sławy. Zresztą jesteśmy sami. Niema i w tem winy po stronie niczyjej.
Ty jednakowoż nie sądź, iż, mówiąc ci o tem, skarżę się na samotność. Nie czynię tego bynajmniej. Wiesz, że własnowolnie poniszczyłem mosty łączące przybytek mój z gwarem i targowiskiem świata. Dawno już temu, chcąc zoryentować się w sprawach tego padołu nędzy i nudy, skonstruowałem sobie przyrząd nader subtelny, na którem ważyłem wszystko, co mi pod rękę wpadło, ważyłem i porównywałem. Porównywanie to dało mi ten wynik, że wszystko, co w zgiełku targowicy cieszy się popytem, okazało się nieważkiem, jak puch i próżnia, zaś wszystko, co wykazało wagę i wartość złota, znajduje się bardzo daleko od targowej wrzawy. Stąd dobrowolne przechadzki po ścieżkach odludnych i dlatego nie uskarżam się na samotność.
Natomiast, mówiąc dziś do ciebie, chcę ci przypomnieć, że tęsknię za twym głosem i kosztem osobistych zwierzeń radbym wpoić w ciebie przekonanie, że godny jestem twej pamięci.
A zresztą, chociażbym nawet pełen był przeróżnych zdrożności, i według litery katechizmów waszych zasługiwał na potępienie, to przecież pobłażliwość właściwa sercom, w których jest kochanie, powinna cienie ponurego wyroku rozegnać i pomyśleć, że i potępieni potrzebują czasem kropli nektaru. A że dźwięk twego głosu bywa dla mnie nektarem, o tem wiesz chyba, bez wielu z mej strony słów...
Tymczasem tegoroczne otium moje, czyli sen letni spracowanego umysłu, kształtuje się coraz niefortunniej, a dodam tu zaraz ze szczerością wielką, za wielką może, że w znacznej mierze tyś temu winna.
Dawniej, w czasie letargów, gdy wysilony umysł zasypiał, serce wraz z całem stadkiem chochlików wewnętrznych, przez organ ten unerwianych i ożywianych, szło na paszę, otwierało się dla barw i woni, tarzało się po kwiatach, owijało w puchy brylantowych pajęczyn, a następnie otrząsało z nich raźno. W tym roku chochliki odmłodzenia nie zmartwychwstały we mnie i nie sięgnęły po eliksir życia. Wyginęły widać od żaru — czy też od chłodu. Serce otwiera się wprawdzie na barwy, i wonie, i echa, ale nie orzeźwia się i nie przejmuje już niczem. Zetknięte z migotliwą strugą życia, odstaje od niej, jak gdyby rzecz martwa.
W otoczeniu gór przepięknych, w powietrzu, nasyconem żywiczną wonią lasów, niosącem powiewy od krystalicznych wód Aaru i od berneńskich lodowców, nie tylko nie znalazłem dotąd szukanego wypoczynku, lecz, przeciwnie, czuję w sobie bezustanne wzmaganie się jakiegoś ogólnego, męczącego mózg i nerwy, rozstroju. W tym stanie jestem nie tylko z siebie, ale i ze wszystkiego, co mnie otacza, coraz bardziej niezadowolony i ulubionym niegdyś kątem świata rozczarowany. Tybyś powiedziała, rozpatrując moje wnętrze, że zanikają we mnie w brzydki sposób ostatnie ślady bliźniej pobłażliwości, i miałabyś słuszność. Podczas gdy cały świat błyszczący i szumiący teraz koło mnie niecierpliwi mnie coraz silniej, serce moje — znów powiadam: serce, gdyż wy, ludzie, kochający się wzajemnie, posługujecie się najchętniej tym utopijnym symbolem — serce moje zdobywa się na jakąś nutę żalu, czy tęsknoty za tem, czego mieć nie może. Jest to, oczywiście, objaw nienaturalny i niezdrowy.
A właśnie na ciebie, kuzynko, spada znaczna część winy, że mi się tak rozstroiło serce. Najniespodziewaniej w świecie błysnęłaś ku niemu zagadkową tęczą, dziwnie spojoną z kłosów pszenicznych, sośniny, tymianu... potem na mgłach dalekich ukazałaś mu obraz mglisty borów i puszcz tajemniczych, a wśród nich sylwetki nieznanych domostw i nieznanych ludzi, a potem zakryłaś to wszystko perkunową chmurą i umilkłaś, i — zatarło się wszystko, — wraz z echem twego głosu — może bezpowrotnie. Rzecz więc naturalna, iż serce, samo w sobie niemocne, zaniepokoiło się w stopniu szkodliwym tem pasmem dostrzeżonych widziadeł. Więc może mu się roją jakieś łąki świetliste, niwy zbożyste, gaje zieliste, jakieś mary i kształty, niepodobne do tych, które mu są znane, i może dlatego, nawet na szmaragdowej fali Aaru, nie chce bić tętnem rzeźwiejszem... Czy ja wiem zresztą? Może mu się co przyśniło — i teraz skupia się ono w zadumie nad czemś nieujętem i zniknionem? Któżby potrafił zdać dokładnie sprawę z wewnętrznych doświadczeń istoty tak do poznania trudnej, jak symbol uczucia, najniedokładniejszy z symbolów.
Dość, że Interlaken, wraz z całą swą sławą i z całem towarzystwem, przelewającem się przez jego gościnne progi, wydaje mi się coraz ckliwszem i nędzniejszem.
Niesmak i nuda; ckliwość i zniechęcenie; oto wyrazy, określające najtrafniej moją atmosferę. Łączy się z tem równocześnie przekonanie, że natura samego Interlaken nie gra tu żadnej szczególnej roli, że wszędzie, gdziekolwiek towarzysze moi rozbiją namioty, powtórzyć się musi nieomylnie ten sam akord czczości i nudy! Myślę, że gdybyśmy wszyscy jak tu jesteśmy, zostali aniołami i mogli na środku Dantejskiego raju rozłożyć się taborem, to jeszcze przed słońca zachodem wszedłbym dobrowolnie między duchy strącone i wyklęte, chociażbym miał później posyłać wzrok chmurny za utraconym rajem anielic. Nieuniknionem jest tutaj krążenie raz, lub dwa razy na dobę po głównej alei, w czasie koncertów, gdy wokół tłoczą się gromady zwykłych Abderytów, chciwych muzyki, sąsiedztwa słynnej góry, a nadewszystko widoku Abderytów uprzywilejowanych. Ci ostatni, krążąc po słynnej interlakeńskiej alei, albo spoczywając wśród egzotycznych klombów, nie oddają się jednak rozkoszy doczesnego bytu całkowicie i bez reszty, jak mniema zapewne naiwna większość widzów. Owszem, spostrzegam, że zdolność łączenia pożytecznego z przyjemnem jest u bliźnich moich wielce rozpowszechniona, i że świat pracuje. Nikt nie przestaje myśleć o tem, że koło Fortuny należy toczyć naprzód, i czy to się znajdziemy na tłumnej, koncertowej przechadzce, czy przy zastawionym stole, czy w wagonie modnej kolei, grzebiącej się w zamarzłych podwalinach Jungfrau, wszędzie natrafimy na skrzętnych pracowników, kółkiem swem zatrudnionych.
Oto, naprzykład, uważam, iż ojciec mój nie pomija żadnej sposobności prowadzenia obszernych rozmów z pewnym wysokim dyplomatą, przybyłym tu z Berlina. A z wzajemnego ożywienia wnosić mogę, że chodzi tu o nowy jakiś plan ojca, któryby nie tylko korzystnym był dla obu zaprzyjaźnionych rządów, ale i obu panom przysporzył imienia wytrawnych polityków.
Uważam, że powabną Cleonę, która okrąża aleję w przeciwnym, niż my, kierunku, i krzyżuje się z nami w połowie drogi, oblega kilku młodych Francuzów, i że każdy z tych panów pracuje w myśl swych separatystycznych zamiarów.
W podobny sposób pracuje tuż przede mną inny, nieznany mi bliżej, pan, o imponujących plecach i krwistym karku, który w trzech, zdaje się, językach i — jak się zdaje — bez żadnego skutku usiłuje rozruszać i rozgrzać nieprzystępną Oreadę, często małomówną i zamyśloną.
Nawet arystokratyczny dygnitarz naddunajski, zażyły przyjaciel naszego domu, przechadzając się ze mną, nie marnotrawi czasu, albo przynajmniej przypuszcza, że nie traci go marnie, chętnie bowiem zasięga u mnie zwięzłych informacyi o bieżących zagadnieniach i sporach oderwanej nauki, na których dokładniejsze studyum w nawale spraw publicznych i towarzyskich czasu mu nie staje. A gdy rozmawiamy tak o rzeczach górnych, oderwanych i mądrych, nie nasuwamy z pewnością tego domysłu żadnemu z widzów, chciwych naszego widoku; niemłody, ale nieskazitelnej wytworności mąż stanu, skierowawszy rozmowę na którąkolwiek z kwestyi tak aktualnych jak czwarty wymiar, lub nieśmiertelność duszy, prowadzi mnie protekcyonalnie pod ramię z miną rzymskiego mecenasa, i słysząc wszystko, co do niego mówię (prócz lekkiej ironii, która mi się mimowiednie miesza w te sui generis wykłady) zwraca jednocześnie szybkę swego monokla w tę i ową stronę, raz po raz witając znajomych porozumiewawczem rozjaśnieniem wygolonej twarzy; to znów uporczywie zatrzymuje szybkę na postępującej przed nami Oreadzie, jak gdyby interesował się wyłącznie nieśmiertelnością tej jednej pięknej. Aż wreszcie przerywa mi na pół szyderczą, na pół tryumfującą uwagą, że jednak ta nasza wiedza nawet w kwestyach zasadniczych na żadne jasne, krótkie, stanowcze «tak», lub «nie», zdobyć się nie może, poczem przypomina mi z Goethego, że wszelkie nasze filozofowania są dyabła warte. Ja zaś, który bez Fausta, na własną rękę i już od dawna dotarłem do poznania tej prawdy, że filozoficzne systemy są szare, a tylko drzewo życia mai się zielono, wtóruję mu z całą ochotą. Przygodni widzowie są bez wątpienia przekonani, że udzielamy sobie spostrzeżeń nad budową i różnorodnemi zaletami wyprzedzającej nas kobiety, lub innych dam, obecnych na promenadzie, podczas gdy faktem jest, że wielki mąż stanu zaprawia w danej chwili umysł swój na rzeczach podniosłych, oderwanych i mądrych, i że w kole jednostek pracujących nie przedstawia wyjątku.
Słowem, czynni są wszyscy, i to nie tylko tutaj, nad Aarem, ale i w Trouville, i w Biarritz, i wszędzie. Okazuje się, że kiedy wszyscy wokoło mnie zatrudniają się i pracują nad tem, aby na gościńcu życia dojść jak najdalej, a przynajmniej iść jak najwygodniej, ja tylko jeden, uważający się ongi za człowieka ambitnego i pilnego, stoję na miejscu bezczynnie, z założonemi rękami, i może niezadługo sam nie będę umiał rozstrzygnąć, co jest na tym świecie ważniejsze: trony Sfinksów, czy lakier mego obuwia?
Nie bierz mi za złe sarkazmu i goryczy. Inny jeszcze pokażę ci obrazek. Naprzeciw naszego hotelu usadowił się na chodniku jakiś pomysłowy, choć obdarty, astronom z lunetą, przez którą za dnia pokazuje wierzchołek Jungfrau, a gdy się zrobi ciemno — Saturna. I przy tej gwieździe wieczornej zatrzymują się nasi pracownicy. Teleskop jest lichy, jednak kontury srebrnej planety odrzynają się ostro od czarnego tłą tła nocy; widać wyraźnie płasko zatoczony pierścień obwodowy, a nawet połowiącą go linię Cassiniego. Ale soczewka teleskopu umieszczona jest niewygodnie i bez żadnej stałej podstawy, tak, że niewprawnemu trudno jest utrzymać źrenicę spokojnie i bez ruchu. Aby więc zadanie to ułatwić, wpada ów silny pan o imponujących plecach na pomysł, który mi jeszcze więcej zaimponował: pochyla nizko swe barki i nie dba o natężającą pozycyę, byle tylko panie, zyskawszy punkt oparcia na jego ramionach, mogły dokładnie przypatrzyć się Saturnowi. Rzecz prosta, że i inni mężczyzni nie dają się zawstydzić i ubiegają się gorliwie o rolę słupa i karyatydy. Badania rozpoczynają się na nowo i trwają dłużej, lub krócej, stosownie do tego, kto patrzy, kto pomaga, kto jest wprawniejszy, lub sprawami ciał niebieskich goręcej zajęty i t. p.
Gdy kolej przychodziła na Oreadę, poprosiłem ją półgłosem, aby się widoku Saturna wyrzekła, spojrzała na mnie z chwilowem zdziwieniem i cofnęła się istotnie wraz ze mną od ulicznego obserwatoryum. W nagrodę za tę drobną uległość, opowiedziałem jej wszystko, co wiem i myślę o pierścieniach Saturna. Lotne pasma mgieł fosforycznych i palących uwięziły gwiazdę olbrzymią, której obwód przewyższa o setki tysięcy kilometrów obwód naszego globu. Mimo tych kajdan wyszedł Saturn w opowiadaniu mem bardzo potężnie, i nie tylko Saturn, ale cały firmament, tak potężnie, że garstka istot zebranych przy teleskopie w Interlaken skurczyła się do rozmiaru garstki maryonetek, niepozornych, tanich, poślednich, o mechanizmie jednostajnym, bardzo prostym i bardzo mało zabawnym... Długo mówiłem słuchaczce mojej o wielkich i małych wymiarach — a odwiodłem ją był od zajęć przy lunecie dlatego, że w doborowem towarzystwie naszem ona jedna wydaje mi się często tak samo, jak ja, bezczynną, i o kółko życiowej Fortuny niedbałą — ta jedna.
Skoro przyjaciółka Idalii odjedzie, będę na gruncie tutejszym jedynym już osobnikiem, stojącym na miejscu i gnuśnością swą odbijającym od innych.
Aby otoczenie swe naszkicować, wybrałem na chybił trafił parę rysów drobnych, jednak dostatecznie charakteryzujących świat ten, w którym kwitną psianki consolantes; tak je nazwałaś, jakkolwiek grzeczniej możnaby mówić o orchideach, które, im piękniejsze i droższe są, tem bardziej wyglądają trująco. W otoczeniu ich nic mi się stać nie może, ponieważ orchidee wyczuwają instynktem, że jad ich mnie nie nęci i same odwracają się ode mnie ku wdzięczniejszym ofiarom. Ten tylko paść może ofiarą, kto, zwabiony świetnością kielicha, pragnie gorączkowo wkraść się do jego wewnętrznych tajemnic. Ja je znam i wiem, że oprócz jednego motywu, zawartego w abecadle bytu, nic zresztą w sobie nie kryją, i dlatego wszystkie wydają mi się aż do dna poroztwierane, płaskie i puste. Przebywającemu w zbytkownej kwiaciarni, nasyconej zapachem silnym i drażniącym, zdarzają się momenta pożądań nagłych, niecierpliwych, aby przynajmniej w najpiękniejszych kielichach znalazła się jakaś treść, godna ich zewnętrznej szaty, ognista a tajemna, dla której wartoby było kusić się o nie. A gdy uświadomię sobie, iż gorącej mej żądzy w sferze tej nic nie zaspokoi, wtedy na horyzoncie mym pojawia się ciemny anioł melancholii, sypiący hojną dłonią czarne kwiaty, a od tych kwiatów jego padają na mnie cienie, widome dla wszystkich. Wtedy storczyki szukają stron słoneczniejszych i odwracają kielichy, mnie zaś opanowuje uczucie czczości bezmiernej i znużenie doszczętne. W takich razach odczuwam też w dwójnasób mą najzupełniejszą samotność w ludzkim tłumie i jeszcze wszechstronniej poznaję, że koło mego życia o żadne inne się nie zazębia.
Być może, iż w kniejach puszczy, zaludnionej ludem dębów i prastarych sosen, odnajdowałbym dokoła siebie więcej nici powinowactwa i spójności! Tędy ciągnie się wyraźnie granica mojego ja i dziedzina moich interesów; tamtędy przebiega wyraźna granica dziedzictwa i interesów ludzkich, pomiędzy niemi przepaść. Tu i tam czuję swą zbędność, odrębność, samotność; przepełnia mnie i aż do omdlenia przepełnia owo uczucie czczości, nudy, niesmaku, na które nie stać tych, co może zazdroszczą mi poniekąd domniemanych powodzeń, przywilejów, tryumfów!
Życie uchodzi czasem za olbrzyma, z którym się trzeba borykać, by wywalczyć krawędź ścieżki dla siebie. Mnie wydaje się ono płazem szerokim, przygniecionym czemś olbrzymiem i niewidzialnem, który wije się w szlamie złocistym i dobywa tu i owdzie na powierzchnię koronę kwiatu, splamioną złotem i rozdartą.
Jedyną rzeczą, zawsze piękną i niepokalanie świeżą, jest tutaj Jungfrau, królująca nad wszystkiem, zwłaszcza gdy wypływa na niebo z odmętu białych obłoków — niezrównany symbol czystości, wyższy nad lilie i dziewice.
A także pięknym jest Aar, który lubię, że taki zielony, kryształowy i szumny, przynosi w swych falach powiewy i chłody od wyżyn bezludnością świeżych i wyrzuca je z piersi tutaj, wśród pozłacanej prozy hotelów i zagajeń rojnych od kobiecych tualet. Zazdroszczę mu prawie tej jego niewzruszonej obojętności i tego spokoju egzystencyi, wiecznie biernej, z jaką nie przestaje przelewać się z jeziora do jeziora wstęgą szeroką i równą, przeciągnięta bezkarnie przez bulwar wielkomiejski, przez turkot hotelowych pojazdów, przez kalejdoskop uperfumowanych lalek. On zaczyna się, trwa i kończy sam w sobie, ma własny miarowy ruch i oddech własny, przyniesiony z lodowej kolebki, nad którą straż trzyma ciemna piramida Finsteraarhornu. Cóż go obchodzi, czy w licach jego przeglądają się zmurszałe chaty góralskie, czy białe pałace wyrafinowanego zbytku? Nic go nie mąci i nic nie wstrzymuje.
O ileż wyższe straże otaczają źródła, z których struga myśli mojej bierze swój początek — a los jej mimo to jakże niepewny i chwiejny! Jakież to siły wstrzymały ją i mącą, i wyczerpują tak, że wysychać się zdaje aż do dna? Malutki zgiełk, idący od garstki satyrów, trochę błyskotliwej krasy, tęczującej na ciałach anielic smutnej małości: nic, tak zupełnie, jak atom woni uciekający z przywiędłego kwiatu; a ile zużytej energii, ile zmarnowanych sił i straconych myśli!
Biało ubrana kobieta wstępuje czasem ze mną na stoki Harderu, sąsiedniego wzgórza. Są tam pawilony i ganki drewniane, dające widoki słynnej piękności, a wyżej nieco porasta las modrzewiowy, sadzony w sznurach skośnych i skrzyżowanych. Aż tam dochodzimy niekiedy, my dwoje. Sami dwoje: więc w księdze mego życia otwiera się karta powodzenia, rozkoszy, tryumfu... A jednak nie chcę jej otwierać. Nie warto. Siedzimy na nizkiej ławce leśnej w milczeniu, zatopieni w myślach odrębnych. Z dołu przez modrzewie i klony przebłyskuje pas rzeki, a poza nim srebrzą się w półkręgu egzotycznych krzewów wysokie obeliski fontanny i minaretowe kopuły kursalu; dolatują też stamtąd urywane dźwięki koncertującej orkiestry, dźwięki niedokładne, bo skrzypcowe śpiewy rozpraszają się gdzieś po drodze, a nas dochodzi jedynie zawrotny refren metalicznych tonów, liczących rytm baletowej muzyki. Z taktów tego rytmu zdają się splatać taśmy różane, płynące przez modrzewiowe kraty aż do nas. Róże Schillera...
Wzgardziłem różami na wierzchołku skalistej wyżyny, która tuż przede mną zamyka krajobraz, a teraz nie potrzebuję odtrącać ich bo mię nie wabią. Zresztą oczu moich nic nie wabi. Oto szary demon melancholii, którego widuję często, przesuwa się przez dolinę cicho, posępnie i rozrzuca hojną dłonią posiew cienistych zasmuceń. Od wielkiego demona zapada wokoło mnie zmrok i czyni ze świata rzecz płaską, bladą, martwą, której przytłumione wołanie, ów refren taneczny, odbija się od drzewa do drzewa. To echo schyłkowego przesytu, gdy wzbija się w górę i błądzi wśród pni, tętniących krwią żywiczną i mocną, zamyka w sobie jakąś bezdeń ironii. Dziwniejszem jest to jeszcze, że kobieta, będąca ze mną, która w epoce minionej naiwności i minionej siły byłaby niewątpliwie królową Sądów Miłości, zdaje się również treść metalicznych dźwięków rozumieć i widzieć cienie demona zasłaniające widnokrąg. I ona poniekąd nie posiada umiejętności życia. Aksamitne jej oczy, zamiast błyszczeć świadomością zwycięstw — gasną. Czerwone wargi obciągają się wyrazem goryczy... A przecież w życiu, którego godziny mierzą się na tanecznych rytmach, czarne oczy i czerwone wargi to potęga, to skrzydła unoszące najdalej i najwyżej!
Gdybym żył w dawno prześnionej epoce pierwotnej naiwności i pierwotnej siły, byłbym się stał rycerzem tej królowej rozkoszy, wykolejonej i smutnej; wiłbym wieńce z pieśni mamiących i, klęcząc u jej koan, modliłbym się żarliwie o nagrodę miłości. Dzisiaj składamy parę jak gdyby na pośmiewisko tego rdzennie zdrowego lasu, którego korzenie z żywiołowym uporem wciskają się w skałę. Wszystkie iskry życia gasną pod zasłoną owych nieokreślonych zmierzchów, ogarniających całą dolinę. Zaledwie mogę dostrzedz śnieżne oblicze Jungfrau, zawieszone nad nieskończonym mrokiem, daleko i wysoko...
Nie na to jednak się skarżę, iż nie umiem żyć tak mocno, jak żyje modrzew albo dąb, rozkorzeniony w skale. Inne zakresy bytu otwarte są przede mną.
Jeżeli słowa moje dzisiejsze mają być skargą, to uskarżam się na nędzę i klęskę tej połowiczności, jaka mi pruje duszę na to, że zamiast rozkuć lwa myśli i wskazywać mu nowe szczyty, na których powinien stanąć zdobywcą i obudzić najszersze echa wieścią o nowej zdobyczy, marzę o jakichś mglistych, dalekich baśniach, że, zamiast rozrywki, jaką dawać mi powinna obecność rozbawionego tłumu, zastanawiam się nad tem, iż w tłumie tym twarze kobiet nie czerwienią się nigdy i że z żadnej z nich nie zdołałbym wyczarować dla siebie ani okruszyny szczęścia.
Wreszcie i na to także skarżyć mi się warto, że skargą szukam twego głosu, że wyobraźnię twą chcę skłonić ku sobie, wyznając ci rzeczy, których człowiek mojego stylu nie zwykł mówić nikomu.
Szczęście! Wybraliśmy się w towarzystwie niewielkiem przez Col de la Petite Scheidegg pod lodowce. Budowa kolei na Jungfrau o tyle postąpiła, że lada nektarnik, nie zmieniwszy nawet wielkiej tualety na rynsztunek turysty, może dziś przechadzać się po lodowej skorupie, używać sanny po zaspach śnieżnych, oglądać zblizka tumany śnieżnego miału, ulatujące z lawin, spozierać w przepaściste rozręby lodowego płaszcza, w których głębi szemrzą niewidzialne strumienie i czai się śmierć... Ale o śmierci nikt tam nie myśli. Przeciwnie. Widziałem, że ożywiały się tu twarze, najbardziej nawet wyblakłe.
Są tam chodniki podziemne, wydrążone w lodzie, w które Eros powinien z zawiązanemi oczyma wprowadzać miłosne pary. Idzie się tam żłobem błękitnym, który na dotknięcie stopą odpowiada jękiem szklanym; błękit przepaja ściany, sklepi się w łuki przejrzyste nad głową, przenika ludzkie postacie, napełnia niebem źrenice, nawet w mowie ludzkiej zdaje się rozbrzmiewać. Im głębiej się tam wchodzi, tem więcej czarów i tajemnic brylantuje na szklistych ścianach, tem chętniej roztapia się serce w srebrno-modrem więzieniu. I tam znaleźliśmy się sami, we dwoje. I tam również poszedł za mną geniusz żalu, za jakąś stratą wielką, a niewiadomą...
Przekonałem się nieodwołalnie i po raz ostatni, że i ta piękność, która szła u boku mego, górująca nad innemi — nie tylko pięknością — nic mi dać nie może. Nie ogrzałem się ciepłem jej oddechu, nie poszukałem jej ust gorących, które mogły być mojemi. Patrzyłem na nią potem, jak stała u wejścia, w kryształowej bramie, z dłonią opartą o filar zimnego sklepienia, na pół jeszcze przymglona światłem podziemnem, na pół już dotykana jaskrawością słoneczną, myśląca może o tajemnej przegranej...
A ja? Myśl moja pierzchła od tej postaci błękitnej i od lodowej groty, wyżej, na stoki śnieżne, piętrzące się opodal w załomiska coraz dziksze... i utknęła niebawem — nie wiem dlaczego — na twym «Awisie».
Czy też przesadziłby on zwycięsko te mroźne zapory? Czemże go rozognić? Jakby go podkuć? Podkowy ze stali byłyby twarde i mocne, ale za mało świetne... ze złota piękniejsze, lecz zbyt miękkie... Możeby mu przypiąć skrzydła jakiegoś niepamiętnego zapału... albo jakiegoś ogromnego uczucia?... Możebym go zresztą zepchnął do lodowatej czeluści, ażebyś nie miała już czem gonić po twej puszczy i została na swem obejściu, bezradna i opuszczona...
Tymczasem czekała mnie wędrówka na dół elektryką i parą, z całym aparatem monoklów, perfum, pudru, francuszczyzny, krwistych karków i wygolonych twarzy...
Upłynęło znów trochę czasu, nie dałaś mi ani słowa. Jest to znak, że, jakkolwiek daleko zasunąłbym się w przyszłość, przyszłość ta nic mi już nie przyniesie od ciebie. Tak więc nie spełniła się dana mi obietnica o trójliściu dobrej wróżby. Dlaczego przedsięwzięłaś tę próbę, aby wnet tak bardzo po niewieściemu odmyślić się i nie kończyć?... nie mnie w to wchodzić. Z prozelityzmu nie możesz mi czynić zarzutu; ustał bardzo rychło. Co do mnie, myślałem istotnie o jakiejś dobrej wróżbie. Ale, jak widzę, nic nader dobrego przydarzyć mi się już nie może... Łatwo przyzwyczaiłem się do twego głosu...
Szkoda. Spotkanie nasze było dziwne i piękne.
Gdy cofnę się myślą do chwili, w której ostatni raz zwracałem się ku tobie, spostrzegam, że czas ubiegły wycisnął znaczne ślady na mej duszy. Przychodzi mi wielka ochota mówić z tobą. Nie waham się ani trochę. Popełniłem w ostatnich czasach tyle niekonsekwencyi, że jedna więcej nic nie zepsuje i nic nie naprawi. Wiem zresztą, że milczeć byłoby lepiej, może chlubniej, dumniej... Mniejsza z tem; mówię jednak do ciebie.
Postanowiłem dotrwać na miejscu aż do wyjazdu mojego ojca, chociaż przebywanie w tutejszej atmosferze staje się dla mnie z każdym dniem trudniejszem; ostatecznie nie potrwa to zbyt długo. Powodowały mną różne względy; przedewszystkiem wzgląd na ojca, który kocha mnie bardzo, mimo, że niepodobna wyobrazić sobie dwóch ludzi skrajniej obcych sobie i równie oddalonych sferą zapatrywań, interesów lub dążności. Kierowałem się też pewnymi względami na kobietę, wspominaną tu kilkakrotnie pod imieniem Oready. Pani ta opuściła przed paru dniami Interlaken, udając się do Idalii nad morze. Otóż gdybym i ja wyjechał stąd bezpośrednio po niej, potwierdziłbym mylne domysły, których przedmiotem stał się wzajemny nasz stosunek. Chciałbym temu zapobiedz, tak dla niej, jak dla siebie, i nie lekceważyć pozorów. Gdy odjeżdżała byłem przy niej; ale między kwiatami, którymi wyścielono jej wagon, nie było żadnych ode mnie.
Gdybym był zwykłym mężczyzną, dbałbym o atłasowe epizody życia, dla zaspokojenia żądań swych potrzebowałbym świadomości, że kwiat napełni się słodyczą dla mnie jednego i że ja jeden z pośród tysięcy mam być dopełnicielem jego losu. Gdybym brał czynny udział w komedyi życia i wiedział, że podobny kwiat tęskni do mnie i ku mnie płonie, być może, iż byłby to dla mnie powab silniej nęcący aniżeli królowanie duchem na wysokościach świata... Ale w niezdrowej atmosferze przesytu, niesmaku, niemocy, którą oddycham, niema owego kwiatu z pewnością. Czy może on dla mnie gdziekolwiek rozkwitnąć i wezbrać nektarem? kędy szukać cudotwórczej krainy?
Do szeregu nieroztropnych zagadnień, wyrastających z rozkołysania serca i wyobraźni, należy też marna ciekawość: czy ja i ty, kuzynko, spotkamy się w ciasnych wymiarach niniejszego bytu? czy też na torze naszych przeznaczeń, poruszamy się w kierunkach na zawsze rozbieżnych?
Zapytanie to wzniosło się pewnego dnia mgłą tak gęstą nad pustym brzegiem Aaru, że widok srebrno-zielonej rzeki i skał szaro-złotych, i śniegów liliowo białych, zniknął kędyś zupełnie z przed mych oczu i nie było nic, czemby się myśl moja napełnić mogła. Aż zaludniła się marną gmatwaniną marzeń, przywidzeń, wspomnień i żalów...
Czemże jest gra pamięci? Czemże innem, jeżeli nie snem o rozproszonej plejadzie gwiazd niezatrzymanych, jeśli nie zasypywaniem wypalonych popiołów, odgrzebywaniem zgliszcz czarnych, od których zaćmiewają się wszystkie słońca w nas samych i nad nami.
Zdaje się nawet, że pytałaś mnie kiedyś o takie wewnętrzne ciemności. Nie znałem ich dawniej.
Gdy bladym tłumem otoczą mnie wspomnienia, nadciąga wtedy moc inna, dawniej niewidzialna i nieznana, moc budzącego się nieopatrznie żalu nad losem własnego życia. Budzi się żal nad dzieckiem, kochanem przez rodziców, którzy je na świat wydali, szczególniej kochanem niegdyś przez matkę, któa pragnęła zapewne całą siłą serca, aby nad czołem jedynaka przez życie całe nie smutne potęgi rozkładały się cieniem, ale aby mu brylantowe słońce świeciło wiecznem weselem. Nie stało się po myśli mej dobrej matki. Przeglądając kartę po karcie z ubiegłej już części mego życia — i to części zwykle najbujniejszej — zlękłoby się jej serce niewątpliwie i w niepokoju swym możeby na nowo bić zaczęło, aby pomagać, ratować! Czemże są zapisane te karty? Czy są na nich plamy i błędy, od których spaczyć się musi i spróchnieć oś pozostającej mi jeszcze przyszłości? W godzinach bezcelowej zadumy przerzucam kartę po karcie i nie znajduję plamiących obłędów. A jednak... Ponad powszedni gościniec wstąpiłem na jakąś wyżynę stosunkowo znaczną, lecz wzniesiona piramida myśli okazuje się górą szklaną, z której ścian jałowych i bezludnych ześlizguje się pamięć od razu aż w początki dzieciństwa, ale z wyprawy w przeszłość nie przynosi nic a nic dla serca, chciwego słodkich pamiątek.
Sercu omdlewającemu za żywemi źródłami, cóż po szklanej górze!
Więc jest gorycz i słoność łez i szereg pogardzonych godzin, które wstają z grobu przeszłości, jak mściciele, i ściągają się w hufce, które wichrzą się wkoło mnie bezkarnie, wołając «Gdzie szczęście?» Lękam się chwili, gdy otoczą mnie z wołaniem «Zapóźno» i zapadną znów w otchłań niebytu, zostawiając za sobą tuman rozmiecionych popiołów i ostatnie błyski strąconych gwiazd...
Nie ja zniszczyłem w sobie narzędzie pieśni, ale zniszczyła je nieubłagana trzeźwość poznania. Musiała je zniweczyć. Sądzę, iż tylko istoty, oddalone od analizy i nieznające mechaniki bytu mogą wyśpiewać pieśń życia. Potrzebna do tego uległość i pokora stworzenia jest ich wrodzoną naturą.
Ja byłem snadź nazbyt niecierpliwy i rączy, analizowałem za długo, rozokoliłem horyzont swych pojęć za szeroko — i teraz wiem za wiele. Mądrość moja wynaturzyła mnie z pierwotnej uległości i pokory. Z obszarów przeznaczonych ludziom, aby w nich żyli i trwali z pokolenia w pokolenia, wyszedłem z ciekawością palącą i po długiej wędrówce oparłem się aż tam, skąd źródła wszelkiego życia biorą swój początek. Znam każdą nić, z której życie się przędzie i genezę każdej z sił, które we mnie samym są czynne: i dlatego, wyschły dla mnie wszystkie źródła.
Nieprawdę mówię, twierdząc, że jestem utożsamieniem prawdy absolutnej, pierwszej i ostatniej. Nikt jej nie zna. Im mędrszym czynią mnie lata pracy, tem odległość dzieląca mnie od tej prawdy coraz bardziej wzrasta. Zaledwo przeczuwam wielkość i wyraz jej oblicza. Wszystko, co u ludzi nazywa się wiedzą, jest tylko mglistem jej odbiciem, cieniem tego odbicia, cieniem cienia i wykładnikiem tak bardzo odsuniętym i pośrednim, że wiedza sama w sobie — mało się różni od wiary. Ale już te słabe rozbłyski, te odbicia i okruchy poznania odzierają z wszelkiej zjawiskowej krasy szkielet życia. Patrząc na jego nagość, niepodobna śnić życia, śpiewać i kochać. Wiedza, jak Empuza greckiego Hadesu, odziera i obnaża wszystko, czego się dotknie. Trzeba się wyodrębnić na tron Losu i Stwórcy i trzeba skrzepnąć w kamienność sfinksowego wzroku, aby znieść widok odsłoniętych kołowrotów, zależnych, niewiadomo jak i niewiadomo po co, od wiru jednej osi, osadzonej poza czasem i poza przestrzenią. Kto nie skrzepnie, dla tego ów widok nieubłaganie przejrzysty staje się gromem nadczłowieczego bólu, albo wybuchem nadczłowieczego szyderstwa.
Cokolwiek ma byt i żyje, szarpie się na łańcuchach i smyczach, które sobie samo uwiło i wić musi w nieskończoność. Jest to przymusowa praca dobrowolnych tortur i samobójstw, ciągnąca się od czasów, kiedy nie było jeszcze ani czasu, ani przestrzeni, ani nawet wyraźnej granicy pomiędzy bytem a niebytem. Te same siły tarzają się w paroksyzmach, którymi ludzkość znaczyć musi swą historyę, te same potęgi ścierają się w walce o chleb, toczonej przez jednostkę z głosem społeczeństwa, do którego krwią i kością należy, i te same siły rzucają narody o narody, jakie szamotały się z sobą ongiś, w pierwszych ruchach, huraganach i oddechach przedbytu. Jako człowiek, nie mogę nic pomyśleć, nic powiedzieć, niczego chcieć i za niczem tęsknić, co nie było koniecznem następstwem całej przeszłości i koniecznym początkiem tego, co przyjdzie. Gdy pełzak, w przegniłej wodzie urodzony, wyciąga cieniuchne niteczki swej plazmy, aby wessać w siebie odrobinę tlenu, gdy glista wgryza się w grunt, pochłaniając ziemię i przemienia ją niestrudzenie w czarną próchnicę, i gdy ja sam wysiłkiem mózgu staram się wtargnąć w jądro bytu i zdobywać zeń cząstkę po cząstce dla poznającej myśli, wszędzie powtarza się jedno i toż samo natężenie woli, jeden ruch, w trzy fazy zróżnicowany, i nie wiadomo nawet czy faza moich usiłowań jest w czemkolwiek wyższą od usiłowań ameby? Najpewniej nawet wyższą nie jest, bo w tym i tamtym ruchu, w tem i tamtem napięciu woli realizuje się jedna i ta sama konieczność, jedna i ta sama prawdziwość matematycznych pewników, ziszczających się raz po raz — w nieskończoność.
Chociażbym był wcieleniem wszystkich geniuszów i zapłonął pożarem najwyższej ekstazy, jeszcze-bym nie zdołał wyzwolić się z tej błędnej obierzy i wydobyć z siebie coś, co nie byłoby dziedzictwem, wziętem od glisty, ameby i kosmicznych mgławic. Jeżeli rozmyślam nad możnością narcyzowego szczęścia, to daję wyraz tym samym popędom, które robaka łączą z robakiem i każą astronomce-kokocie wpatrywać się uporczywie w teleskop. Wszystko, co w nastrojach interlackiego sezonu i niespodzianie obudziło się we mnie i zawładnęło wyobraźnią, to poszukiwanie wspomnień, ów żal tajony, że nie miewam wspomnień innego rodzaju, jak pusty Aar, Harder, Schinige Platte lub Giessbach: wszystko to jest znamieniem mego fizycznego wieku, instynkt wskazuje mi porę zakładania własnego gniazda.
Ze świata nikt nie powinien schodzić bezpotomnie. «Il lauro non ad altro serve che ad attirare il mirto» — wołają wasi poeci. Oto źródło Hippokreny, z którego wypływa cała wasza poezya. Toczenie krwawych bojów w interesie instynktów, albo spijanie wszystkich piołunów w walce z instynktami gatunku. Dla kamiennej przedmiotowości Sfinksa wynikają stąd formuły cenne i doniosłe, tem ważniejsze, że identyczne z kłótnią atomów w retorcie i z obrotami światów; skoro atoli czujemy, że sami jesteśmy ujęci w pierścień tych formuł, że żadnym rokoszem, ani żadną rozpaczą nie możemy się usamowolnić, chybabyśmy zniszczyli samych siebie, wtedy stan naszej duszy jest nie do zniesienia, i dla tych, którzyby szczęścia pragnęli — bez wyjścia. Bo wtedy krew woła na mnie o prawa swoje, wyobraźnia idzie w służbę tego wołania, pierś tęskni za drugą piersią, aby stworzyć gmach szczęścia różowy, a inna strona mej samowiedzy mówi mi równocześnie, że epitalamium miłości mojej równa mnie z robakiem i garścią błota, które ma również swe prawa spójności i ciążenia.
Ach, zdaje mi się, że i z aniołem nie zbudowałbym szczęścia na ziemi! I jego pokalałbym, dotknąwszy ustami jego czoła. A przytem, miewam serce dziwnie dotkliwe... i w chwilach swych bezprzykładnych smutków i uniesień załamywałbym nieraz dłonie w rozpacznej żądzy wyższego bytu i wyższej miłości ponad światem i ponad ludzkością. I chcę kochać inaczej, niż kochają się atomy, ludzie i planety. I zrywa się we mnie jakieś bezdenne płakanie, iż nie mogę, jak bóg indyjski, wyjąć dla siebie kochanki z płonącego stosu i ponieść ją w krainę własną, nieznającą ani czasów, ani wymiarów, aby przez życie i miłość swoją tworzyć nowe prawa, nowe myśli, nowe uczucia, nową przeszłość i przyszłość!...
Wydawać się to może oznaką obłędu, a jest, przeciwnie, nadzwyczajną trzeźwością. Tak zachowuje się umysł ludzki na najwyższym szczeblu uświadomienia. Złym jest jedynie ów rozstrój nerwowy, który okazał się silniejszym od zdrowodajnych wpływów alpejskiego klimatu, i resztę młodzieńczej żywotności stara się we mnie zgładzić. To też, mimo klimatu i rozrywek, wyglądam tak licho, jak pessymistyczny poeta, i w miarę jak lato przemija, a sezon zbliża się do końca, czuję w sobie wzrastające znużenie. Nie opuszczę jeszcze Szwajcaryi, ale przeniosę się głębiej w góry, gdzie piękno przyrody nie sprzedaje się hurtownie, jak gdyby na targu, i gdzie mógłbym sobie po długim czasie przypomnieć, jak właściwie wygląda las, skała i lodowiec. Może się tam nerwy moje uśmierzą. Nęci mnie Jungfrau, niebotyczna i biała. W dziewictwie swem wydaje się wieczną. Ale i ona przeminie...
Tymczasem życie rozściela przede mną swe aksamity. Wieczór dzisiejszy zapowiada się świetnie. Do okien moich wpadają już światła pierwszych lampionów. Niebawem zajaśnieje park cały tysiącem płomieni. Na wierzchach gór jawią się ognie czerwone i białe, podobne do gorejących kwiatów, Kanton obchodzi dziś iluminacyą i nocnym festynem jakąś narodową rocznicę. I nasze towarzystwo uświetni tę uroczystość. Będą przytem ludzie pracowali. Ojciec mój ugodzi się zapewne dzisiaj ostatecznie, co do programu swej zamierzonej dyplomatycznej akcyi. A ja? Pod wpływem ogólnej wesołości, pod żarem namiętnych spojrzeń, przy dotykaniu ramion, cofających się w ścisku w moją stronę, obudzi się może i we mnie zdrowy instynkt gatunku i weźmie górę nad chorą hypertrofią myśli.
Może owładnie mną żal nowego rodzaju, żal, iż nie umiem być ulicznym piechotnikiem, i zazdrość, że krótkiej błyskawicy mego istnienia nie potrafię wykorzystać tak, jak wykorzystuje ją gmin z pochodzenia albo z ducha, niewylęgający w swym mózgu żadnych ambicyi ani pożądań, któreby wychodziły poza granice i cele najpierwotniejszych kodeksów natury. Czuję się zdolnym do podobnej zazdrości i dlatego na widok tych pstrych lampionów i w obliczu rojnego tłumu, wstyd pali mi czoło, że, gardząc niziną jego instynktów i rozrywek, nie mam prawa wyłączać się od wspólnictwa, gdyż sam lepszy nie jestem — ja, syn Arysteuszowy...
Zaiste, chociaż sto lamp stubarwnych oświeca mi drogę, a przy twarzy mej błyskają ogniste źrenice, widnokręgi moje nie są widne ani ciepłe. Ani widne, ani ciepłe!
Więc usuń z przed twarzy swej perkunową chmurę... Powróć z chórem widziadeł... z królewską swą baśnią...
Och, wiem, wiem, coby mnie jeszcze wesprzeć i ukoić mogło!
Nie śnieżne konwalie, nie korowody łabędzie, nie wiosny płomienie błękitne! Pomódz-by mi mogła potęga olbrzymiej miłości jasnej istoty, która całą summę własnego szczęścia przeniosłaby na mnie i nie tylko pragnęła być kochanką moją, ale zarazem siostrą, piastunką, matką, opatrznością... zdrojem natchnienia, zdrojem głębokim... Nie promienistość dziecka, lecącego na blask i do słońca, ale łagodna, mleczna jasność miesięczna, rozpostarta nad głębiną wylanych i uspokojonych łez, a przytem wielkość ducha... Ale — to sen...
Byłoby to kochanie, od którego robi się cieplej i jaśniej na świecie. Poszedłbym bez lęku w tę srebrzystość czucia, pod straże bezpieczne i słodkie, pod gwiazdy...
Ona, niosąc w piersiach bezmiar miłości i przebaczenia, chłodziłaby mi skroń miękką dłonią. Przed nią jedną otworzyłbym mroczne tajniki mej duszy. Dla ran moich ona-by miała mądrość ofiarniczego serca i cichy balsam życiowego doświadczenia. W piołuny zwątpień, z analiz mych wyciągnięte, wlewałaby kropla po kropli miód przedziwnie słodkiego serca, boski nektar wzajemnej tkliwości... Z nią osiedliłbym się w krainie przestrzeni czystych i lśniących, jak koncha perłowa, jak ta gwiazda-perła, która uwięziła w sobie Danta i Beatryczę... Ale — to sen!
A w zamian za wszystkie jej bogactwa, cóżbym jej ofiarował? Chyba to, co z piękności zdobywanych światów zostało we mnie odbite, i resztę harfianej spuścizny po matce, dzwoniącą w głębiach mej duszy! Któż zresztą wiedzieć zdoła? Może-bym tą resztą mógł jeszcze kochać ogromnie!
Utrzymują niektórzy, że dla kobiety — kiedy kocha — szczęściem może być nawet cierpienie.
Czy to prawda?
Kiedy kocha!... Nie kocha mię nikt... Nie troszczyłem się o świat, i do zbudowania szczęścia nie jestem nikomu potrzebny. Nikomu. Wieszczki-gwiazdziarki gonią iskry tęczowe, grające w słonecznych falach i doglądają świętych zniczów w rodowej świątnicy — i nikt nie obraca wzroku w stronę, gdzie ciemno i duszno — i zimno... Nieprawdaż?
A gdyby nawet działy się na ziemi cuda, gdyby znalazła się ta jedyna, ta dobra, ta wielka, któraby zdolną była pokochać jałowe i znużone serce moje, czyżby mogła pokochać tak, iżby już tylko dla mnie żyła, jako Anioł miłości, otuchy, spokoju i ukojenia?
Czy znasz ty taką? Czy ją znasz? Czy znasz rozskrzydlonego cheruba wielkiej, czystej, głębokiej duszy kobiecej?
— Ja widzę go... Przechodzi nad mrowiem ludzkości, wysoko, samotnie, tam, gdzie najwyższe szczyty na obłokach się bielą, gwiazdy ma nad głową — lazurowe skrzydła rozwiewa na niepokalane śniegi, a do stóp mu się garną — ot takie białe szarotki!...
Od Wielkiego Nikaru, ojca wód białowieskich, dnem rozłożystej kotliny pędzi Lsna i rozmigotanemi falami mknie pod klamrą Mostu Królewskiego, spinającą wysokie ściany jej wybrzeży. Na szczycie jednego z wybrzeży, u stóp gęstego lasu, ściele się wstęga łąki szmaragdowej, tak długa, że krańce jej znikają w mętnych oddalach. Ogród to jest, kwiatami usiany, krzewami zasadzony, muzyką niezliczonych barw i linii grający, bajeczny ogród bez końca.
Drzewa wznoszą się tu gdzieniegdzie tylko, zrzadka. Świerk ciemnym płaszczem obejmuje białą brzozę, topol siwe warkocze zarzuca na ciemną lipę, samotna jarzębina stoi w koralowych gronach, wierzba przelewa w gałęziach połyski stalowe i srebrne — a w dole, wszędzie niezliczone leszczyny, z połączenia gibkich ramion budują łuki, altany, arkady, nawy nizkie i cieniste, które wzrok wiodą w coraz odnawiające się głębie, półmroki, półświatła...
Ostatni miesiąc lata wybuchnął podwójnym życiem odnawiających się kwiatów i dojrzałych nasion. Ostatnie upały na jarzębinach i kalinach rozogniły purpurowe grona i czerwonemi łzami oblały dzikie róże. Lnice odkwitły żółtym, a gerania fioletowym płomieniem.
Po architektonicznych i rzeźbiarskich liniach drzew i krzewów pięły się koronki z liścia, osypane kolorowemi skrami kwiatów. Zamiast ptaków, które pomilkły, barwy śpiewały. W błękicie i złocie powietrza, z krystalicznym szmerem Lsny rozpływała się mocna woń mięt rozkwieconych i gorzkiej trawy żubrzej.
U stóp kaliny, obwieszonej kolorowemi gronami, wśród gęsto kwitnących geraniów, Seweryna z nieśmiałym i zamyślonym uśmiechem wpatrywała się w leżącą na rozwartej dłoni górską szarotę.
Jaki podmuch, czy jakie westchnienie, zwiały kwiat ten z alpejskich wierzchołków na to wybrzeże Lsny, rozzielenione w leszczynach, kalinach i dzikich różach? Jaka błyskawica wyrwała go z łona skały i rzuciła na te spokojne murawy, do stóp olbrzymów leśnych, surowych i smutnych?
Od dwóch już dni kwiat górski szeptał jej o tajemnicach górnego i nieszczęśliwego serca. Pomiędzy tem sercem a swojem, czuła zaciągającą się przędzę marzenia. Było ono, marzenie to, tak dalekie, jak obłok, który w mgłę srebrną rozpraszał się pod niebem, i tak gorące jak promień słońca, który w cienistym krzaku rozognił jagodę kaliny. Niosło z dalekiej dali tęskny, nieśmiały, przedziwnie słodki śpiew... Kto tam woła, wzdycha, błaga? Kto w oddalonym zmroku śpiewa o słońcu?
W sercu jej królował smutek, ten sam, który omraczał tamto, dalekie serce i nad głową swą miała skrzydła demona melancholii, tego samego, który na daleką dolinę Aaru hojną dłonią rozrzucał posiew cienistych zasmuceń. Tu i tam, jej i jemu, na drodze ku wielkiej Wiedzy i na drodze ku wielkiemu Dobru, życie stało się płazem olbrzymim, wijącym się w szlamie złocistym i gdzieniegdzie dobywało na powierzchnię koronę kwiatu splamioną i podartą.
Jej i jemu, u skrzydeł wzbijających się pod gwiazdy, zwisało brzemię, ciągnące je ku ziemi. Czem było? niczem i wszystkiem, słabością i siłą; ach! było ono śpiewającą w każdym pyłku świata i w sercach ludzkich nigdy nie prześpiewaną pieśnią o szczęściu. Było ono, to brzemię ociągające w dół skrzydła, rozkazem i oporem, rozkazem materyi i oporem duszy — pożądaniem też duszy w formie Anielskiej. Lecz sąż gdziekolwiek na ziemi serca i dole anielsko szczęśliwe i anielsko czyste? Czy tak samo, jak istnieją niebo i ziemia, wybierać zawsze trzeba pomiędzy piołunem cierpienia, a słodyczą winy?
Co za spotkanie i jaki traf! Dokąd zmierza strzała, a gdzie utkwiła! Jaka moc wykrzywia lot pocisków? Z jakich mroków tajemniczych wychylają się dłonie, które plączą nici zamiarów? Nić zamiaru, na czystych wysokościach wyprzędzoną coś porywa i zarzuca w stronę, w którą nie spoglądały oczy prządki. O, biedne ręce ludzkie, które, gdy prząść zaczynają, nie wiedzą nigdy, co wyprzędą! Słabe ręce, od podmuchów nieprzewidywanych drżące, od kolców niedostrzeżonych krwawiące się i bolące, kierowane wzrokiem krótkim, olśniewanym przez blaski i zaciemnianym przez łzy!...
Aksamitna pierś górskiego kwiatu zdawała się oddychać i szeptać swe poselstwo:
«Czy nigdy nie spotkamy się w ciasnych wymiarach niniejszego bytu? Czy na torze naszych przeznaczeń poruszamy się w kierunkach na zawsze rozbieżnych?»
Dlaczegóż: nigdy? Dlaczegóż: na zawsze? Alboż duchom wzlatującym pod gwiazdy nie wolno zniżać lotu ku ziemi, aby na czoła, w tęsknocie więdnące, zlewać potoki krzepiącej siły, a w sercach pod głuchemi opokami oniemiałych, zaciągać struny wiary i miłości? Nie jest-że to nawet sztuką, w której mistrzami one tylko być mogą? Nie jest-że to arcydziełem, do którego wykonania moc spoczywa tylko w ich dłoniach gorących a czystych?...
Śnieżny kwiat górski z pieśni aksamitnej wydawał szept, czy westchnienia:
«Nie śnieżne konwalie, nie korowody łabędzie, nie wiosny promienie błękitne ukoić i wesprzeć mię mogą, lecz tylko mleczna jasność miesięczna, rozpostarta nad głębiną wylanych i uspokojonych łez — a przytem wielkość ducha».
«Byłoby to kochanie, od którego się robi cieplej i jaśniej na świecie. Ale to sen...
«Z nią osiedliłbym się w krainie przestrzeni czystych i lśniących, jak koncha perłowa, jak ta gwiazda — perła, która uwięziła w sobie Danta i Beatryczę... Ale to sen!»
«Czy znasz rozskrzydlonego Cheruba wielkiej, czystej, głębokiej duszy kobiecej?... Ja widzę go... do stóp mu się garną, ot takie białe szaroty...»
Sen... Tęskny, daleki, błękitny, śpiewny sen!...
Nizko pochyliła głowę, kwiat alpejski upuściła na suknię i oczy pełne błyskawic ukryła w dłoniach...
Wtedy uczuła nad sobą cichy, świeży, srebrny śmiech. Piękna dziewczyna w blado-liliowej sukni stała nad nią, i śmiejąc się, osypywała ją deszczem geraniów płomiennych i skabioz, tak samo liliowych, jak ona. Płowe jej włosy, rozluźnione u czoła w gęstwinę blado-złotych promieni, usta z linią pieszczotliwą, oczy rozmigotane srebrem i błękitem, wszystkie jej rysy i wszystkie jej ruchy wydawały z siebie tę niezwalczoną i wiecznie odradzającą się wesołość, którą pogoda, lazury i kwiaty przepajać muszą dni wczesnej młodości. Z sercem bardzo młodem ciężko jest walczyć złym urzeczeniom życia, bo jakąkolwiek okryłyby je żałobą, jeden promyk słoneczny krzesze w niem iskrę nadziei, trochę woni różanej wystarcza, aby powrócić mu wizyę raju i wiarę w jego istnienie.
Upał słoneczny jutrzniową różanością zaprawił białość jej twarzy i gorącemi skrami zapalił błękit oczu.
Obok towarzyszki na murawie siadając, prędko mówić zaczęła:
— Och, jak daleko chodziłam! jakie tam są, wśród tych leszczyn, aleje długie, łuki ozdobne, rzeźbione, altany zaciszne! A jaka moc kwiatów — najrozmaitszych! Narwałam ich mnóstwo i oto je masz! Osypałam cię nimi, jak deszczem czarodziejskim. Czarodziejską tu jest natura. Z rzeczy tak prostych, zwyczajnych, jak drzewa, trawy, dzikie kwiaty, leśne zwierzęta, tworzy raj cichy, niewinny, promienny. Widziałam sarnę, która wybiegła z cienistej alei, pod łukami sklepienia stanęła i w cieniu zanurzona, lecz złotem słonecznem tu i owdzie tknięta, patrzała na mnie. Nie lękała się mnie ani trochę. Patrzałyśmy na siebie przez chwilę, jak siostry. Lecz powiew wiatru zaszeleścił w jarzębinie, strącając z niej trochę liści i jagód. Wtedy uciekła. Jak rudy płomyk po gładkiej murawie przemknęła w złocie słonecznem i zniknęła w świerkowych cieniach...
Opuściła splecione ręce na suknię i wzrokiem tocząc dokoła, zawołała:
— Ach! jak ja kocham to wszystko! jak kocham! Drzewa, trawę, ciszę... niebo i ziemię!... ludzi, zwierzęta...
Ciszej dodała.
— W tem kochaniu pociecha... cicha radość po smutkach płynąca... balsam...
Potem, z pochyloną nieco głową, zaczęła kwiaty rozsypane na sukni towarzyszki układać w fantastyczne rzuty i girlandy. Przytem mówiła:
— Czy pamiętasz, Sewerko?
Przypominała dzień, w którym dzieckiem jeszcze przybyła tu z matką i po raz pierwszy ujrzała puszczę. Z Paryża przybyła i do Paryża powrócić miała. Biedna mama nadewszystko kochała Paryż. A ona, dotąd, jedną tylko matkę kochała bardzo i nic więcej, ani nikogo. Tu dopiero otworzyło się jej serce.
— Czy pamiętasz?
Pojechały razem na Zamczysko i długo siedziały tam pod świerkiem, rozmawiając. Rozmowa smutną była, lecz jak z chmury błyskawica, wystrzeliło z niej, po raz pierwszy dla olśnionych jej oczu, pojęcie wielkich uczuć i czynów. Dowiedziała się wtedy, że one są — i ile w nich bólu. Dowiedziała się z jej ust...
— Czy pamiętasz?
W taki sam dzień, jak dzisiejszy, w tem samem miejscu, wśród leszczyn i kalin, dowiedziała się dla kogo po raz pierwszy zawieszonym został nad Lsną ten most królewski. Przeciągały po nim, przed wyobraźnią jej, karoce złocone, dudniły wozy, w powietrzu fruwały sztandary, wiewały pióra czaple, błyszczała stal, leciał ptak chwały... Miała wtedy wizyę przeszłości i po raz pierwszy wstąpiły w jej oczy łzy ciekące nad tem, co nie było nią samą, co było, być przestało, w pamięciach tylko żyło wiekuiście. Oczy miała pełne łez przejętych z jej oczu.
— Czy pamiętasz?
— Obudziłaś we mnie duszę. Jeżeli to, co w nas myśli, kocha, czci, jest duszą, tyś obudziła moją... Nie zasnęła potem już nigdy i przez to może cierpiała, lecz cierpiąc była ci jeszcze wdzięczną...
Mówiąc to, patrzała na towarzyszkę i po raz pierwszy, odkąd dziecięcą swą duszą, jak promień u tarczy słonecznej, zawisła u jej duszy, nie rozumiała wyrazu jej ust i oczu. Te usta, mające dla niej zawsze tkliwe i pobłażliwe uśmiechy, były teraz szczelnie zamknięte, surowe, a spojrzenie ślizgało się po jej twarzy wahające się, badawcze i razem nieśmiałe. Więc nieśmielej też, ciszej, jakby uniewinniając się z winy niewiadomej, lecz głucho przeczutej, mówiła jeszcze:
— Cóż dziwnego, że gdy mamy kochanej na świecie już nie było, do ciebie, jak ptak zraniony, leciałam?... Sama przecież mię zawołałaś... Ty wiesz, różni krewni, dobrzy zresztą i mili... ale nie chciałam! Do ciebie jednej chciałam... Przed tobą jedną otworzyć mogłam serce płaczące po biednej mamie i... po tem mojem dziwnem... krótkiem, lecz niepozbytem... niezapomnianem złudzeniu...
Siedziała teraz wyprostowana, z rękoma splecionemi na kolanach i spojrzeniem wodziła po chmurach, które szarą ławą ciągnąć zaczynały ku ciemnej ścianie lasu.
— Czybym komukolwiek oprócz ciebie jednej powiedzieć o tem mogła? Ciebie jednej zapytać mogłam: co się stało? Dlaczego tak się stało? Teraz już wiem. Sama znalazłam odpowiedź: pozory zwodzą... Serca ludzkie są płoche... wszystko przemija... niczemu ufać nie można... Ale wtedy wspomnienia napastowały mię w snach i na jawie, nawet na świeżej mogile mamy... Przed nią, na wieki śpiącą, skarżyłam się: po coś mię tam zawiozła? Taki żal... wstyd... i pomimo wszystko — taka tęsknota! Czułam w sobie gorzkie nieszczęście i zerwałam się, aby od niego uciekać. Na skrzydłach leciałam do twej dobroci, do twego rozumu, do ciszy twego domu, pod to niebo, ku tej ziemi, które kochać tyś mię nauczyła... Wszystko, co twoje, wydawało mi się portem czy oazą, w której nakoniec ucichnie, pocieszy się serce...
Zmieniona, pobladła, z piętnem cierpienia na młodziutkiej twarzy, mówiła coraz ciszej, głosem, z coraz większą trudnością wychodzącym z piersi. Umilkła i była pomiędzy niemi — wśród mnóstwa kwiatów i pałających po krzakach gron purpurowych — długa chwila milczenia.
Potem na zamyślonych ustach Seweryny drgnęło pytanie.
— A teraz... czy serce pocieszyło się, umilkło?
Henryka nizko pochyliła głowę i przecząco nią wstrząsała. Nie mówiła nic, tylko przecząco wstrząsała głową, roztargnionymi palcami przebierając wśród kwiatów, którymi sama suknię towarzyszki osypała. Z oczu jej, otoczonych ciemnemi smugami cierpienia, na suknię i na kwiaty, jedna po drugiej, powoli, spadać poczęły łzy.
Nagle wyprostowała się i zawołała:
— Szarotka!
Wśród białowieskich geraniów, lnic, skabioz zobaczyła śnieżną gwiazdę alpejskiego kwiatu.
— Skąd masz ją, Sewerko? Skąd się tu wzięła? Dlaczego ją tu przyniosłaś? Ach, jak ich tam było wiele... wiele!...
Tam! Spadający od obłoków szumny wąż wodospadu, chłodna arkada z welonem rozsrzebrzonej sody, modra toń jeziora w wieńcu skalnych szczytów, jego postać, rysy, głos... pod niebem usianem ulewą sinych i fioletowych gwiazd, blada twarz nad jej twarzą, płomień ust... cały obraz i cały moment zmartwychpowstały z niebytu rzeczy minionych, zaklęciem drobnego kwiatu...
Czoło Seweryny, przerznięte zmarszczką cierpienia, okrył rumieniec i pozostał na niem długo. Wtedy narcyzową twarz Henryki oblała również łuna różowa i na ustach jej urwały się pytania. Uczuła tajemnicę i, nie odgadując jaką była, odwróciła przelękłe oczy. Obie spłonione, odwracały od siebie spojrzenia.
Z twarzą pobladłą i zmartwiałą, z szarotą w palcach, Seweryna powstała. Kwiaty opadłe z sukni wyhaftowały u stóp jej wzorzysty kobierzec, postać, jak biały posąg uwypukliła się na tle kalinowego krzaku, pełnego liści szerokich i gron purpurowych.
Za nią ława chmur kładła pierś szarą na ciemne czoło lasu i w leszczynowych zaroślach latały szelesty wiatru, płosząc wiewiórki, które po gibkich gałęziach, napowietrznemi drogami, pomykały ku gniazdom.
Przed nią, Lsna, nadlatującym wichrem pędzona, szybko i szumnie gnała fale za falami, pod klamrą królewskiego mostu, a rozmiotane nad nią wierzby i topole przybrały postać pielgrzymów osiwiałych, którzy, rozwiewając, to załamując ramiona, wołają o pomoc, ratunek, spoczynek...
Obok niej, liliowa dziewczyna, głowę ku ramieniu jej pochylając, trwożnie szeptała:
— Burza nadlatuje! Wielka burza!
I daleko kędyś, w ciemnem wnętrzu lasu, głośno rozszumiał się bór. Daleko, o igły i o liście uderzać zaczęły wielkie krople deszczu, wzniecając szmer, który zataczał się powietrzem i przybywał na to wybrzeże, stojące jeszcze pod rozdzielającą chmury smugą czystego błękitu.
Przebacz, że milczałam długo i że dziś jeszcze mówić nie będę o twej eklodze w Giessbach. Przebacz, jeżeli połową tylko ust mówić będę i nie przypisuj tego obojętności dla zwierzeń twoich, Uwierz mi, proszę! Szczerość jest przymiotem, którego zdobywać nie potrzebowałam, bo przyszłam z nim na świat i nie znam ohydy, któraby dla mnie dorównywała ohydzie fałszu, ani sroższego cierpienia, jak gdy na ustach więzić muszę słowa wyrywające się z serca. Jest dla ciebie w sercu mojem słów wiele i jest moc nad nie silniejsza, która je więzi na szczerych ustach moich.
Ale zupełnie umilknąć teraz, gdy «skargą szukasz mego głosu», nie mogę! Gdybyś go szukał nutą piosnki wesołej... Gdybyś był, kiedy po raz pierwszy przemówiłam do ciebie, taką nutę w odpowiedź mi przesłał... Bom ja mniemała, żeś upojony sławą wcześnie zdobytą i rozkochany w światowych blaskach, wśród których upływa ci życie. Miałam przyczyny mniemać, że obok wielkiego umysłu jest w tobie serce motyle, które, z kwiatów wypijając miody, wzgardliwie czy lekkomyślnie opuszcza ich spustoszone korony. Zamiast tego usłyszałam twą harfę pomacierzyńską, która z pod głuchej opoki dzwoni bólem i tęsknotą za tem, co umysł twój wzgardą okrył, ze wzgardą odrzucił. Dlatego zaczęłam przemawiać do ciebie często i nastawiałam ucha na przestrzeń, czy nie przynosi mi twej odpowiedzi.
I patrz, co się stało! Cóż się stało? O, nic zresztą tak ważnego, aby dorównać mogło tym prapoczątkom i całokształtom wszechbytu, w których zatapia się myśl twoja. I w mojem również pojęciu, straty, cierpienia, zdobycze, rozkosze jednostek, nieważkie są wobec rzeczy zbiorowych, zarządzających mnóstwem dusz i losów. Więc nie stało się nic ważnego; a jednak, coś się stało! Rozmowy tej przerwać jeszcze nie mogę.
Czy wiesz o tem, że w życiu, najwięcej wypełnionem przez pracę i rezygnacyę, bywają jednak dnie bez koloru i ciężkie omdlewania woli. Rozmowa z tobą stała mi się kolorem dni i tą kroplą ciepła, która przywraca do życia zmartwiałe od chłodu ptaki. Mówię o tem, bo wiem, że rozmowa ta przerwać się musi, więc słowa, które wyrwały się z klatki znikną i zmilkną w głuchocie wiecznego milczenia. Prędzej czy później, umilknąć będą musiały te strofy, w któreśmy, zaklinali iskry naszych duchów, nad przestworami śląc je ku sobie, jak napowietrzne gońce.
Strofy umilkną, a żywe serca...
«Wieki miną,
Te gwiazdy, które dziś świecą, zagasną,
A nie odmieni się sercom, co giną,
Nic a nic...»
Wszakże ja twoich, ty moich rysów i postaci nie widzieliśmy nigdy inaczej, jak na fotograficznych odbiciach. Odbicia te, to widma. Widmami również są głosy, ogołocone ze swych brzmień cielesnych. Szybko mdleją i nikną widma wobec postaci żywych, widomych. Rychło widmo moje omdleje i zniknie przed oczyma twemi i głos widmowy połączy się w zapomnieniu z tem wszystkiem, co, mając byt bezcielesny, dla świata obleczonego w ciało długo żyć nie może...
Widzisz, co się stało. Mówię ci o tem i mówię z żalem. Lecz chwila jeszcze, a długo mówić będę o twej eklodze w Giessbach.
Teraz, trochę o Puszczy...
Miałam niedawno przed sobą jeden z jej obrazów posępnych i dziwnych. Na przestrzeni bardzo rozległej stoją tam wody tak czarne, jak smoła, a tak połyskliwe, jak w ziemię wprawione zwierciadło. W szkliwie tem czarnem odbicia drzew i obłoków, utracając swe barwy, nabierają postaci widmowych, a światła słoneczne chodzą po niem smugami bladawo- czy trupio-srebrnemi i wyrasta z niego rzadki ludek olsz i sośnin cieniuchnych, nizkich, z pomiędzy których gdzieniegdzie, w odległościach znacznych, bujają wzwyż dęby tak wyniosłe, tak proste i mocne, że na myśl przywodzą wyprężone ku niebu ramiona Atlasów. Czoła tych dębów kąpią się w wysokościach podobłocznych i na czarne wody, w których tkwią ich podnóża, leją szumy zamyślone i głębokie.
Jakie-to żale łkają w szumach olbrzymów, gdy nad rosnącym im u stóp drobiazgiem patrzą one w dal bezgraniczną, rysującą im na chmurach widziadła czarowne, rajskie, rozwiewne? Czy potężne westchnienia, któremi wzdymają się te szumy, to wołania i prośby, aby z krańców firmamentu przybywały mary cudne i na wyprężonych ku niebu ramionach Atlasów wieszały powoje, wydające z ust różanych wonie migdałowe?
Długo słuchałam mowy dębów, które nad czarnemi wodami topią czoła w wysokościach podsłonecznych, i «liść szumiący z wichrami rozumiałam co mówił».
Długo, wśród paproci, które już okrywają się krwistą rdzawością, ramionami młodą olszę obejmując, stałam nad brzegiem czarnego zwierciadła, patrząc na zaludniające je widma drzew i obłoków, na ścielące się po niem smugi trupio-srebrne i po raz pierwszy wtedy przez głowę przewinęła mi się myśl, tak samo, jak te wody czarna i trupich widm pełna: a cóż? jeżeli jestem w błędzie?
Cóż? «Błąd wiek człowieczy». Wszyscy szukają i błądzą. Ten tylko nie błądzi, kto niczego nie szuka. Należę do szukających, może błądzę...
Cóż? Gdybyś ty właśnie był w prawdzie, a ja w błędzie? Kto mi dał patent na nieomylność? Wieki? Powagi? Wiemy dobrze, że szeregi wieków i powag chadzały po drogach, które inne szeregi nazwały manowcami.
Cóż, gdyby mężne boje mego dziada, ból ojca, tragiczny los brata i moja własna młodość, siła, radość, ciekły do szlamu pozłoconego przez wyobraźnię poetów?
Mam głowę pełną poetów. Wzrok topiąc w czarnem zwierciedle słowami jednego z nich myślałam:
«...Oto widzisz płotkę, co przeleciała przez powietrze i znów utonęła.
«A teraz opowiada siostrom swoim na dnie, że zobaczyła niebo i opowiada o niebie różne rzeczy i z tego ma sławę pomiędzy rybkami.
«Słuchając więc o niebiosach, zapłyną do sieci i jutro bedą sprzedane na rynku».
Jaka to prawda! Słuchanie o niebiosach prowadzi do sieci. Siecią o ciasnych okach jest służenie ideałom.
Jestem rybka zasłuchaną w opowiadanie płotek, które przelatywały powietrzem i widziały niebo.
Lecz jeżeli tym płotkom zdawało się tylko, że widziały niebo?
Jeżeli, jak utrzymujesz — łzy i uśmiechy sypią się na świat bez celu, bez planu, nie z ogniska najwyższej Mądrości i Woli, lecz z głuchego chaosu, który bezmyślnie pracuje na dramat rybek, chwytanych w sieci twarde i krwawiące?...
Uciekłam od czarnego zwierciadła i od szumiących nad niem dębów. Niedobrze jest wsłuchiwać się w głosy smutnych Atlasów i wpatrywać się długo w topiele pełne czarnych tajemnic. Niedobrze, bo boli, i chwiejąc się razem z wiotką olszą nadbrzeżną, można wpaść w czarną topiel.
A gdyby w nią wpaść? «Cóż jest życie, aby go żałować? Czy to jest Anioł dobry, opuszczający nas w godzinie śmierci?» Ale zaraz, ten sam poeta upomina: «A wieszli, czy nie jesteś wybrany na ofiarę spokojną?» Spokojną, zatem z poddaniem znoszącą życie, od którego zależy coś, co jest wobec ciebie, pyłku, górą niebosiężną i więcej jeszcze niż niebosiężną górą, bo wolą Tego, który stwarza i pyłki i góry.
Skarżysz się na połowiczność duszy swojej; widzisz, jak połowicznymi bywają poeci. Lecz i o tem wiedz, że dusza wszelka im poetyczniejszą jest, tem pewniej rozdartą, i że przez to właśnie rozdarcie poetyczność jej wylewa się na świat. Krew wylewająca się z serc jednych wlewa się do serc innych pod postaciami wina i miodu, a takich cudów galilejskich jest na ziemi tyle, ile jest na niej czynów cnoty i dzieł sztuki. To bardzo dziwne i myślą trąca — o niesprawiedliwość.
Któż może być takim ślepcem, aby nie dostrzegać, że niesprawiedliwość rozlewa się od kresu do kresu świata i życia? Lecz wierzyłam, że zgłoski sprawiedliwości doskonałej jaśnieją jednak w sferach najwyższych wszechbytu, których mądrość ludzka dostrzedz i poznać nie może, lecz ku którym wszechbyt dąży przez mądrość i przez miłość. Tak wierząc, pragnęłam brać czynny udział w galilejskich cudach przemieniania krwi serca swego na wino i miód dla serc innych.
Teraz... niekiedy... cóż? oto pamięć przeprowadza mi pod czołem słowa twoje o szalbierstwach, dokonywanych przez poetów świata.
Niedawno stałam oko w oko z dziwnie rozpołowionym widokiem natury. Jechałam do jednej z osad budniczych, gdy w ucho mi wpadł rozlegający się w pobliżu łoskot, huk, szum. Porzuciłam Avisa wśród wrzosów, które teraz właśnie liliowe kobierce po lesie rozkładają, i poszłam zobaczyć, jaki to żywioł natury rozgadał się tak głośno. Bo głosy to były nie zwierzęce, ani ludzkie, tylko jakiejś siły żywiołowej. Bardzo też wkrótce zobaczyłam jeden z tych naszyjników kryształowych, którymi wieszczki wód gęsto obwieszają łono tej Puszczy: znalazłam się nad Narewką.
Las w tem miejscu ściśliwy, nieprzebitą ścianą stał jakby w skupieniu religijnem, czy w przepaścistej zadumie, i milczał, zdawał się modlić, czy myśleć i tylko w tajemniczem wnętrzu jego coś kiedy niekiedy wzdychało. Narewka zaś, w oddali turkusowa, tu przezkakując wysokie śluzy, tworzyła biały wodospad, który, rzucając się na skośne fale, wznosił piętra alabastrowej piany, huczał, szumiał, dzwonił, krzyczał.
Wśród modlącego się w skupionem milczeniu i czasem tylko wzdychającego lasu szał i gwałt wód tych podobny był do rozpaczy, wybuchającej w zrezygnowanej duszy. Las i rezygnacya cicho strzelają ku niebu, wodospad i rozpacz z krzykiem rzucają się ku przepaściom. Jak las ten był cichym, w tak ciche zapadłam dumanie.
Cóżeśmy przecie za jedni — myślałam — my, ludzie, nigdy nie syci nieba, ani ziemi, spragnieni ziemi, gdy pogrążamy się w niebie, a umierający z tęsknoty za niebem, ilekroć zbyt szczelnie łonem zwieramy się z ziemią?
Powtórzyłam sobie słowa twoje o wiedzy: «Wszystko, co u ludzi nazywa się wiedzą, jest tylko mglistem jej odbiciem, cieniem tego odbicia, cieniem cienia — wiedza sama w sobie mało się różni od wiary».
I zwolna, z trudnością te słowa twoje przełożyłam na swoje: wszystko, co ludzie poczytują w sobie za cnotę, jest tylko mglistem jej odbiciem, cieniem odbicia, cieniem cienia — cnota z tej strony jest podobną do wiedzy, że pełnej doskonałości nie dościga nigdy.
Musi przyjść zawsze taki kraniec dociekań, na którym czciciel wiedzy mówi sobie: nie wiem! i taki moment, w którym czciciel cnoty mówi sobie: grzeszę! W pierwszym istnieje bezzaradna niedostateczność zmysłów, którymi bada otchłanie wszechbytu; w drugim — z tajemniczych spodów natury ludzkiej wznoszą się nad rolą, zaoraną przez Dobro, pierwotne a niepozbyte iły.
A ideały?
Te nieśmiertelnie, lecz szkicowo unoszą się nad ziemią. Próby niedokonane, szkice niewypełnione... Ale dokończenie, wypełnienie ich kędyś wyżej musi być chyba, bo jeżeli nie, to skąd i po co te początki?
Głos twój znalazł mnie w naujstronniejszych matecznikach gór, w których głąb się cofnąłem.
Przestałem się go spodziewać, a dziś po pierwszym okrzyku powitania nie umiem się już nim cieszyć. Może nawykły do gardzenia kwiatami ziemskiemi, przepoiłem się wyłącznie gorzkim hyzopem życia? Może owa kropla piołunu, dawana nam w kolebce na pierwszy życia sakrament, u mnie była wyjątkowo wielką. Dość, że nawet teraz, nawet teraz, kiedy znów mówić mogę do ciebie, oczy moje są czemś zgaszone i nie napełniają się weselem.
Jestem, oczywiście, niewdzięczny. Czegóż więcej wymagać mogłem? Przywiązałem się do rozmowy z tobą. Gdy mi było duszno i ckliwo, pożądałem jej jak rosy. I oto nie zapomniałaś o mnie. Bynajmniej nie zapomniałaś... Doszło mnie jak gdyby wyznanie, że cierpkie słowa moje, że myśli moje nie są dla ciebie gościem nienawistnym. Co więcej, dochodzi mnie jak gdyby przyznanie, że mogą być dźwiękiem, do całokształtu pieśni twojej zdatnym — potrzebnym. I dowiaduję się, że masz dla mnie jeszcze innych słów wiele... Szczególnie więzi mnie każdy mój wyraz własny, zrodzony z mej zimnej i jałowej duszy, ilekroć z dalekiej za lasy i rzeki podróży powraca do mnie, przez usta twoje, pełne nieba i poezyi. Każdy taki wyraz, powracający do mnie tak pieściwą drogą, witam chciwie i oglądam z uśmiechem zdziwienia, poznaję bowiem, że jest mój własny, a jednak gdy wzięła go w siebie twoja seraficzna Psyche, tak jakoś zbłękitniał, że mógłby prawie uchodzić za westchnienie... poety.
Ten los gońców moich i to błękitne echo, a zwłaszcza tych słów wiele przeznaczonych dla mnie, lecz w świat nie posłanych, mogłyby być przyczyną gorącej radości. Ale ja, widzisz, nie mogę ani na chwilę utracić z oczu owej wielkiej różnicy, która, jak ostrze ciężkiego żelaza, wrzyna się w rdzeń naszego dwugłosu, wykluczając jednolitość pieśni. Różnica leży w tem, że gdy strofy twoich uczuć stawały się dla mnie źródłem upojenia, dźwięk mojego głosu zmienia się w sercu twem na szarą chmurę.
Smutna to rola w dwudźwięku, spływać na jutrznie mistycznych zachwyceń kirem ciemności. To też, nie chcąc się plamić fałszem, zapowiedziałaś otwarcie, że pieśń rozbita o tę fatalną zaporę, prędzej czy później skończyć się musi, a najpewniej skończy się rychło. I dlatego, przyjaciółko moja, sam nie wiem, czy z przedłużenia pieśni, której koniec dobrotliwie oddalasz, cieszyć się mam istotnie. Jeżeli zaś z tego mnóstwa słów ciepłych, przeznaczonych dla mnie, odbiorę jeszcze odpowiednią część na karb twych ofiarniczych lotów, na karb obowiązkowego współczucia, na karb wreszcie solidarności rodowej, to chociaż żal ci rozmowy, nie myślę, aby z owych zasobów dla mnie samego zostało zbyt wiele.
Nie pytam: czemu rozmowa nasza przerwać się musi? Dziwi mnie tylko, dla jakiego kaprysu chcesz zaprzątać mnie i siebie tą rzeczą minioną, którą jest moja ekloga w Giessbach? Cóż cię ona obchodzić może? Jeżelim cokolwiek opowiadał o sobie, to chciałem cię jedynie przekonać, że — wbrew mniemaniu twemu — nie tarzam się w szlamie złocistym, i... że leśne wieszczki-gwiadzice, uganiające się na skrzydlatych rumakach po puszczy, nie trzymają w sieci — motyla.
Cóż ci powiedzieć, aby trochę koloru rzucić na dzień twój, a nie splamić twoich błękitów? O ludziach? o górach? o sobie?
Ludzi nie brak i tutaj. Chociaż uciekłem z Interlaken, aby koczować po najwyżej wzniesionych emporyach tego kantonu i u progów wiekuistej martwoty zaczerpnąć sił do dalszego pochodu, mimo to stanąć musiałem główną kwaterą na mureńskiej terrasie, jako ostatniej placówce hotelowej cywilizacyi, następstwem zaś tego jest, że prąd letnich podróżników skrajną swą falą dociera aż tutaj, i że ludzi nie brak. Jednakże skrajny ten nurt inaczej się tu przedstawia, aniżeli niżej «là, en bas!» — jak mówią tubylcy, wyciągając rękę w stronę doliny Aaru. Mniej tutaj bulwaru, a więcej turystów. Niestety, po bliższem zbadaniu okazuje się, że większość tych podróżników to gromady filistrów w sportowem przebraniu. Ach, jakie pary się tu zdarzają! Jemu wspomnienie cynizmu, zachowane z lat młodych, dyktuje na widok dostępnej dziś Jungfrau jakiś żart dowcipny. Ona, roznosząc w fałdach sukni zebrane z gospodarstwa wyziewy, cieszy się, że mąż taki wesoły. Nie lubię ludzi.
Natomiast wielbię przyrodę. Przyroda taką tu jest różnostronną i przestrzenną, że przyjezdni, rozproszywszy się po okolicy, wsiąkają wnet bez śladu w murawę, w śnieg, w kamienie — i atmosfera pozostaje czystą. Jeżeli zaś wypłyną później gdziekolwiek na przejmach pustego wąwozu, albo na rozesłanej draperyi ciemno-piórych jodeł, to są już tylko nutą ruchomą, wpadającą zgodnie w symfonię obszernych krajobrazów. Stają się oni często pstrą rozmaitością dla jednostajnych połonin, lub czarną kresą na kamienistym rozłogu, a czasem czyni z nich słońce fioletowe iskry, rozrzucone po śniegach.
Słońce! Piękniej jeszcze niż ludzi, umie ono przeobrażać ludzkie mieszkania. Jest tu zwłaszcza jedno takie gniazdo, garść chat góralskich, widzialna z przeciwległego emporyum, na której słońce, gdy skłania się ku zachodowi, dokazuje nieraz prawdziwych magii. Właśnie bowiem nad wysmukłą ścianą, gdzie domki Idenfluk do pochyłości się kleją, rozpęka zwykle słońce w gwiazdę promieni, rozżarzonych miedzią, i promienie te, wybuchnąwszy na połowę nieba, zlewają się wnet potem strugą wrzącego kruszcu na owe śmiałe szalety; i wówczas oczy ludzkie ogarnia zdziwienie, że tak nawalna struga lejących się ogni nie zmywa wszystkiego ze skały, w dół, hen, tam aż w głąb Lutschiny!
Lutschinę — pamiętasz? — malowałem ci kiedyś jej młodość, aby cię dla Szwajcaryi zniewolić. Ona wydawała mi się wtedy, tam wysoko, dumną, huczną i hardą. A teraz strumień, poczęty kędyś na białem łonie Jungfrau, wije się nikło, gdzieś pod stopą moją, w zawrotnej otchłani, jak wężyk drobny, przydeptany, cichy. Przydeptały go rodzinne Alp kolosy, wyrastające zewsząd gigantycznym orszakiem ku firmamentom i gwiazdom. Ciężkie brzemiona pradawnych kryształów dobyły się z gorących posad ziemi, a teraz ścina je wicher lodowy i rozgryza lód.
Wy, poetyczni, wraz ze swymi poetami, lubicie zaludniać ułomnością ludzką niebo i ziemię. Goethe albo Słowacki powiedzieliby niewątpliwie, że to jakiś Samos helleński, przygnieciony skorupą globu, w pogańskiej ślepocie i zawiści swojej buntuje się przeciw losom, rozpręża i wysadza na światło takie rumowiska. Ja, nędzny samotnik z odartemi skrzydły, nie odgaduję — co prawda — pod stopą moją nic prócz pojęcia ociężałej massy, a nad sobą nic, oprócz pojęcia eteru czy próżnej przestrzeni... Ale choć nie mam, ani waszej fantazji, ani waszego sposobu czucia, to przecież w obliczu olbrzymów sięgających głowami tam, gdzie oko tylko gwiazdy lub orły spotykać przywykło, w obliczu alpejskiego słońca, które późno, późno wychyla się kiścią złotą z poza potopu dzikich granitów i wcześnie, coraz wcześniej na szczytach przeciwległej warowni umiera, wobec zbiorowych czarów i tęczowych śpiewów arcypięknego świata — czuję i wiem, że w całem ubóstwie mych prawd i w całem mem z ułud odarciu, jestem tej przyrody bliższym synem, aniżeli wasi poeci, nadewszystko bliższym jej serca, co tętni po swojemu i w mglistych brzaskach, i w konającem słońcu, i w granicie, i w lodzie, i w próżni. To jest jedyna nagroda za wysiłki moje w ciągłem dążeniu do jej prostego serca i do jej prostej prawdy. I dziwnej tej nagrody, niezrozumiałej może dla innych, nie chciałbym za żadną cenę utracić. Stała mi się ona droższą, odkąd zacząłem się o nią obawiać. Zląkłem się nieco o mój świat wyższego gatunku, w który wchodzę, obcując z górami.
Tak, jak ty, przyjaciółko, posiadasz swoje wsie, lasy i łąki, swój ojczysty szmat ziemi, a na nim własne drzewa, trawy, zboża, domy, ludzi, kościoły świętych pamiątek i w to wszystko, jak w nieśmiertelny liść aloesu, owijasz szczelnie swe serce; tak ja, ukrytymi rzutami ducha, przywykłem wytwarzać sobie z niebotyczności gór, falistości morza, z barwności krajobrazów świat wyłączny i własny, którego strzegę zazdrośnie, bo okrywa on mnie i chroni jak niewidzialna zbroja, bez której byłbym bezbronnym, bezdomnym i w szlamy najlichsze wtłoczonym. Jest to rodzaj takiego zaświata, o jakich wy marzycie w ścianach kościołów.
Tak, jak w zaświatach waszych znajduje się wasze szczęście i zbawienie, tak przez mój świat prowadzi droga do zenitów ducha, na których wznoszą się trony zagadkowych i w zagadkę wieczną wiecznie wpatrzonych Sfinksów.
Teraz zaś lękam się o władztwo nad tym światem, wywalczone pracą i nie jedną ofiarą, bo odkąd się mu sprzeniewierzyłem tak haniebnie, jak nigdy przedtem, daremnie usiłuję odzyskać opuszczone królestwo, chociaż udałem się po nie aż tutaj, w tajnię pierwotnych gór. Szermierz mój i jedyny towarzysz pancerny, myśl moja wymaga snadź dłuższej chwili, by podnieść się z trującego letargu. A przytem nagromadziło się we mnie tam w dole tyle niespodziewanych sprzeczności, odkrywam w sobie raz po raz tyle złamanych linii, ciągle jeszcze spotykam w sobie tyle skrajnych niekonsekwencyi, że z każdą chwilą czuję coraz naglejszą potrzebę pomocy czy ratunku, i niecierpliwość się wzmaga. Oto wieść najgłówniejsza, którą mogę ci teraz donieść o sobie. Czy cię ona ochodzi?
I jedno jeszcze mogłoby cię zająć — dziwna zbieżność naszych dusz odległych. W tej samej może godzinie, kiedy przeraził cię los rybek, słuchających o niebie i wpadających do sieci, przemknęło i mnie przez głowę pytanie: czy obrana przeze mnie droga, na której mam życie przeżyć i utracić, jest prawdziwą? Czy kończy się w ognisku wszelkich początków i końców, czy też gubi się może na jałowych manowcach, jak owa fałszywa ścieżka, którą niedawno dostać się chciałem do lodowego stawu ze Steinberskiej gospody?
Bo właśnie, gdy zbłądziłem w wędrówce po skałach, uderzyła mnie po raz pierwszy możliwość pomyłki. Był to, oczywiście, przelotny zasiew sceptycyzmu. Wszak nie oślepiły mnie dotąd blaski gwiazd Krasowieckich. A przecież od tego momentu, jak gdyby na odgłos groźnej, acz cichej, pobudki, zerwałem się z gnuśnej półjawy, otrząsając resztki pół sennych marzeń i zaniedbaną myśl swoją otoczywszy tęskliwem ramieniem, wodzę ją odtąd, towarzyszkę wierną, po głazach, po śniegach, kaskadach i patrzę niespokojnie w jej dumne oblicze, czy oczu przed ową wielkością nie mruży?
Tak, ja i myśl moja, razem zamknięci w bezmiernej milkliwości rozrzedzonego powietrza, wśród łoskotu białych lawin, co chwila rwących się głucho na wysokościach, mierzymy razem wszystkie gór szczyty i wszystkie otchłanie, a o zmroku wracamy razem do mego szałasu. Jak widzisz, nie jestem sam.
Nieraz ten i ów szczegół, z systemu mych ścisłych wniosków wyjęty, oglądam niestrudzenie a nieufnie na całodziennych włóczęgach, na otwartych skalnych platfomach w poszarpanem łożysku lodników, w blaskach jaskrawych i w chmurach. Niespokojny zaś bywam dlatego, że te przelewające się z formy w formę zjawiska świata, przed któremi staję, choć milczące i skrzepłe, są często sędziami dla myśli i sąd ich bywa często nieubłagany. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że nawet przy naukowem rozbiorze zjawisk, uproszczonych do czystego schematu, zachodzi różnica pomiędzy światem czy bytem rozpatrywanym w ciszy i skupieniu ciasnej pracowni, a światem bezpośrednim, rozokolonym przed nami w świątynię kształtów i kolorów. Wtedy dopiero na purpurowych wybuchach słońc i grzmotnem echu lawinowych katastrof, duch nasz ocenia swe siły. Podobne chwile przechodzić musi artysta, jeśli w zacieśnieniu miasta wyśpiewał hymn żywiołowy gór, albo morza, a potem znów znajdzie się na bezdrożach wiecznego śniegu, albo przed majestatem oceanu. Wtedy, wraz z dziełem swem w sercu i w głowie, przynosi on z sobą konieczną bojaźń i nieufność, czy jego własna wyśpiewana twórczość nie padnie w proch przed twórczością realizującej się przyrody?
Z taką samą obawą, z sercem tak samo ściśniętem zapuszczam się i ja teraz w zmierzch odludnych parowów, drę się przez haszcze cierniste, przez gąszcz splątany pokrzyw i paproci, potykam się o głazy oślizłe od dżdżu wodospadów, wiejących gdzieś niewidzialnie nad stropem z listowia i szpilek... Z takim samym ciężarem złych przeczuć witam i ja nieraz swobodę nadleśnych czubatów, lotność przezroczych motyli, rozbujanych po kwiatach i połyskliwość ich skrzydeł szklanych.
Wtenczas, wypoczywając na kamiennej lub darniowej ławie i ocierając pot z czoła, miewam godziny nieruchomej walki własnej swej myśli z wielką myślą świata i roztrząsam sumienie przed dobą nowej pracy. I wtenczas podnoszą czasem głowę wężowe skręty pytajników: czy duch mój jest istotnie dość wkorzeniony i mocny u podstaw, a dość giętki i rozłożysty w szczegółowych wynikach, by sprostać nagromadzonej tu wielości przejawów i ujarzmić je w ogniwach poznania? Może się łudzę? Może paść mam ofiarą tych pominiętych czy nierozpoznanych pierwiastków, które przygnały do mnie na skrzydłach losu... z litewskich kniei...
Właśnie wspomniana ścieżka zawodna, ścieżka zaledwie wydeptana przez kozy i halnych pasterzy, rąbkiem wąziuchnym rozpięta na połowie wysokości prostopadłych stoków, o tysiąc metrów górująca nad amfiteatrem Alp najwspanialszych, rozciągniętych od Jungfrau do Spalhornu, ta ścieżka jest miejscem rzadkiem i przeze mnie wybranem do rozmyślań nad trudnemi drogami ducha. Czyliż te nastroszone wokół, śpieszące zwartym hufcem pod niebo ciała herosów o ciemnych czołach i hełmach brylantowych nie są karyatydami, godnemi Panteonu, który my, samotnicy ducha, pragniemy wznieść nad światem? Gdzie wśród nich stanowisko moje? Czy dotarłem już tak wysoko, jak śnieżne piuropusze tych hełmów, trzymające wszystko pod sobą, a nad sobą mające już tylko firmament? I czy jestem już tak silny, by z wyżyn zdobytych zarzucić na bezmiar firmamentu sklepienie?
Takie pytania rodzą mi się w mózgu.
Tak w przededniu świeżej, i pewno dozgonnej już pracy, biedzę się czasem i troszczę, ponieważ myśl moja i ta moja praca muszą mi wystarczać na wszystek obszar życia i zastępować wszystko, co inni posiadają na ziemi.
Chciałbym zostawić po sobie dzieło myśli wielkie i nowe, gdyż bez niego życie moje poszłoby rzeczywiście na marne.
Lecz inną jeszcze pokładam w tem nadzieję: czuję, że tylko mozół takiej pracy zdoła zasklepić i wyrównać teraźniejsze duszy mej rozdarcie, o którem mówisz, że jest poezyą duszy. Czy i mnie zaliczasz do owych dębów, rozsianych z rzadka na wodach czarnoziemu, z konarami wyciągniętymi ku czarownym widmom, w oddali rysującym się na niebie? Ach! jeżeli istotnie mam być w twej myśli takim pośród wód czarnych dębem samotnym, to nie przypuszczasz nawet, jak bardzo ten dąb jest pęknięty! Teraz dopiero, gdy ponownie trącił go zefir twego głosu, poznałem całą głębokość rany. I zaraz zastanowiłem się nad tem, jak różną bywa siła w roślinach i że niekiedy dość byłoby jednej latorośli wiotkiego powoju, aby pień dębu rozdarty uchronić od zguby.
Bo gdyby gałąź powoju, uniesiona wichrem szczerej, zwycięskiej tkliwości, nie pomna przeszkód, przemogła zapory i opadła na samotność chorego Atlasa, by mu ramię zawiązać szarfą liliowych kwiatów, Atlas mógłby ocaleć. W powoju mogłaby tkwić siła galilejskich cudów, a ognie piorunów, dla olbrzymów zgubne, zadrżałyby przed liliowością delikatnego kwiatu i spłynęłyby, bez przyniesienia szkody, po wonnej szarfie, w smołę trzęsawisk.
Tak bywa niekiedy, ale tylko w baśni. Dla mnie nawet baśni cudów nie mają. Latorośle kwietne może tęsknią czasem do posępnych dębów, lecz boją się ciemnic martwej topieli i zwijają wcześnie swe wonne kielichy...
Oto widzisz, co się i mnie zdarzyło po rozmowach naszych. W przededniu pracy zaczynam przemawiać językiem poetów. I kto wie, gdybym spróbował, możebym śpiewać potrafił jeszcze świetniej, aniżeli niejeden z tamtych... Postarałbym się wzbogacić świętą księgę galilejskich metafor, przypowieścią o sennym dębie wśród czarnej przestrzeni, któremu śniły się liliowe kwiaty, poczem rozdarły go iskrzyste pioruny, a kwiaty dumały dalej na bezpiecznym brzegu... I dodałbym, że dąb ten jest szczęśliwy... bo rozdarła go poetyczność. Czy zasklepi się połowiąca go rana? nie wiem, czy wróci mu dawna potęga, urągająca piorunom? nie wiem; ale blizna, już wiem, ta zostanie.
Napisałbym tedy przypowieść, a tobie radziłbym włączyć ją jako nową kartę do księgi, której na imię: Księga Miłości. Bo omdlewanie Atlasów i ich połowiczność, a treść owej księgi wielbionej — to jedno...
Na przekór wszystkim wysileniom i trwogom — jestem omdlały.
Więc i to jeszcze stało mi się przez rozmowy nasze, że w przededniu odrodzenia dla pracy, marząco, czy sennie omdlewam. Mówiłem i wyznawałem ci o sobie już tak wiele, że to jeszcze wyznam... Myśl pobudzam do pracy i walki — a popadam często w niepokonaną omdlałość woli i myśli. W słonecznych blaskach i nad krawędzią przepaści pragnę paść na mchy... albo na północne wrzosy — nie czując w sobie ani tchnienia myśli — śnić, marzyć i czekać cudu...
Więc i w twej myśli powstało zapytanie: czy droga, na której masz życie przeżyć, jest prawdziwą!
Czy obchodzą mię zwierzenia twoje?
Gdziekolwiek jestem i cokolwiek czynię...
Widzę cię «w górskim szalecie», gdy szczegół wyjęty z systematu swych ścisłych wniosków, oglądasz niestrudzenie, a nieufnie...»
Zaczynam dowiadywać się, jak przeraża i jak boli zachwianie się ufności w stałość gruntu, na którym opierają się stopy.
Widzę cię, gdy samotny, z widmem dumnej myśli: «zapuszczasz się w zmierzch parowów, drzesz się przez haszcze cierniste...»
Nie! tak nie powinno być, aby ludzie chadzali po zmierzchach i haszczach, sami jedni! Nie powinno być, bo bywają momenty życia, w których samotność a zguba, to jedno.
Masz słuszność. Zranione Atlasy, aby nie zginąć, potrzebują przewiązek z powoju. I nie tylko one. Każdemu sercu życie winno przepaskę z kwiatów i gdy nie wywiąże się z tego długu, serce swojego spłacać życiu nie ma siły...
Na język codzienny tak się to tłómaczy: człowiek jest takiem stworzeniem, które potrzebuje koniecznie, aby mu do napoju życia wlaną była kropla miodu, bo inaczej otruć się może tym napojem. Słabe, śmieszne stworzenie! Śmieszne, bo przecież wie o tem, że to jest tylko chwilka, tu, na ziemi, jedna krótka chwilka, która przeleci, jak dmuchnięcie wiatru. A przecież i na tę chwilkę krótką, marną... śmieszne stworzenie! I jakże słabe — nawet wtedy, kiedy mniema, że jest silne, może najwięcej wtedy.
Wszystko to jest bezładne, niejasne, dla mnie samej niejasne, a razem wzięte, prowadzi do zapytania, którego chciej wysłuchać uważnie i odpowiedzieć na nie koniecznie, do takiego zapytania: co uczułbyś i uczynił, gdyby cię doszła wieść, że dobre i piękne dziecko z Giessbach dotąd jeszcze nie zapomniało o tobie i według słów twych: «roni wiele ze swej życiowej energii na jałowe emanacye duszy, zwane wspomnieniem?» Co uczułbyś i uczynił na wieść, że ta dusza kobieca jest stokroć jeszcze czystszą, głębszą, podnioślejszą, niż przez krótki moment wpatrywania się w nią poznać mogłeś, i że w tej duszy obraz wyniesiony z Giessbach nie pobladł, nie zamarł, lecz wbrew szronom rozłączenia kwitnie na podobieństwo róży, codziennie skrapianej żywemi perłami żalu?
Nie składaj tego pytania na szali rzeczy drobnych i nieważnych. Wniknij w nie i w samego siebie i odpowiedz rychło... rychło. Czekam!
W dzień beznadziejnej szarugi, w taki dzień jak dzisiejszy, powiódłbym ją ścieżką urwistą ku lodowym wodom i pokazał Walhallę szczytów ściętych lodem, na których świat się kończy. I na amfiteatrze granitowych progów, idących coraz wyżej w mróz i świetność Gigantów, na bujnej zieleni zacisznych podnóży, na załamanej linii lasów wspiętych nad szorstkie stromizmy, na spróchniałych zwłokach drzew najzuchwalszych, sterczących w biernej niesławie opodal sinych lodników, pokazałbym jej rozum i nierozum życia; śmieszną rolę drzew, wysyłanych przez życie w krainę martwoty, po bezpłodną zgubę!
Nie tam kwitnąć kwiatkom wiosennym!
Nie takie wątłe kwiatki współczuć mogą niebezpieczeństwu śmiałków, toczących zapasy z orkanem. Im krzewić się przystoi na grzędzie rodzinnej, w drżącym lęku przed nadaremnem szaleństwem. A pouczywszy je w ten sposób, odesłałbym to dziecko na kępy szmaragdowe, gdzie konwalie i narcyzy wonią młodości i białością łona kwitną wszystkiemu — co słania się przy ziemi.
Tak-bym uczynił.
A cobym uczuł?
Czy mamy czas skracać dyalogami wyjętymi z epoki Sądów Miłości? Zabawa to niegodna mnie i ciebie.
Dopóki znajdowałem się na terrenie Idalii, w dusznych wyziewach instynktów ludzkich, pędziły mnie ustawiczne tęsknoty ku owym wyższym, coraz dalszym i coraz wspanialszym sceneryom Alp, które ukazywały mi się poza ruchliwą falą obłoczystych zasłon, w półmroku pełnym tajemnic. Wszystko tam było jakieś niedopowiedziane. Ułamki zatartych, to znów odsłaniających się widoków nabierały przez mgłę oddalenia wspaniałości i grozy. Wyobrażałem sobie, że zostawiwszy Aar i to, co się z nim łączy, za siódmą górą i w siódmej otchłani, dostanę się do obiecanej krainy oczyszczenia, wolności i spokoju. Tak nęcącym, fantastycznym i wielkim wydawał mi się ten świat alpejski jeszcze w czasie krótkich wycieczek, odbywanych z Interlaken na sąsiednie szczyty. Uderzały mnie obrazy dla oka niezwykłe, a każdy wydawał się nowym. Szeregi białych piramid, świecące na nieboskłonie w liniach nieogarniętych jeszcze i nieskończonych, zlewały się w ogólną, chaotyczną epopeję mas ciężkich, szturmujących błękity.
Teraz świat ten znam. Owa jednolita, ogromna i ogromnie posępna góra, ujrzana pewnej księżycowej nocy ławicą śniadą i długą, a potem zatracona zupełnie w srebrnych roztopach mgły, to punkt alpinistyczny, sławny bardzo, ale taki, jak inne, z gospodą, lunetą, z kupnym hejnałem pasterskiego rogu, i szczyt ten bez trudu zdobyłem z Wengern.
Tamten grzbiet zębaty, w brunatne i cisawe centki, podobny do profilu smoka leżącego na straży przed Jungfrau, to niższy Tschuggen i cielsko tej samej głowicy. Owa perspektywa najdalsza, zasunięta najbardziej w głąb, pomiędzy grzbiety wschodnich i zachodnich łańcuchów, pełna zwykle obłoków gęstych, dymnych i nieprawdopodobnie przepaścistych, nakazywała o sobie mniemać, że kryje przestrzenie bez końca i bez miary. Dziś chociaż sina mżystość przedjesiennych tumanów ją nalewa po brzegi, wiadome mi są przecież postać jej i granice. Znam i oglądam zblizka wszystko to, co jawiło mi się przedtem w oderwaniu od ziemi, jako kontur powietrzny albo jako plama, lub tylko jako cień blady, padający od niewidzialnych kształtów, utopionych w niebie, na melancholię obłoków, mdlejących w poniżeniu. I wiem, że wszędzie znajdę to samo, powtórzone sto razy; te same zawsze drogi kręte, przecinające spadzistość karłowatych lasów, te same nad niemi drewniane gospody, te same przekosy traw cienkich w pierścieniu zwietrzałych turni, a wyżej jeszcze te same gońce ostatnie zamierającej flory, jasny łomikamień i ciemne jazyony, fiolety nikłych wyżlinów i blade runo rogownic. A ponad wszystkiem tem lśni lód.
I chociaż ta przyroda wielką jest i szlachetną, nie daje mi jednak tego, czegom pragnął i czekał. Zawrzały, podniosły się we mnie jakieś fermenty psychiczne i przelewają się dnem duszy. Mroczy się od nich, maleje nawet obraz Jungfrau, zawsze świeżej i pięknej, ale już nie tej, co niegdyś. I na wysokości dwóch tysięcy metrów nad horyzontem morza, płucom mym robi się ciasno i duszno, a mózg przepaja myśl ciężka i ckliwa, że jak z temi górami, tak dzieje się i dziać się musi z życiem.
Z życiem!
Jeżeli zdarza się jakie piękno wśród życia, jeżeli tęsknimy doń, jak do szczęścia, to tylko przez mgłę oddalenia staje się ono pięknem i tylko przez trwanie błyskawicy przyrzeka nam szczęście! Czasem głosy górali, chodzące po przepaściach, wołają na nas donośnie i są nam marą szczęścia... Niekiedy z białego astra, drżącego na piersiach wybranych, wyrasta widmo rajów, spowitych w pienia anielskie... Ale to nic trwałego. To tylko wizye tęsknot nieziszczonych, czcze iskry i błyski ulotne... Na taki moment jeden nadciąga wnet cały ocean płaski, urągliwy, szarzyzną dławiący... Nadciąga huragan popiołów i grzebie wszystkie kwiaty. Zatruwa nawet lilię mistyczną, w ciemnicy puszcz świecącą. Znikają fata-morgana cudu, i niema Sulamity! Tam, gdzie na firmamencie pałała zorza złota, ćmi się ohydna tama, wyższa od wierchów najwyższych, zapora niebotyczna, wzniesiona z mrowia ułud...
Lepiej nie szukać meteorów piękna, by nie widzieć ich zgonów bezpłodnych! Lepiej rozwinąć skrzydła silnej woli i odlecieć daleko, daleko!
Gdzież są marzone ideały poetów waszych, kapłanki Odyna, rzucające ojców, ojczyznę i ołtarze ojczystych bożyszcz na skinienie obcego rycerza?
Gdzie kochanki Irydyonów, z obłąkaniem rozkoszy odchodzące od stołów Pańskich za sercem bluźnierstwami spalonem miłowanego szatana?
Gdzież znaleźć tak królewską wszechwładzę jestestwa i taką siłę kochania? Gdzie szukać świętej krainy, z której płyną purpury i światła takiej miłości?
Miałem nadzieję, że na emporyach życia znajdę jedną, piękną i szlachetną, która zdoła pokochać moją smutną duszę i zapomni dla niej o dawnych kochaniach, i odepchnie kajdany i wzleci, na pierś mi padnie...
Ach, gdyby ta jedna był tak silną i tak szczytną, porwałbym kochankę zdobytą i niósłbym ją na szczyt najbielszej góry, aby pokazywać mój klejnot i śniegom, i gwiazdom, i słońcom!
Alem nie znalazł.
Nadzieja niknie, jak fata-morgana.
Popełniłem śmiertelny grzech marzenia. I znam karę...
A przyszłość moja — ta leży przecież gdzieindziej.
Ciągle jeszcze błąkam się po wyżynach, słucham huku lawin i szeptów kryształowych stopionego śniegu; wciąż jeszcze odwlekam pożegnanie tej surowej ziemi, ze wstrętu przed powrotem w pospolitą wygodę nizin «en bas...»
Żałuję coraz więcej, iż nie mam wielkiej wprawy w zawodzie turysty i że nie mogę bezkarnie zapuścić się w tę sferę gór najdumniejszych, gdzie ziemia spoista i twarda, okuta niezłomnym pancerzem, snuje od wieków sen śmierci i milczenia. Tam, dokąd tylko najśmielsze chmury wzbijać się mogą, jest może niebo pogodne i świeci teraz słońce...
Tutaj otulił mnie dziś płacz ziemi.
W tej chwili otrzymuję rzecz najmniej spodziewaną: dzieło moje. Okazuje się, że wnet po wyjeździe mym do Szwajcaryi, a więc od wielu tygodni, opuściło prasę i odszukało mnie dopiero tutaj. Przybywa w porę. Przybywa w czas bolesnego adwentu nowych lotów, w ciemność, w godzinę rozburzających paroksyzmów duszy, i przeczuwam, że mi będzie lekarstwem.
Oto przecież witam jakiś plom mej pracy, który zostanie po mnie, kiedy ja sam przeminę.
Wichrzyste wirchy Rothhornu widziały, jak zacząłem płonąć do tej największej twórczości. Zamknięte w sercu, przeniosłem szczęśliwie te znicze przez rwącą moc Giessbachu w chłód refleksyjny pracowni, i nie otworzywszy serca żadnym innym promieniom, wyrzeźbiłem z nich kształty, mające przetrwać przyszłość. I dziś, po długiej przerwie, wracają one do mnie w szacie nowej i dla oka mego tak jeszcze obcej, iż zrazu trudno mi poznać, że to twór mój własny. Z ciekawością rozcinam karty i zapomnę może o śniadych zmierzchach, które zaległy przede mną wszystkie strony świata...
Jednak nad kartami książki wzbiła się jeszcze ze śniadego zmierzchu biała twarz, z gwiazdami szafirowych źrenic. W źrenicach tych stoi brylant łzy. Bo tyś miała w oczach łzę, zapytując mię o tę moją eklogę z Giessbach, nieprawdaż? Dlaczego zapytujesz? Dlaczego o tem mówisz? Gdzie źródło twojej łzy? W sercu? W tej — jak raz powiedziałaś — sprężynie ludzkich czynów i ranie ludzkiej piersi, którą jest serce? Czy tak? Czy nie powiesz mi o tem — nic a nic?
Mów do mnie. Co robisz o tym smutnym jesiennym już zachodzie słońca?
Jakimi szlakami chodzą myśli twoje i twoje sny? Czy rąbkiem choćby takim, jaki teraz obrzeża złotą nicią chmurę ogromną zachodu, zaczepiają o mnie?
Co robiłam o tym smutnym, jesiennym już zachodzie słońca? Pragnę opowiedzieć, i waham się, i nie śmiem dotknąć słowem tego, przed czem myśl zatrzymuje się zdumiona. A jednak taka zapanowała nade mną potrzeba otworzenia duszy i tak zimną, twardą jest obręczą ten mus wiecznego milczenia, że... opowiem.
Nie zawsze tylko pociąg do przyrody i potrzeba użycia przyjemności jedynej, która mi jest dostępną, wyprowadzają mię w świat zjawisk dziwnych i dzikich; ale niekiedy czynią to również przyczyny zupełnie powszednie. Z przyczyn zupełnie powszednich znalazłam się przed paru dniami nad brzegiem Wielkiego Nikaru. Są tam w pobliżu jakieś drzewa do mnie należące, które w celach gospodarskich oglądał uczony technik, umyślnie dlatego sprowadzony z daleka; jest w straży leśnej chory ojciec strażnika, który pragnął wyrazić przede mną jakąś ostatnią swą prośbę czy wolę, i jest dziewczyna młoda, którą pora mi już wziąć do Krasowieckiej szkoły szycia i haftów. Słowem, dzień cały spędziłam na rozmowach z uczonym technikiem i wśród budniczej rodziny leśnego stróża, aż droga powrotna przywiodła mię w miejsce mało mi dotąd znane, a o którem tobie, przyjacielu, nigdy jeszcze nie mówiłam.
Czy znasz dnie takie, w których człowiek, ciężko o najdroższe własności swe zatroszczony, musi samego siebie od siebie odepchnąć, a troszczyć się o innych? Takim właśnie dzień ów był dla mnie; czułam się zmęczoną zadawanym sobie przymusem, zapragnęłam wolności i przywołania z powrotem ku sobie samej siebie. Oprócz tego, niewiele dotąd miejsce to znałam, a w miarę zbliżania się ku niemu, uczuwałam jakby dech pustyni i spostrzegałam wśród drzew, które rzedniały, zaglądające do lasu jakieś wielkie, srebrne oczy. Wiatry też przelatywały coraz silniejsze, niosąc w wilgoci woń rozmarynu i niewyraźny zapach żelaza; cisza pogłębiała się ubytkiem istot żyjących, aż nakoniec odsłonił się przede mną obszar niezmierny równiny gładkiej, pustej, rozpostartej pod kopułą nieba taflą rdzawej zieleni, zarzuconą plamami połyskującego szkliwia i zgaszonych tęcz.
Zatrzymałam Avisa i gdy wśród pni sosnowych rzadkich, suchych, ubogich, na sprężystem podścielisku opadłych igieł stanął spokojnie, odeszłam ku spostrzeżonemu zdala siedzeniu.
Była to kłoda sosnowa, leżąca tu snadź od niezmiernie dawna, bo pluszową powłoką szczelnie obrósł ją seledynowy mech i gęstem zagajeniem puściła się z niej młoda roślinność. Z mchowego pluszu wyrastały sośninki już wysmukłe, równe im wzrostem paprocie i na wysokich łodygach kołyszące się w wietrze śnieżne spiree. A nad tem wszystkiem stało kilka wysokich brzóz.
Gdy wśród olbrzymich paproci i kołyszących się spirei usiadłam na tej leśnej kanapie, objęły mnie zewsząd gałęzie brzóz; więc plecami opierać się mogłam o te liściaste poręcze, a pod stopami miałam rozmarynowy kobierzec. Tak umieszczona puściłam wzrok po tęsknej, niezmiernej równinie.
Jest to jakby szeroka pierś Puszczy, z której wytryskują wszystkie zraszające ją biegi wód, u początków swych tworząc rozlewy rozmaitych wielkości i kształtów. Na powierzchnię tych szklistych tafli występują z ziemi rudy żelazne w postaci zgaszonych tęcz i możnaby myśleć, że ktoś zdjął z nieba świetny łuk nadziei, zgasił go, podarł na szmaty i szmaty te rozrzucił po szklistych wodach. Wszystkie barwy tęczowe w nich są, ale niema ani iskry blasku.
Tu plamą, tam smugą, owdzie kroplą zaledwie, leżą na wodach matowe i ciężkie w miarę oddalenia rozdrabniając się i znikając u brzegów horyzontu. Bo aż do brzegów horyzontu ściele się ta równina z rojem szklistych oczu i tęczowych źrenic; zręby jej ze zrębami jego tworzą jedną oddal, a kresy, jak kresy morza, przepadają niewidzialne. I jest ona, ta równina, sama jedna pod kopułą nieba, pusta i głucha. Tylko skłon kopuły plamią tu i owdzie nieruchome wyspy jodłowe, czarną farbą malując na nim budynki z zębatych pił. Od dawna już posępne jodły zniknęły z puszczy, zamordowane przez wrogie im siły natury, lecz na Wielkim Nikarze przetrwały, wznosząc gdzieniegdzie dla wiatrów tej pustyni milczące i ciemne pustelnie. Oprócz wiatrów nikt w nich nie mieszka i chyba zabłąkany ptak jaki strwożonym trzepotem skrzydeł przerwie niekiedy głuchą niemotę tych twierdz, obwarowanych grzęzkimi początkami rzecznych biegów. W gorących miesiącach lata i tu, jak wszędzie, wre i kipi życie roślinne i zwierzęce, ale teraz pozostały już tylko przy życiu lasy łóz, które z powiewami wiatru falują jak kłosy na łanie, i wojska trzcin, dumnie wyprostowane w rycerskich kołpakach z czarnego aksamitu. Są też zarośle oczeretów, tych fletni o wydrążonem wnętrzu, w które niekiedy gwiżdżą swawolne wiatry, i gdy pogwizdy te, jak długie szpilki przerżnąwszy powietrze, milkną, żaden już inny głos nie wpada w otchłań ciszy.
Jest to otchłań ciszy. Oprócz łoz falujących w milczeniu i milczących hufców trzcin, nic tu nie żyje. Umarłe szmaty tęcz ciężko leżą na martwych wodach, jodłowe wyspy wydają się domami umarłych. Podchodzące ku progom tego zaklętego państwa, sosny stają się smutnemi, ubogiemi i schną; a tylko bukiet brzóz, wznoszący się nade mną, stoi w świeżości kor białych i w ruchliwem ożywieniu powiewnych swych liści.
Na dnie otchłani, nalanej głuchą niemotą, podniosłam twarz i zapuściłam spojrzenie w ruchliwe głębie brzozowych wierzchołków, na których każdym liściu leżała iskra i migotała przy każdem poruszeniu się liścia; więc był to na błękicie nieba srebrny deszczyk, zawieszony w powietrzu, drobny deszczyk iskier, lekko szumiący.
Jak opowiedzieć to, co wtedy stało się ze mną?
Nie chcę myśleć, aby wyznanie moje mogło ci na usta wywołać uśmiech ironiczny. Zbyt głęboko zapuściłeś wzrok w tajnie natury, abyś dla różnych momentów psychiki ludzkiej nie znajdował wytłómaczeń umiejętnych, lub pobłażliwych przynajmniej. Ja ich nie szukam, bo leżą one poza granicami mojej wiedzy.
Niekiedy, bardzo rzadko, lecz bardzo wyraźnie, uczuwam w sobie dwoistość istoty i świadomość moja rozłamuje się pomiędzy tem, czem jestem codziennie, widzialnie, i czemś drugiem, czego nazwy ani natury nie znam, ale co w chwilach takich odzywa się pod warstwami wrażeń, doświadczeń i myśli, i jest chyba czemś od nich odrębnem. To coś w widzialnej powłoce ciała, imię moje noszącej, wydaje mi się bezimienną i skrytą mną samą. I wówczas nawiedza mnie myśl, że gdyby ta powłoka skruszyła się na szczątki, opadłaby tylko jak rozdarta suknia z tej drugiej mnie, która pozostałaby całą i żywą, jak ja całą i żywą zostaję po zrzuceniu z siebie odzieży dziennej. Uczucie to, którego tajemniczych głębi żadne słowo nie może przeświecić aż do dna, bywa przecież tak jasne, że pokąd trwa, daje mi niemal dotyk dwoistości pierwiastków, spojonych we mnie w zależność taką, w jakiej względem siebie zostają muszla i perła. Gdy atak wód wzburzonych rozkrusza muszlę, perła nienaruszona kąpać się nie przestaje w bezkresności oceanu... tylko życie jej musi być inne.
Dziwny ten stan uświadomiania się, czy objawiania, zamieszkującej mię Psychy, przybywa zazwyczaj po wielkich wysileniach myśli, albo woli, w nieskazitelnych ciszach dni zupełnie samotnych lub nocy bezsennych i posiada trwanie błyskawicy, przerzynającej ciemność. Tym razem trwał dłużej i wyciągnął się wzwyż...
Im dłużej z podniesioną twarzą patrzałam na liście brzóz, które wysoko nade mną migotały w złotym eterze, tem więcej eter ten przemieniał mi się w mgłę świetlistą, która wzrastała, szerzyła się, płynęła w wyż i w niż, aż zasłoniła wszystko i brać poczęła w siebie to coś z naturą niewiadomą, co jest we mnie skrytą i bezimienną mną samą.
Wszystko zniknęło; nie było szkliwia rozrzuconego po bezbrzeżnej pustyni, ani ubogich sosen nad jej brzegami, ani jodłowych pustelni, ani wydętej nad tem wszystkiem kopuły nieba; nic nie było, tylko samo jedno nieskończone morze poświaty blado-złotej, jasne, bezbrzeżne, przeczyste, ciche morze, unoszące mię na łagodnej fali nad ziemię, coraz wyżej.
Utraciłam uczucie związku z ziemią, przenikałam w coraz wyższe strefy bezkresnego oceanu światła i ogarnęło mię zachwycenie, dla którego nadaremnie szukałabym miary w ludzkich uczuciach. To tylko wiem, że nie było bez bólu. Jak smuga krwista ciągnął się ból za mną od ziemi, do Psychy mojej uczepiony, a kiedy spróbowałam odgarnąć go jak resztkę obciążających mię brzemion ziemskich, przemienił mi się w ręku w ogromny brylant łzy. Tę łzę, nie wiem dlaczego, niosłam na rozwartej dłoni i, przyglądając się jej, dostrzegłam, że jak zwierciadło odbija w sobie puszczę, pola, mrowiska ludzkie, chaty budnicze, wszystko kochane, i wszystko cierpiące, o co na ziemskich nizinach serce mi drży...
Nie wiem jak długo trwało to zupełne omdlenie czy uśnięcie zmysłów moich, lecz gdy zmysł wzroku powrócił do rzeczywistości, Wielki Nikar miał już zmienioną nieco postać. W świetle zachodzącego za lasem słońca powietrze napełniło się płowym pyłem, zarumieniły się w oddalach spojone z sobą wargi nieba i ziemi, wiatr ucichł i w pogłębionej otchłani ciszy stanęła zaczarowana nieruchomość.
Wtem, w odległości znacznej, coś pod lasem zamajaczyło żywymi i poruszającymi się kształtami, a gdy stało się wyraźniejszem, rozpoznałam, że są to łosie, które z rozmarynowego pastwiska dążyły na nocne leże. Było ich wiele; wązką drogą, którą ich własne, ciężkie stopy udeptały pośród trzcin i sitowi, szły jeden za drugim, na ogromnych tułowiach niosąc głowy oskrzydlone konchiastymi rogami. Przeciągały w płowym pyle powietrza karawaną leniwą i ciemną, trzciny i sitowia przeświecone płowem światłem sięgały im do kolan i czasem, rozbite ciężkiem ich stąpaniem szkliwia brodów tryskały ku im szerokim piersiom. Tak, rozlewając dech wschodniej pustyni, przeciągały karawaną i jeden po drugim zanurzały się w lesie, a właśnie wtedy, na równinę spływać poczęły z góry dźwięki, podobne do żałosnych i urywanych pobrzękiwań strun. Był to klucz żórawi, który, rzucając za siebie nuty harf eolskich, leciał tak wysoko, że zdawał się ocierać o błękity niebieskiej kopuły. Gdy przeleciał i gdy karawana łosiów do końca zanurzyła się w lesie, Wielki Nikar, spajając w oddalach wargę swą z wargą nieba, stał znowu w płowem powietrzu nieruchomą i martwą taflą rudej zieleni, której szkliste oczy patrzały w niebo źrenicami z pogasłych tęcz.
Takim jest Wielki Nikar i taki moment nad brzegiem jego spędziłam. Było to przed kilku dniami, które upłynęły w zajęciach utrudzających i powszednich. Takiem jest życie. Momenty jego zachwyceń — to krótkie mrugnięcia powieki, a po nich są długie dnie, w których trzeba ziarnka piasku cierpliwie znosić na drobne pagórki i poddawać głowę długim szeregom minut, spadających na nią kroplami ołowiu.
Ołowiem ciążą mi na głowie od czasu pewnego myśli, z któremi poradzić sobie nie umiem. Goście nieproszeni! Przyjąć ich do domu ducha swojego nie chcę, a odpędzić nie mogę. Straszydłami są, lecz w straszydłach mieszczą się czasem magnesy.
Dostał mi się w tych dniach do ręki nieznany przedtem utwór obcego poety o Mojżeszu. A że w tej porze życie mi przynosi dziwnie sprzęgane wydarzenia i wpływy, sam uznasz, gdy cię z treścią utworu tego poznajomię.
W noc poprzedzającą obwieszczenie ludowi przykazań Jehowy Mojżesz czuwał przed ogniem, płonącym wysoko i setnymi języki strzelającym ku chmurze, która nizko wisiała nad górą i w której Jahwe przed oczyma śmiertelnych był skryty.
Naraz: «Mojżesz lęku uczuł tchnienie, a kłam, omylność, niepewność i złuda wszech ludzkich pojęć złowrogo przed duszą jego stanęły».
Zadał sobie pytanie: «czy On jest?» i dusza jego «z wyżyn świętych ekstaz, jako głaz ciężki stoczyła się w otchłań, gdzie czyha chmurne, śmiertelne wątpienie. «Cóż, gdyby jednak świat ten był chaosem błędnych, ślepych w boju sił? Cóż, gdyby snem to było gorączkowym, co dotąd mu się zdało objawieniem?»
Zadrżał, że może pustą jest ta chmira, w której — jak wierzył — Jahwe krył się wieczny.
Na tę myśl Mojżeszowi «krew zastygła w żyłach, na głowie włosy zjeżyły się lasem, a z oczu łza wytrysła wielka, że omamieniem chorobliwem mózgu może być Ten...»
Mniejsza o ciąg dalszy, ale początek poematu uczepił się mej wyobraźni i nie mogę przestać go widzieć. Jest to zapewne skutek dziwnej jego zbieżności z treścią tej naszej rozmowy i — z temi kroplami ołowiu, które mi od pewnego czasu na głowę padają.
Moment taki, jak ów Mojżeszowy, straszliwym być musi przecież nie tylko dla wieszczów bożych, lecz i dla tych wszystkich, którzy na poziomach powszednich miłując, pracując, wyrzekając się, poddając głowę kapiącym z życia kroplom ołowiu, za całą nagrodę posiadają wiarę, że są pokornymi robotnikami w winnicy Najwyższej Woli i Mądrości.
Straszliwą przecież musi być łza, padająca na zgliszcza tej wiary... bo bez niej jakiż cel? jakiż sens? Czemu służyć? Do kogo mówić: Tobie to ofiaruję? Po co spalać się w ofierze? Po co być?
Utracić Boga!
Utracić z oczu wszystkiego przyczynę i cel, Pra-myśl, od której idą wszystkie myśli, Pra-dobro, ku któremu zmierzają wszystkie dobra, mądrość arcytwórczą, której my pomocnicy posłuszni, gdy ufni, że wykonywamy Przedziw, Przedoskonałość, Przedzieło... ach i nadewszystko Ojca, który kocha, który kocha niekochanych, do którego serca sieroce, serca beznadziejne, serca żeglarzy i serca rozbitków, serca szermierzy i serca nędzarzy, wołać mogą z ziemi: Ojcze, któryś jest w niebie!
Ale, gdy zastanawiam się nad tym poematem, wybłyskuje we mnie myśl pewna, nie zupełnie jasna i którą przed sobą wyjaśnię może, gdy spróbuję wypowiedzieć ją przed tobą.
Otóż, myślę, że kto wie, czy dreszcz lęku o prawdziwość istnienia Jahwy nie wybiegł, jak mrówki z mrowiska, na ciało synajskiego wieszcza z duszy jego, w tej chwili czemś postronnem przyćmionej? Kto wie, czy w tej chwili nie przelatywał przez to ogromne serce dech zła, rwąc spójnię?... Kto wie, czy utrata wiary nie jest utratą spójni?... Wytrysnął żużel z dna wulkanicznego i spalił nić... zło weszło do serca i opuściło je poczucie Boga...
Czyste serca czują Boga w sobie i nie mogą wątpić.
Wiem, że o tem wszystkiem, ty, przyjacielu, nic mi nie powiesz, lub mówić będziesz z uśmiechem, wiem, że milczenie i uśmiech twój będą mi zarówno gorzkie; jednak mówię, bo wzbiera to we mnie, a powstało — pod twoją dłonią.
Nauczałeś mię raz, abym mówiła do przelatujących ptaków: «dokąd lecicie, mewy?»
O, tak! dokąd lecimy?
Raz, w kraju starożytnych Saksonów, zajaśniał w powietrzu krzyż srebrny i rozległy się tony pobożnych litanii, a wielki kapłan Northumbryjski wszystką szlachtę zgromadził przed króla, aby rzecz swoją o nowej wierze mówiła. Wówczas powstał jeden z dowódzców i rzekł: «Przypomnij sobie, o królu, co bywa niekiedy w dnie zimowe, gdy wraz z hrabiami i thanami swymi zasiadasz u stołu. W sali ogień na kominie płonie, ciepło jest, jasno, a na dworze śnieg i wicher. Wtedy mały wróbel z szybkością strzały przelatuje przez salę. Jednemi drzwiami wleciał, drugiemi wyleciał, w mgnieniu oka zniknął. Z zimy przybył, do zimy powrócił. Tak człowiek przez życie przelatuje pośród dwóch ciemności. Z ciemności przybywa, do ciemności powraca...»
My, wróble maleńkie, skąd i dokąd lecimy? Jeżeli z ciemności jednej nikt nas po nic nie wysyła, a w ciemnościach drugich nikt umęczonych nie przyodziewa w skrzydła nowe — to co? To przeraźliwą i przeklętą jest moc tego głuchego chaosu, która, jak dziecię piłki, wyrzuca nas ze swych bezmyślnych bojów! Po co wyrzuca?
Po co nadewszystko gwiaździarstwo? Niech żyje radość! Niech białe mewy zlatują z «Emporyów» i padają na róże i aksamity życia, choćby za niemi przeciągać miały szlaki żałób i jęków!
Widzisz, jakie myśli mię zajmują i, pomimo tego dziwnego nad Nikarem momentu, pierzchać nie chcą: przeciwnie, stają się coraz natrętniejszemi, a moja wola staje się przeciw nim coraz chwiejniejszą.
Zaraz, jutro zrana, pokratkuję sobie dzień ołówkiem pracy ciasno, ciasno, aby o tem nie myśleć.
Jeżeli możesz, przyślij mi to dzieło swoje, którego widok przywrócił ci spokój. Czytając je, przestawać będę «o śniadych zmierzchach» z myślą twoją i zostanie mi ono po tobie, gdy ty sam przeminiesz!
Zachwieliśmy się tedy oboje na ostojach naszych, ale nie trwożę się o ciebie. Dusza twoja tak pławi się w mistycznych zachwytach i ekstatycznych natchnieniach różnych narodów i epok, że nie zdołają jej zwabić żadne aksamity, te zwłaszcza, na które pada mroczny cień mego ducha. Wszak od szwajcarskich lodowców zawiały cię te podmuchy sceptycyzmu, tak fatalne, że aż kratami przegradzać się od nich zamierzasz. Słusznie postępujesz, odganiając co rychlej niepotrzebnych natrętów. Dnie muszą być regularnie pokratkowane i trzeba długie rozmowy prowadzić z uczonymi technikami o gospodarstwie leśnem. Trzeba również nastawiać uszu na ostatnie spowiedzie umierających budników i — niech żyje Krasowiecka szkoła szycia i haftów! Niech też dziedziczka Krasowiec wieszczkuje dalej państwu swemu. Pomimo lekkich zachwiań w dziedzinie myśli, jest ona tak silną w dziedzinie kratkowanych dni, że na białej jej szacie nie zostanie skaza — po śmiertelnym grzechu marzenia. Pozwól mi jednak nad tem przelotnem marzeniem zawiesić westchnienie i parę zapytań:
Czemu ten wasz altruizm, taki szczytny i nieraz rozrzutny, umie być jednak tak przezornym i odkreślonym? Czy na twych trójwymiarowych niebiosach nawet miłosierdzie aniołów musi mieć granice? Czy duchy przeczyste nigdy z litości nie zstępują do otchłani?...
Żałuję, że nie jestem wyznawcą tak dobroczynnych zasad. Był moment, gdy sam zamarzyłem o nich, gdy i mnie opadło przelotne tchnienie zwątpienia, przywiane od północnej strony. To zwątpienie targnęło mną nawet mocno, bo osłabły byłem od złej zgryzoty. Teraz, kiedym się wzmocnił skutecznem lekarstwem, aż mi wierzyć trudno, że mogłem się tak zachwiać. Byłem widocznie bardzo, bardzo już chory.
Nie; nie było się o co lękać. Mury, na które się wzniosłem, mocniejsze od twojej kraty, stoją niewzruszone. Związane zostały tak silnie, jak tylko wiązać umie rozum i rozumowa konieczność. Nie wszedłem na ścieżki obłędne. Idę drogą prostą, a opieram się o stal prawdy.
Powiedziało mi o tem dzieło moje.
Ono było mi lekiem. Ufam, że ozdrowieje od niego nie tylko myśl moja, ale i to, co ty nazywasz sprężyną życia i raną piersi. Muszę wyprostować się i ozdrowieć. Bez przewiązki z powojów, bez kropli miodu w napoju życia, muszę ozdrowieć...
Życzysz sobie, abym ci przysłał mą książkę. Niegdyś, niedawno jeszcze, spodziewałem się wiele — i inaczej. Dzisiaj, posyłam ci ją, jako cząstkę jedyną mego ja, którą mi ofiarować sobie pozwalasz. Byłem gotów złożyć ci w daninie rzeczy bliższe serca — ale zwróciłaś mi je w pogardzie, i miałaś słuszność, bo nie mogły być one ani w przybliżeniu tak cenne, jak rzecz umiejętna — chociażby się w nich nawet znalazło całe serce.
Zresztą, to już poza mną. Już jestem poprawny i spokojny. Oto żądana książka.
Niechże cię więc dzieło moje wprowadzi w dziedzinę wielkiej przyrody i w istotę wszelkiego bytu. Może łańcuchy zdań, ujęte w jednolitość systemu, przydadzą ci się lepiej, aniżeli dorywcze słowa moje, które mogły być iskrami niecącemi promienie i płomienie, a nie były ci niczem.
Nie znajdziesz tam, to pewna, prawd nowych. Nowość i zasługa polegają tylko na umiejętnem i nieugiętem sformułowaniu tego, o czem wie umysł prostaczka. I Budnik twój rozumie, że wszystko, co z roli mu się urodzi, zależy od biegu słońca na niebie, i każdy śmiertelnik to pojmuje, że tok dziejów naszych nie zawisł ani od cnót, ani od złości archontów, ale raczej od kąta, pod którym ziemia ku temu słońcu się chyli. Nie zniewolą cię także kuglarstwa wymowy, ni żadne wdzięki, często miłe, lecz zawsze nieścisłe, w jakie język ludzki tak chętnie się stroi. Ale ową zależność, co łączy cząstki światów ze sobą, zgłębić i przemyśleć do końca, doszukać się pierwiastków, które dla pstrocizny kalejdoskopowych przejawów bytu są podścieliskiem nieodmiennem i trwałem, dostarczyć ścisłego dla tych prawd wyrazu, wykryć transcendentalne łączniki myśli odwiecznych w przestrzeni i w czasie i ujarzmić mętne poczucia instynktów naszych wiedzą i miarą, to było ideą i zadaniem mojem.
There is no poetical way to the metaphysics. Pragnąłem rdzeń bytu skrępować siecią metafizycznych rachunków. Chciałem, aby każde niedowiarstwo mogło się prawdą moją przejąć. Chciałem, aby ona rosła w prostotę i wielkość. Więc szedłem powoli, cierpliwie a upornie, krok za krokiem, od zlepka okruchów, będących uświadomieniem naszem, od analizy zewnętrznych zjawin, które znam jako splot barw i kształtów, głosów i milczenia, od ciasnej anatomii własnego czucia i woli do uczucia ludzkości, do woli światów, do nieskończoności wymiarów. Legiony rzemieślników nauki rozpatrywały to samo, jeszcze cierpliwiej i bardziej wyczerpująco, chociaż zosobna: ułudę zmysłów, myśl wolnej woli, problemat przypadku i przeznaczenia, genezę etyki, rozkwity i upadki cywilizacyi, zwycięstwo ich i pogromy, losy ziemi i gwiazd. Szereg dochodzeń, rojeń, walk, podbojów myśli i jej buntów. Lecz któż kiedy ogarnął świat jednym rzutem poznania?!
Ja pierwszy pokusiłem się o to. Ja pierwszy, zdobywając dla myśli krok za krokiem fundament silny i trwały, zrobiłem w tajemniczej zasłobie wyrąb olbrzymi, przez który duch rzucać się może w nieskończoność. Człowiek łudzi się, sądząc, że to on sam wytwarza w sobie losy ducha, że żądza wiedzy i pragnienie szczęścia w nim tylko walczą o zwycięstwo, że to on sam gotuje sobie przyszłość, która nie urodziła się jeszcze w łonie czasów. Nim rządzą te same prawa, które pędzą przez eter wiry atomów. Znalazłem jedne symbole prawideł dla nikłych mrowisk człowieczych i dla komet, których rozpalone dusze miotają się w grzywach niezmiernych po niebie, te same dla chaotycznych żarów, skąd wykrystalizować się mają nowe światy. i dla uświadomionego prochu stworzenia, który osiada na stygnących planetach.
Odnalazłszy to, co mówię o postępach ludzkości, doznasz może zawodu na widok tekstu, pełnego liczebnych formuł i chemicznych znaków. Wszelako analiza współczynników dziejowych nie wykazała mi nic innego, jak rosnącą ciągle dążność każdego ustroju do udoskonalenia swego chemizmu, do jak najobfitszego odtwarzania tkanek. A odnośne rozdziały noszą tytuł: «Polityka proteinów w walce o tlen».
Po drobnej sprawie ludzkości, idę do większych kół rozpędowych, określam związki i koleje światów. Odtąd narzędziem i skrzydłem mojem staje się trudny rachunek wielościami, z których najmniejsza jest już nieskończonością. Czas stopił mi się pod ręką w nowy wymiar przestrzeni. Choć gwiazdy niebieskie idą na gwiazdy, natknąłem się na światy nowe, warunkujące swój byt wzajemnie, na całe łańcuchy tych światów, a straszna nieskończoność kosmicznych ruchów zmieniła mi się w przelotny rozbłysk pozaświatowej wieczności.
Może, z monad zlepieni, wciągnięci jesteśmy w jakąś falistość ruchu, i wyczerpawszy treść życia, przepłynąć mamy byt następny w powrotnym rozkładzie na samoistne monady? Może przez nasz świat teraźniejszy przejawia się nieszczęsny Lucyper, w pył ludzki rozbity, a dopiero w przyszłości zdolny do odrodzenia? A wtedy istoty nasze, odrębne dziś i popychane ku sobie magnesem miłości, lub roztrącane wstrętami i gniewem, złożyć się mają na jedność nowej, doskonalszej świadomości, na zaklętego w dusze ludzkie anioła, o tyle wyższego od nas, o ile my wyżsi jesteśmy od unoszonej powietrzem monady.
A Bóg?
Dotarłem aż do Niego, do wielkiej Niewiadomej, pierwszej i ostatniej. Aby się do niej dostać i z nią się połączyć, wysnuć się i przeminąć muszą wszystkie stopnie istnienia, a że ilość ich jest to nieskończoność mnożona przez nieskończoność, więc poza ten twórczy pytajnik przebić się już nie można. W nim leży centrum wszystkich emanacyi bytu, ostatnia konkomitencya i eutropia światów, kreatoryczne «x», bez którego żadne równanie rzetelnej wiedzy obejść się nie może.
Choćbyś zresztą nie mogła zrozumieć pewnych zbyt trudnych wywodów, mimo to zapozna cię niniejsza książka w krótkim zarysie z treścią i obszarem mej filozofii. Pokazane są tam wszystkie linie i wszystkie dźwignie rusztowania, będącego dla mnie fortecą ducha. Może wobec tej zamkniętej w sobie i bezpiecznej budowy przyznasz, że Sfinksy wznoszą swój panteon z twardego granitu i chcą mu dać sklepienie ze stali. Może też w rachunkach moich wyczytasz, jak wielkim jest majestat wszechbytu, z którego płynie wszelki ruch, imponujący nam jako energia i materya, wymiana sił, gra świateł, dźwięków, czasów i rozstrzeni; że ruch ten większy jest nad wszelką ludzką wielkość i małość, znikomość i nieskończoność, wieczność i krótkotrwałość, bo czas i przestrzeń, to tylko dwa cienie jego skrzydeł potężnych! I przeczujesz może jaki on jest, ów świat czy ów ruch, niemający żadnych określonych kształtów ani barw, ani głosu, a jednak taki powszechny, taki ogólny, taki trwały, że cokolwiek się z tobą dzieje, cokolwiek myślisz, cokolwiek czujesz, czegokolwiek pragniesz, myślisz, czujesz i pragniesz tylko jako bierne odbicie jego ocierających się o ciebie przejawów.
Ostatecznie mogę przypuścić, że w pewnych uprzywilejowanych godzinach potrafi cię zająć ta lektura, ja zaś, któremu na mniemaniu twem zawsze w równej mierze zależy, spodziewam się z niej poniekąd i dla siebie zysku. Spodziewam się mianowicie, że bez względu na zgodę lub opozycyę, przyznasz przecie, że takich rzeczy nie można napisać z dnia na dzień, i że jakimkolwiek jest owoc mej pracy, młodych lat życia nie obróciłem na marne. Będziesz miała w ręku sprawdzian mego charakteru, wiarogodniejszy od wszelkich spowiedzi, będziesz miała w ręku materyał dostateczny, by uzasadniać swe sądy o mnie.
Czytając dzieło twoje, miałam takie uczucie, jakby mię łódź, z żaglem na wichry rozpiętym, niosła po morzu bezmiernem, z grzbietu na grzbiet fal spienionych, które pędzą ku niewidzialnym brzegom, gdy spodem i górą rozwiewają się otchłanie. Kiedy zamknęłam książkę i oczy utkwiłam w wydrukowane na okładce zgłoski twego imienia, zdawało mi się, że oślepłam i że już nigdy na świat spoglądać nie będę inaczej, jak tylko twojemi oczyma. Olśnił mię niewymowny obszar roztoczonego przez ciebie obrazu i pałający żar twego słowa. Wzroku pozbawioną skrzydło geniuszu twego porwało mię z malutkiej ziemi i, pomiędzy powieki wstawiwszy twoje źrenice, niosło po nieskończoności światów i wymiarów, aż do tej ostatniej ich «konkomitencyi», do tego centrum «wszystkich emanacyi bytu», które u ciebie zwie się «x kreatorycznem», a w mowie przodków moich nosi imię Boga. Tu cofnęłam się w głąb swej duszy, usiłowałam przejrzeć i ze skupieniem wszystkich sił swego jestestwa...
Ale muszę dziś mówić spokojnie. Spokój jest pięknością, mawiali starożytni Grecy. Spokój jest koniecznością dla tych, którzy kroczą brzegami otchłani. Muszę dziś mówić do ciebie spokojnie i — długo.
Muszę powiedzieć ci najpierw, że do zrozumienia dzieła twego byłam przygotowana dobrze. Jestem dzieckiem narodu i tej jego społecznej sfery, po których liczne pokolenia przesuwały pługi umysłowej kultury, więc od niemowlęctwa prawie tradycye, zwyczaje, potrzeby rozkazywały mi uczyć się i myśleć. Umysł mój, z natury ciekawy i czynny, nie tylko poddawał się chętnie tym rozkazom, lecz jeszcze po wielekroć je prześcigał, a osamotnienie, na które wypadki publiczne, nieszczęścia rodzinne i własny mój wybór skazały młodość moją, uczyniły mi zdrój wiedzy, więcej i wyłączniej niż dla innych, drogocennym i ponętnym. Z powodu uczuć i zasad pewnego rzędu usunąwszy się od świetnych i wesołych towarzystw, ze wszech względów naoścież przede mną otwartych, zamknęłam się w dość szerokiem kole zajęć i czynności, ale także i w licznem gronie duchów wielkich, które powoływałam do rozmowy z sobą w senne dnie słot jesiennych, w palące momenty wielkich smutków, w długie noce wspomnień, żalów i rozmyślań. Nie sami poeci grono to składali, lecz także i ci, którzy ze szkiełkiem przy oku ścigają wieczną robotę natury na rozmaitych jej drogach, a nadewszystko ci, którzy przez drobnowidz bystrych rozumów rozkładają na pierwiastki losy narodów, aby je potem układać w koordynacye pojęć i poglądów dziejowych i filozoficznych. Jakkolwiek ty, kuzynie, wagę, niewielką przywiązywać musisz do studyów nad tą drobiną, którą, fizycznie biorąc, wobec wszechbytu jest ludzkość, to jednak przyznasz może, iż gimnastykując i mnóstwem świateł napełniając umysł, czynią go te studya sposobnym do zrozumienia i przyswojenia sobie myśli i wiadomości, chociażby wcale mu dotąd nieznanych. Lecz wcale nieznanymi nie były mi i te horyzonty, które rozwijasz w dziele swojem, tylko że nigdy nie widziałam, aby rozwijały się z tak rozległą wytrzymałością myśli, z tak żywiołową niejako śmiałością i potęgą słowa. Nigdy też sama nie zatrzymywałam wzroku na tych bezgranicznych horyzontach z takiem jak teraz wytrwaniem i natężeniem uwagi, z taką siłą umysłowej żądzy doścignięcia razem z tobą ostatnich kresów ludzkiego poznania. Widzisz więc, że chociaż dotąd skrzydła ducha mego opierałam na przeciwległej półkuli abstrakcyjnego świata, ta, nad którą twój duch siłą wiedzy, logiki i wyobraźni zapanował, nie była zrozumieniu memu niedostępną. Z winem wiedzy oswojoną jestem, tylko że to, któreś ty mi podał, posiada woń i tęgość przedtem ni nieznaną.
A druga rzecz taka, że do zrozumienia myśli twoich w pewnym przynajmniej stopniu uzdolniona, miałam w sobie, pod zasiew ich krytyk i negacyi, grunt również przygotowany. To wydaje się dziwnem, bardzo przeciwnem wszystkim składnikom jestestwa mojego, wszystkiemu, czem dotąd żywiłam się i dlaczego żyłam, a jednak jest prawdziwem. Gdybyż to duch ludzki był płótnem tkanem na jednych zawsze krosnach, w izbie szczelnie zamkniętej przed prądami wolnego powietrza, które krzyżują i rwą nici wątków! Bywają wprawdzie takie: la foi du bùcheron, to taka nitka z grubej kądzieli osnuta na jedne wiecznie wrzeciono, wśród ścian ciemnawych i ciasnych. Nieraz już dawniej, nieraz gdy nieprzeliczone bóle i plamy świata brały mi serce wkoło ostrych noży, gorzko myślałam: o! czemuż nie urodziłam się w chacie węglarza! Urodziłam się w domu, którego liczne okna szeroko poroztwierane były na wszystkie widoki i podmuchy świata, a co przez nie widziałam i na co patrzę jeszcze, od tego, przypuszczam, że twoje nawet oczy, zataczające po rozłogach wszechbytu kręgi tak bezgranicznie śmiałe, odwróciłyby się z powieką spuszczoną na rozemdlone źrenice. Wzrok mój, z natury nie tępy, zaostrzyły światła umysłowe, a więcej jeszcze uczucia, bo w sferze spostrzegania arcyszlifierzem promieni wzrokowych jest uczucie. Nie mogły tedy pozostać mi tajnemi szpetoty i krzywizny świata, ani skryć się przede mną zakrwawione i łzami zalane perypetye i pathosy jego tragedyi. Tyś tych tragedyi nie ścigał spojrzeniem przerażonem, nie oblewał żałością i gniewem, nie okrążał zadziwioną myślą, zamknięty w świątyni wielkiej wiedzy i jej dumnemi ścianami broniony od najścia poczwar okrutnych, fal zmiennych i cieni znikomych. Pod tym względem wiedza moja przenosi twoją, i powiem ci, że wszystko to jest olbrzymim kłębem zagadek, niepokojących każdego, kto nie urodził się w chacie węglarza, niepokojących często do męki, czasem do choroby ducha i ciała. Po co? Za co? Dlaczego? Więc co? Więc... jeżeli... Skargi i pytania tak stare jak Hiobowy barłóg, lecz które nigdy na ustach ludzkości nie milkły zupełnie, a przeciągają przez wszystkie duchy oświecone i gorące, i nigdy nie przeciągają bez śladu. Gdy ratunkową wiarą jakąś lub królującem uczuciem odepchnięte zasuną się w zapomnienie, zostaje po nich blizna, która przy pewnych dotknięciach ożywa raną i znowu mówi lub krzyczy ich głosem, ich bólem, ich gwałtem...
Jeżli zechcesz przypomnieć sobie, com ci mówiła nieraz o całokształcie swych myśli i wierzeń, to się przekonasz, żem nigdy nie oddawała olbrzymiego kosmosu na usługi malutkiej ziemi, anim na tronie wszechbytu i wszechstworzenia nie umieszczała ułomnej istoty człowieczej, której wartość i zadanie całe, jak mniemałam, polegają na wspinaniu się z wytężeniem sił ku wyższemu stopniowi niezmiernej drabiny. Przed memi, tak jak przed twemi oczyma rozciągał się w przestrzeni bezkreśnej niepojęty łańcuch ustrojów i bytów, którego nasz świat, wraz z nami, ludźmi, jest jedną zgłoską w dziele i jedną z linii w planie...
Tu rozległ się zgrzyt, od którego na krysztale myśli mojej powstała rysa pęknięcia. Twoje «x kreatoryczne» za łańcuchami światów skryte i niczem o sobie znać nie dające, abstrakcya oddalona, zimna, niema i głucha, której sama jedna myśl tylko drżącym rąbkiem dotknąć może, aby wnet znowu utracić z nią wszelką spójnię, a całej połowie bytu naszego, którą jest uczucie, ani odrobiny z niej nie dać na pokarm... to rozłamanie się gruntu pod stopami w otchłań... Więc odwrócić oczy od otchłani! Gdybyż można! Ale, nie można. Pociąga je ona i wciąga, jak gardziel węża wciąga ptaszę zahypnotyzowane fosforycznym blaskiem jego oczu.
Rzecz dziwna! Nie po raz pierwszy przecież spotkałam się z negacyą tego, co mi było pancerzem dla piersi, opoką dla stóp, łodzią ratunkową śród gorzkich odmętó życia. Wszakże czas nasz, aż do rdzenia, przenikają powątpiewania i przeczenia, a ja, dziecko jego, nie pustelnica i nie zakonnica, słyszę szmery i szumy wszystkich jego prądów. Nie jeden z nich otarł się o mnie z blizka, porywał i nie porwał, a jeżeli dotknął, to zlekka i na krótko. Dlaczegóż myśl i słowa twoje dokazały tego, czego żadne inne dokazać nie mogły? Znowu zagadka, może pokrewna tej, która objawia się w pewnych organizacyach wyjątkowych, wywierających na organizacye inne, często z odległości znacznych, potężną i tajemniczą siłę suggestyi? Może wielowładność słów twych polega na ich piękności, o którą nie ubiegasz się najpewniej, o której nawet nie wiesz może, lecz która nieświadomą dla ciebie samego robotą rylca, pędzla i tonu, hypnotyzuje wsłuchaną w nie duszę. Nieświadomie dla ciebie samego, na ścisłe wywody rozumu i wiedzy, ze spodów twego jestestwa wystrzeliwają akcenty słowicze i biją o nie szerokiemi skrzydłami orły fantazyi.
W tem też, pomimo rozbieżności mnóstwa, tkwi zbieżność jestestw naszych i przyczyna, dla której głosy nasze po przypadkowem spotkaniu splotły się w dwugłos, przez zgrzyty i błyskawice wzbijający się ad astra!
Jak ty cudownie marzysz, przypuszczając, że «przez nasz świat ziemski przejawia się może nieszczęsny Lucyfer, w pył ludzki rozbity, a dopiero w przyszłości światów zdolny do odrodzenia». Jam roiła nieraz, że ziemia nasza to siedlisko olbrzyma Zła, a zadaniem ludzkości jest walka z nim długa, krwawa, u której zwycięskiego końca, nad powalonym wrogiem bożego dzieła, ludzkość odrodzona stanie olbrzymem Dobra!
Ale, jeżeli, jak utrzymujesz, w najoddaleńszej głębi przepastnych rozłogów wszechbytu, zasłonięte przed nami nieprzebitą tkaniną ze słońc i gwiazd, istnieje tylko jakieś x niewiadome, w absolutnem osamotnieniu swem obce i ponure, w niezłomności raz na wszystkie wieki wydanych rozkazów okrutne, od tworów swych nie żądające niczego i żadną nicią współdziałania i współmiłości z nimi niezłączone, a z ich narodzin i śmierci, mąk i rozkoszy, szukań i błądzeń, ze wszystkich duchów i ze wszystkich bytów, czyniące przedziwne theatrum, którego samo jedno jest autorem i zarazem widzem; to jakież odrodzenia i jakież olbrzymy? Jakie zło i jakie dobro? Masz słuszność. To logiczne. Gdy niema woli wyższej, niema też i sprzeciwiania się jej, ani służenia, gdy niema zadania i celu, niema też i winy ani zasługi, wzrastania i malenia, doskonalenia ani upadlania, żadnego odrodzenia... nic! nic! oprócz gotowania mniej lub więcej wykwintnej strawy, dla mniej lub więcej kształtnie ulepionych prochów! Tak jest; ale co ja teraz zrobię z bólem, nie tylko swoim, lecz i tym, który naokół mnie, jak morze? Po co on? Czy mnie do niego nic? Obłędny wir metamorfozy! Wszystko pod zmienionem światłem przemienia postać i naturę. Słychać stukanie młotów, rozłamujących góry, aby zrównały się z nizinami. W konchach serc z jękiem pękają perły. Ideały kładą się do trumien. Po trumnach szemrze deszcz łez... To czasy płaczą, te które przeszły, nad tymi, które przyjdą...
Muszę umilknąć na chwilę, zastanowić się, pomyśleć. Trzeba przecież mówić spokojnie...
Ja, kuzynie, potężnego dzieła twego rozbierać nie zamierzam, ani polemizować, czy katechizować. Gdzieżbym mogła! Ani umiem, ani chcę. Tylko odsłaniam przed tobą obłędne krążenie po mózgu myśli swoich i tajemnicę nierównych, rozdzwonionych uderzeń serca. Mówię do ciebie, jakbym mówiła do brata — ach, do tego, którzy zgorzał na stosie, wzniesionym może przez omyłkę! Zrozumiej, zrozumiej, ile śmiertelnych przerażeń mieści się w tej jednej, tylko w tej jednej myśli, że jego kwitnące życie połknęła — ułuda! Bądź dobrym, słuchaj cierpliwie...
Duży dom mój, osiadły przez ciszę sieroctwa, nie jest przecież wykutą w skale Thebaidy jaskinią pustelniczą. Widuję ludzi i nie samych tylko Budników. Węzły pokrewieństwa i współdziałania łączą mię z ludźmi i sprowadzają dość częste spotkania. Ale ty wiesz, że samotność nie jest jednoznacznikiem bezludzia i że tam tylko jej niema, gdzie jest przyjaźń myśli i zaufanie serc. A gdybyś mię zapytał, czy znam dusze nie samotne, odpowiedziałabym: wątpię, chyba te, które w rozwoju swym nie przebyły jeszcze stopnia zaczątkowości. Inne, dojrzalsze i uwykwintnione, w kajdanach nieufności i oziębłości cofają się wzajem przed sobą, zmrażane byle kropelką chłodu, zrażane draśnięciem najlżejszem, i gdy usta mówią, one milczą, ironicznie uśmiechając się nad robotą ust, marną dla głowy i płonną dla serca. A przecież nie zagasają nigdy, nie kończą się nigdy tęsknoty dla słodkich lepów i silnych spoideł, któreby mogły różność dusz w jedność przekształcać. Może są one pierwszymi pobłyskami tej ery naszego świata, w której, jak przypuszczasz: «jednostki dziś odrębne, a pociągane ku sobie przez miłość, lub roztrącane przez nienawiść, zleją się w duszę rozpryśniętego na iskry anioła, o tyle wyższą od dusz naszych, o ile my wyżsi jesteśmy od jestestwa unoszonej powietrzem monady». Jakkolwiek bądź, ci z pomiędzy nas, których rozkwitłe albo i wybujałe myśli i uczucia dziś już czynią podobnymi do iskier anielskich, rozsianych pośród monad, muszą być łupem samotności, tej samotności, która nie jest jednoznacznikiem bezludzia.
Co do mnie, nie znam tych szarych godzin o zapadającym zmroku, w których u okien zawieszonych purpurą zorzy szemrzą rozmowy poufne, długie; ani wspólnych z innemi źrenicami wejrzeń ku wschodzącym na nocne niebo gwiazdom; ani wspólnego słuchania szelestów, z jakimi jesień roznosi więdnące liście po cienistych drogach; ani przybliżania się głów, pochylonych nad skarbnicą wiedzy, ani łączenia się dłoni w cierpieniu, czy trwodze. Jeżeli czyjekolwiek czoło razem z mojem kłoni się ku dołowi, to tylko nad rozlanemi po obszarach rodzinnej ziemi czarnemi wodami nieszczęścia; jeżeli palce moje czemkolwiek łamią się z innemi, to tylko stężałym i do skruszenia trudnym kirem żałoby.
Lecz jak świat jest szeroki i długi, niema na nim nikogo, ktoby chciał choć przez moment pogrążyć wzrok w toni mojego nieszczęścia, albo przynieść do przełamania się ze mną różowy opłatek radości. Niema też nikogo, czyjejbym troski serdecznej mogła, a nadewszystko chciała, ginąc, zawołać na pomoc. Jestże to więc dziwnem, że mówię do ciebie i teraz zwłaszcza nie mogę przestać mówić?...
Czuję potrzebę zapytywania. Gdyby długim szeregiem stanęły przede mną wieki, przez świat nasz przeżyte, od jednego do drugiego szłabym, błagając, aby każdy pokazał mi ten okruch prawdy, który z ciężkim mozołem wywojował u ziemi i nieba. Gdyby objawił się na globie naszym Mistrz z naturą nad nędze ludzkie wyższą, przez rzeki i góry szłabym ku niemu, aby jak ewangieliczna Marya włosami swymi zamieść przed nim ziemię i zapytywać — i zapytywać...
Zrozumiałam to, co mówisz o monadach i o kometowych miotłach, «które mkną niewolniczo torem, przez wyższe prawidło nakreślonym» i że prawidło to stanowi o przeznaczeniu chaotycznych żarów, z których wykrystalizować się mają różyce nowych globów». Zrozumiałam, ale jeszcze — nie dość rozumiem. Życie staje naprzeciw teoryi i muszę je godzić.
Był w życiu mojem moment, w którym oplątywały mię więzy z kwiatów czarownych uwite, a wszystko, cokolwiek jest w człowieku samozachowawczem uczuciem miłości dla samego siebie, lejąc mi w serce strumienie upojeń, wołało o szczęście. Jednak podniosłam się, wyprostowałam i pozostałam sama jedna, pod złotemi oczyma gwiazd, których światłości nie chciałam zamienić na upajające wonie i aksamitne purpury czarownych kwiatów. Nie chciałam? Mniemałam wówczas, że nie chciałam i że to Psyche moja przecięła łańcuchy, czyniąc pomiędzy ideałem a szczęściem wybór dobrowolny.
Czegom ja zresztą wówczas nie mniemała! Bo i to myślałam sobie, że z olbrzymem zła, na ziemi tej osiedlonym, zwycięski bój stoczywszy, o atom czasu przybliżyłam moment, w którym ludzkość stanie się olbrzymem dobra; i to jeszcze, że ten akt dobrej woli był aż do ran wierną służną ideałom... A potem... Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnienie, które następuje po opadnięciu z piersi kwiecistych więzów, uczułam, że nie utraciłam szczęścia, lecz tylko zamieniłam je na inne...
Czyś kiedykolwiek przyglądał się czarnym perłom? Wyglądają one tak, jak gdyby napełniające je blaski tęczowe przewijały się przez czarną krepę, a rzadkie są i mają cenę bajeczną. Otóż w życiu bywają szczęścia podobne czarnym perłom, głębokie tęcze swe nurzające w cieniach, i ja taką perłę trzymałam wówczas w ręku, a przyglądając się jej blaskom przyćmionym, zaświatowym, myślałam, żem kupiła ją za niezmierną cenę aktu woli, która rozcięła więzy i rozdarła serce. Czy będziesz dziwił się temu, jeżeli teraz postępek ten swój oglądam ciekawie, jakby rzecz nową i nie swoją? Istotnie, nie był moim. Był koniecznością, od której uchylić się nie mogłam. Jednak, zarazem, mogłam. Wystarczało jednego, potwierdzającego skinienia...
Pracowało w tym postępku, niezależnie od woli mojej, męstwo dziada mego i ofiarnictwo ojca, gdy aż do kresu dokonywał całopalenia, zamierzonego tylko przez Abrahama na górze Moria. Lecz i oni również, uwodzeni byli przez mary, złudy, sny... Oni i ja mówiliśmy: współczucie, obowiązek, sprawiedliwość, cnota, a było to niczem innem, jak tylko pracującym w nas instynktem samozachowawczym gatunku, czy, mówiąc ściślej, części gatunku, plemienia.
Zrozumiałam. Myśl twoja uczepiła się mego jestestwa i odstać od niego nie chce; co więcej, ja sama z uporem niepojętym wpatruję się w nurty twego słowa, w sieć twych wywodów... Czy będziesz dziwił się, że nad nurtami tymi stoję bezradna, osłupiała, niewiedząca co czynić, zbita z drogi? Mówię ci o tem bez trwogi o ciebie. Dla autora książki — to tryumf, a dla człowieka — nic wcale. Cóż ciebie, który obracasz ogromami brył niebieskich i nieskończoności mnożysz przez nieskończoność, obchodzić może jedna daleka gwiazdka, spadająca z wysokich niebios w ciemnicę nocy?
Jednak i to jeszcze wyznać przed tobą muszę, że, pomimo wszystko, nie mogę pozbyć się myśli, czy przypuszczenia, że gdybym znowu zdołała wydać z siebie tę energię, która trudnego czynu dopełnia, znowu też uczułabym w sobie swoją Psychę, z rycerską lancą w dłoni. Ogromnie trudno jest wyzbywać się tego, z czego zakładaliśmy długo fundament całej budowy życia. Więc też jeszcze i ta myśl przychodzi mi do głowy, że kto wie? może upadek wiary w wolną wolę postępuje równolegle z upadaniem zdolności do trudnych czynów? Może i ja teraz sile słowa twego oddaję wiarę w jej istnienie dlatego, że nie mogę wymódz na sobie takiego natężenia woli, z któregoby wydobyć się mogła jej emanacya — czyn? Na te pytania jednak nie proszę, abyś mi odpowiadał, bo, rzecz prosta, że uznasz je za błahe, za niższe od swego rozumu i przez niego stworzonych wniosków. Zresztą, dopóki zostaję w okowach i nie zdobywam się na siłę do ich rozkucia, nawet twoje słowa, gdyby w tym kierunku możliwemi były, nie zdołałyby mię utwierdzić na nowo w zachwianej wierze.
Lecz oto na jakie pytanie proszę cię o odpowiedź. Jest ono palącem i niecierpliwem.
Dlaczego nie jesteś szczęśliwy? Ty, który wiesz wszystko, dociekłeś wszystkiego, myśl nieznającą przerwy ani trwogi zarzuciłeś aż za słońca, który dostrzegasz spoidła, łączące we wszechświecie ogniwa wszechbytu, znasz tajemnice wszystkich narodzin i śmierci, trzymasz rozumiejące oko na całem przestworzu wiekuistych robót natury, jej składów i rozkładów — dlaczego nie jesteś szczęśliwy? Wszak Bóg twój nie rozkazuje ci nic i niczego nie zabrania, a na swym instynkcie samozachowawczej miłości własnej nie nosisz pęt obowiązku. I z tymi, którzy cierpią, nie cierpisz, ani wichry gniewów i żalów nie unoszą cię w krwawą kurzawę walk o sprawiedliwość, i niema takiego gwoździa, któryby zdołał cię przykuć do ciemnych Erebów tej ziemi. Cnota, ta najczęstsza gubicielka osobistego szczęścia, jest w oczach twoich chorobą monady, nie podążającej ku tym warstwom doświadczalnego zbiornika, w których dla żywiołu swego zaleźć może najwięcej światła i tlenu. Dlaczegóż nie jesteś szczęśliwy? Posiadasz sławę, młodość, fizyczną siłę, umysłową potęgę, wysokie miejsce w hierarchii społecznych stanowisk: dlaczegóż nie jesteś szczęśliwym?...
Pozwól też, abym poskarżyła się przez tobą na ciebie. Co ty piszesz w swej książce o samolubnych, interesownych pobudkach, któremi rzadzą się rycerze idei i zasad! Nie czyniąc pomiędzy niemi różnic i nie rozdzielając ich na kategorye, oskarżasz wszystkich o względy indywidualne i o egotyczne nadzieje, o chęć zażegnywania rokoszów ziemskich, albo o spekulowanie na odpłaty niebieskie. Jakże widać, że żaden głos z Coliseum nie rozkazał ci zwiedzić «ziemi, mogił i krzyżów!» Po drogach swych spotykać musiałeś samych faryzeuszów, rozdających jałmużny na rogach ulic i przy dźwiękach mosiężnych fletni, a żadne echo nie opowiedziało ci o tych, którzy nie prosili o chwałę swoją, ale o tryumf tego, za co walczyli, spokojni byli na dumę, ucisk i natrząsanie się niesprawiedliwych, byleby tylko po ich męczeństwie zorza rozwiodła się nad tem, co ukochali». Ach, ja ich znałam! Nad dachem rodzinnego domu mego, przez trwanie stulecia powiewa proporzec z napisem: Przy zasadach stójmy! Stali przy zasadach i świetny, sowity zaiste! żołd za rycerską straż otrzymali od ziemi, a czy jakiejkolwiek spodziewali się od nieba? Tak; sama nieraz, nad wspomnieniem ich żałobną myśl roztaczając, marzyłam, że tak bardzo uduchowieni, od egotycznych względów i nadziei wolni, tak przez ziemię skrzywdzeni, a w służbie dziełu bożemu wytrwali, osiągnęli zapewne w sferach zaświatowych, nad ten malutki światek nasz wyższych, czystszych, przestrzenniejszych, nagrodę świetną w postaci jeszcze zupełniejszego uduchowienia się, udoskonalenia, otrząśnięcia z prochów żądz poziomych i marnych. Marzyłam, że oni tam kędyś, z rozpiętemi skrzydłami Serafów ważą się w gloryi tryumfującego dobra, jeszcze spojrzeniem troskliwem to obejmując, co na tej biednej ziemi kochali tak niezmiernie, że w kochaniu tem, jak ziarnko piasku w oceanie, utopili całą o sobie samych pamięć...
Dlaczego pomiędzy ludźmi, a ludźmi tak wielkie różnice? Są tacy, którzy tylko wśród dotykalnych realności życia czują się jak w domu, a dla idei abstrakcyjnych, jak dla krain cudzoziemskich, żywią obojętność doskonałą. Grzmoty i orkany szaleć mogą na tych wyżynach, a oni wzroku nawet nie podniosą, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Wiara, którą słowami wyznają, jest szybką mechanicznie w dusze ich wprawioną, która jeżeli trwa, to dobrze, jeżeli, przez jakiś kamyczek stłuczona wypada, to znowu dobrze, a często i bez żadnego kamyczka wydziela się z organizmu, jako ciało obce i niepotrzebne. Gorzeją niekiedy, ale tylko ogniami pożądań własnych, łzy wylewają, ale tylko nad mogiłami dzieci swego ciała, żadnych zresztą mogił nie nosząc w sercach długo, bo coraz nowe realności szybko zmiatają z ich pamięci zwłoki tych, króre przeminęły. Nie są to zawsze źli ludzie. Owszem, do powszednich użytków ludzkości bywają zdatni i miewają humory przyjemne. Są po prostu odmianą rodu ludzkiego, w ziemię wrosłą, do latania niespososbną, niemającą z abstrakcyami łącznika żadnego.
A jeżeli chcesz drugą odmianę poznać, to przedewszystkiem spojrz w samego siebie, a ja również wiele o niej wiem. Myślałam nieraz, że przedstawiciele tej drugiej odmiany są to dzwonnicy, którzy wdzierają się na szczyty wieżyc, aby stamtąd szarą powszedniość, leniwą ociężałość i krwawe rozpłakania zwoływać do świątyń. Czy to, ku czemu przywołują, nazywa się Prawdą i Wiedzą, czy Dobrem i Cnotą, czy Pięknem i Sztuką, jest to zawsze wyżyna i ołtarz, a oni, dzwonnicy, z uczuć i myśli swych splatają łańcuchy, którymi poruszają serca dzwonów. Dla nich abstrakcye są tem, czem dla monady światło i tlen. Są to monady ludzkie, dotknięte heliotropizmem. Ziemia wywiera na nich swą potężną siłę przyciągania, lecz oni pomimo to wspinają się ku słońcu, na stromą tę drogę, biorąc w serca za jedyny kordyał wiarę w istnienie słońca i ogromne jego pożądanie. Z tym kordyałem i z rosą czarnych pereł na skrzydłach pną się, lecą, wzbijają się ad astra! Lecz gdy kordyał jedyny z serc im się wylewa, wątleją i kruszą się ich serca. Z wyżyn wygnani, wśród realności, dla których stworzonymi nie byli, drogi dla siebie żadnej odnaleźć nie mogą i bardzo cierpią. Cierpią na chorobę niektórych dusz z ojczyzny wydalonych, na dławiącą i nudną nostalgię abstrakcyi.
Heliotropizmem nacechowana monada ludzka, gdy wysącza się z niej to, w czem zakładała nie tylko swoją, lecz świata i życia siłę i wartość, staje się...
Ale ja ci jej wizerunku kreślić nie będę. Po co? Uspokojony odzyskaną wiarą w nieomylność prawd swoich i w swoją własną wielkość, ty się o nią nie zatrwożysz!
Masz słuszność. Ziemskie istoty i ich losy nie mogą już obudzać we mnie trwogi, ni troski, bo sam do pyłów ziemskich należeć przestałem. Już wybiłem się ponad mroki, które były we mnie słabością człowieka. Dotarłem do zenitu, wyzwolony i zwycięski. Stanąłem u celu i otrząsnąć mi trzeba wszelki atom powszednich żalów i nadziei. Czy możesz tryumfy moje zrozumieć? Czy mi uwierzysz? Ach, ty nie wiesz, co w jednej godzinie stać się może z pogromcą szczytów, walczącym nieustraszenie na wietrze, ciemnościach i słońcu!
W jednej godzinie przedarłem się przez ostateczne zasłony poznania. Dzisiaj nakoniec jestem jak słońce, o którem śpiewały fińskie runy Kalewali, że niema dlań nic ukrytego. I potężniejszy od słońca, bo ono tylko planetom swym króluje, a ja patrzę okiem odtwórcy na obroty wszechświatów. To dzieło, które znasz, było zaledwie niedołężną, drżącą przygrywką do tej wiedzy i władzy, które należą do mnie dziś. Jakże daleko poza mną zostały dawne myśli moje!
Czego szukałem tak długo, niepewnie i po omacku, co mi się w ciasnocie umiejętnych formułek majaczyło przeczuciem nieśmiałem, ową tajemnicę, nieodgadnioną, a jednak już blizką, chwyciłem wreszcie w gorejące dłonie, jak znicz prometejski. Kamień mądrości, za którym wzdychały wieki, kryształ prawdy, dyament poznania — jest dziś moim, i nawet już nie wiem, dokąd jeszcze dążyć? Sam jeszcze nie wiem dobrze, czem jest to, co posiadłem. Mnie samego łup mój jeszcze przeraża. Ale czuję ją już w sobie, tę gwiazdę gwiazd — i mógłbym ręce założyć na piersi...
Pragnęłabyś może i ty dostrzedz rąbek mojej jasności? Nikomu nie odstąpiłbym jej chętniej, aniżeli tobie. Wszak nikomu nie ofiarowałem tyle, co tobie. Hojną dłonią rzucałem ci pod stopy klejnoty, zebrane na mych drogach odludnych — daremnie! A jeżeli nie chciałaś, czy nie mogłaś, nadążyć za mną przez trzeźwe etapy rachunku, tem bardziej dziś nie dosłyszałabyś żadnej treści dla siebie w deklamacyach żywiołowej, mistycznej, nie wiedzy, ale wyższej od wiedzy czujności, czy harmonii, spływającej z elementów bytu, w słońce twórczego ducha. Tam poza mną, na ziemi niema, zaiste, tajemnic dość głębokich, ani symbolów dość ciemnych, którychby najprostsza dusza niewieścia nie zdołała odgadnąć sercem — jeżeli serce zadźwięczy. Lecz, aby stanąć tu przy mnie, trzeba wprzód zaprzeć się życia i wyrzec się szczęścia, jakiem jest istnienie. Więc trzeba także wyzwolić się z bólów miłości i płaczów — a czyż nie jest po ziemsku szczęśliwy ten, kto ma jeszcze za co cierpieć i płakać?
Czy wogóle z gościńców, kędy zawiane duchy same sobie starczą, przyniosę kiedy wieść taką, jak z Rothornu? Czy wogóle można wyjąć cośkolwiek z blasku obrażonej prawdy i zamknąć w łupinę naukowej ścisłości? Tu, gdzie się teraz znajduję, może nigdy nie przyjdzie za mną ludzka powszechność, i próżno-bym szukał dziś zrozumiałych wysłowień dla mojej obecnej wiedzy. Prawdy, które oglądam teraz jak krąg nowego horyzontu, i w które wierzyć muszę, bo czuję je nie tylko dokoła siebie, ale i w sobie, wydają się dla biednych wykładników ludzkiego rozumu zbyt wielkiemi, zbyt boskiemi. Ogarniam je poza naukową ścisłością i ogarniam je tylko dla siebie. Mózgi filozofów tkają w rzemieślniczym znoju bezpieczną kanwę systemów, aby mogły dopełznąć aż do ich mądrości ślimaki przeciętnych umysłów. I ja wlokłem za sobą dotychczas taki splot powrozów i dziwiło mię, że posuwam się naprzód tylko krok za krokiem! Dziś rzuciłem pęta śmiesznie ciasnych schematów i nie troszczę się już o ślimaka ludzkości. Co wiem i czuję obecnie, to już nie system, ale ocean światła, żadnym łańcuchem nie skuty z ziemią, bez drabin, dostępnych dla tłumu. Pocóż zresztą bezcześcić jego wielkość parodyą nieomylnej umiejętności. Czyż nie dość, że przynajmniej ja jeden doszedłem do mety? Czyż prawda dopiero wtedy nabywa ceny, gdy przetrawi ją cała zgraja? Czyż nie starczy jeden duch?
Pereat mundus!
Sam chcę się dzisiaj poić nieskończonością i usta moje niechaj będą zamknięte. Drogą, którą zaszedłem aż tutaj, mogą pójść wszyscy, bo wysnuła się ona z najpierwotniejszych poziomów — z kłębka waszej ołowianej chmury. Ostatnią placówką tępej umiejętności, spowitej w całun chmury, było mi zrozumienie, że w odrobinie mego własnego ja zastąpione są wszystkie istniejące gdziekolwiek żywioły, a związane takim samym węzłem, jak świat i światy. W tem leży tajemnica mojej nowej wiedzy, jądro prawdy, wyniesionej z alpejskich pustkowi. By ją zrozumieć, trzeba, jak ja, analizą rozeznać w sobie ułomki wiecznie powszechnych pierwiastków, i rozpoznane fragmenty zharmonizować tak, jak zestrajają się one wzajemnie w przyrodzie. Wtedy uderzył we mnie grom poznania, znikła fatalna granica pomiędzy jednostką a bytem ogólnym, i duch mój wybucha, jak wulkan z ciężkich brzemion chmury. Nie zostało we mnie żadnego atomu, którybym mógł nazwać sobą i skreślić jako ja człowieka, zdolne samo przez się coś czuć, myśleć, kochać, pożądać, lub cierpieć. Nie znajduję w sobie nic, czegoby nie było w źdźble trawy, w powiewie górskiego wiatru, w kamieniu, staczającym się ze stromizn do przepaści. A jednak czuję się pełnym potęgi. Czemże więc jestem? Więzią strun, drgających w kalejdoskopie świata, ogniskiem zbieżnem powszechnych promieni bytu, ale ogniskiem, które mogłoby się skupić i zapłonąć gdziekolwiekbądź w przestworzu, na wierzchołku lodowca, w próżniach szafiru, albo we wnętrzu granitowych Alp. Jestem czemś drobnem, a zarazem ogromnem, pyłkiem i wszystkiem; mógłbym cały rozproszyć się w przyrodę i w jakimkolwiek jej punkcie, jako świadomość myślna, na nowo się począć, bo ja a wszechświat to jedno. To klucz potęgi stwórcy i biernoty stworzenia, rdzeń przyrody i boskości, wiedza nieśmiertelnego Sfinksa. Myśl moja, zestrojona z myślą świata, rozlewać się może w kręgi nieskończone. Poezya duszy mojej jest zarazem rapsodyą chaosów.
Jestem więc tam, gdzie być chciałem, i nic mnie już z tronu nie strąci. Rozeznałem w sobie wszystkie akordy symfonii wieków i nie potrzeba mi już nikogo. Obce mi są skargi i uśmiechy niemowlęcej Psychy. Nie krępuje już mej wszechwładzy żaden ujawniony dogmat nieświadomości.
Jednak zwycięstwo nie było łatwe. Nigdy nie walczyłem z wewnętrznymi wrogami ducha tak strasznie, jak w chwilach ostatnich. Raz jeszcze ziemia poczęła mnie przyzywać wszystkimi głosami do siebie. Raz jeszcze widma osobistego szczęścia opadły mnie zapalczywą sforą. Raz jeszcze, patrząc na zasępioną panoramę Alp Wallisu i na smugi słoneczne, które przez szczeliny śniadych sufitów schodziły z nieba na ziemię, i na tę, to na ową okolicę lodowców złotawym blaskiem się kładły, pomyślałem sobie, że w tem przypadkowem kołysaniu się blasków i szarości zawarte jest odbicie zbiorowej nawy istnienia. I ona tak się chwieje, zasuwa się w mroki, to znów na smugi jaśniejsze wypływa, a wtenczas losy poszczególnych ludzi, bez winy ich i bez zasługi, świetnieją albo gasną — i nazywa się to ślepotą Przeznaczenia. I zadumany nad rozległością krajobrazu, pomyślałem sobie, iż moje własne życie padło może na taki załom skał smutny, kędy w godzinie mojej żadna światłość nie schodzi, i padło nieszczęśliwie, bo niema anioła miłosierdzia, któryby siłą uczucia zwyciężył chmury i wyłamał w nich okno i ubrał mnie w aureolę przyniesionych z zenitu promieni. Niefortunny przypadek — rzecz nieciekawa. Można wszakże wyczuwać rozumem obieg sił w przyrodzie i wyprowadzać analizą konieczność jałowej zagłady, a mimo to modlić się do życia i chcieć wszystkie jego obszary własną wypełnić istotą! I oto dlaczego, mimo całej mądrości mej, nie czułem się szczęśliwy.
Tymczasem z posiewu trudów i prac, które zmordowały mnie do omdlenia, powstały zarody nowej siły, możności, stokroć wyższej nad możność dawnych i dzisiejszych umysłów. I tęskniąc, jak pacholik zbłąkany, do macierzyńskich skrzydeł kochania, trwożyłem się bardzo, że wszystko, co było mną, we śnie moim umarło, a to tymczasem z myśli mojej, zapłodnionej błyskawicą minionej ekstazy i pogrążonej w niemoc, urodził się taki kolos nieznanej mi dotąd potęgi, że trzeba było nadludzkiego wysiłku, aby go pchnąć i zbudzić do życia! W krótkim, ale gwałtownym znoju tych zapasów byłem już gotów zgasić w sobie wszystkie płomienie i tęsknić począłem za ciszą grobu... I grób ten chciałbym już był mieć na tych rodzinnych kurhanach, przy których ty czuwasz z aureolą dziewictwa i męczeństwa na pięknem czole... Gotów już byłem zasiąść przy tobie na cmentarnej straży, i chociaż wiem, że nic zostać nie może po narodach bojujących na ziemi, chciwy byłem kochać, łudzić się i choćby cierpieć z tobą. Jednakże w żelaznych okowach losu kryła się jakaś pozawymiarowa Opatrzność, która nie chciała, abym utonął we wspólnym odmęcie ludzkości — i z próby ognistej wyszedłem zwycięzcą.
Coś zamigotało mi przed oczyma ogromną gloryą nieznanego na ziemi ideału. W nagłej błyskawicy zjeżyło się we mnie jakieś sumienie wyższego stopnia i każdą chwilę przebłąkaną marzeniem w cienistych ustroniach puszczy, do których nie przyzywałaś mię do siebie, bo do życia nie byłem ci potrzebny, każdą cząstkę siły, którą ideałom szczytnym odkradłem ze skąpej sumy mojego życia, każdy dzień nektarniczej gnuśności i każdy dzień rozpaczliwej tęsknoty, każdy grzech taki, których tyle nagromadziło się poza mną, wytknęło mi gniewne sumienie jak zbrodnię, jak hańbę, jak krzywoprzysięstwo. Więc chwycił mnie żal, i gniew, i strach o coś olbrzymiego, co pali się gdzieś nade mną na wysokościach, mnie jednemu ukazane a przez słabość ducha może utracone, i razem ogarnęła mnie jakaś ostateczna zaciekłość i ostateczna żądza przesadzania granic, o które rozbijają się inni.
Bliżej ci o tem mówić nie będę, ani nawet mogę. Dość, że wszelką wszechwładzę i niespożytość świata, o ile zaklęte są w iskrę ludzkiej istności, oplotłem myślą — i uderzyłem jak gromem w tysiąc pęt człowieczych. Doczekałem godziny tryumfu. Mózg i nerwy nie pękły. Od razu rozkruszyły się wokoło mnie, jakoby okowy i skorupy, stanowiące człowieczeństwo i cierpienie moje, i odrazu znalazłem się jakoby przed morzem ulatującem w górą, na którego bezmiary wyciągniętą była linia mego życia. Od razu też, wyzbyty z mamideł szczęścia i straconych bojów, odczułem, że ocknęła się we mnie właściwa przyszłość moja, że zadrżał we mnie kolos Sfinksowej potęgi i teraz wyskrzydla się i występuje ze mnie na kształt pożogi tak olbrzymiej, iż mnie samego oślepia. Rwie mnie ona naprzód gościńcami przebóstwień. Zapadły za mną w głąb zapomnienia horyzonty ludzkie wraz z plejadami gwiazd waszych. Roztoczony przede mną majestat straszliwej powagi bytów nagością swą ścina mi rysy w nieruchomość marmuru. Ludzie nie będą wiedzieli, czemu twarz moja staje się bledszą, a w wytężonych orbitach silniej płoną oczy. Wzrok mój nie może ani pragnie zwracać się ku stopniom przebytym. I nawet pamięć o tem zgasnąć powinna, iż są półsenne przestanki rozwoju, gdzie pragnienie słodkich lepów, łączących jednostki, zapala i strąca z firmamentu gwiazdki ludzkich przeznaczeń.
Cóż mnie obchodzi, że tam, gdzie ciała nasze snują się we śnie biernym a ciężkim, zostanie ktoś bez wspólnika swych krótkich smutków, że ja sam, ginąc, próżno wołać będę czyjejś troski serdecznej; że moja gwiazda szczęścia zesuwa się ze stropu i w nicości przepada, cóż mnie obchodzi, czy pożegna mnie tam śmiech pusty, czy stoczy się ciemna perła czyjegoś żalu i skruszy pod stopą moją. Wszak najognistszy piorun ludzkiego serca, pękającego z erotycznej rozpaczy, już-by nie przemógł otchłani, rozemkniętej pomiędzy mną a światem, i duszy-by mi nie spalił! Niech one biją w jałowe pnie Atlasów, strojnych w wianki powoju, a utkwionych bezwładnie w szkliwie bagniska, niechaj im prują wypróchniałe wnętrze!... I to mi się kiedyś śniło.
Dzięki wam, góry Szwajcaryi! Na zrębie waszej dumnej, mroźnej skalistości odkryłem wreszcie mysteryum magicznego węzła. Gdy chcę, mogę się z wami w jedno przeradzać, myśl moją czynić waszą myślą, serce moje wkładać w wasze piersi, silnym być waszą siłą, pięknym być zorzą waszych śniegów, oddychać tchnieniem waszego wiatru, gniewać się waszym orkanem. Najrozleglejszy krajobraz jest obrazem mej duszy. Na głębiach widnieją złoża luźnych szutrów i rozpierzchłe głazy opuszczonej moreny; tu i owdzie połyskują wśród żwirów srebrne prądy lodowego strumienia i czerwienią się płaty drobnych goździków, jak krople krwi; wyżej biegną łańcuchy ścian stromych i bezludnych, ponad niemi wstęga alpejskich lodowców, której końce wtapiają się w niebo. Po niebie plyną obłoki, jak myśli. Ciężkie i nieprzejrzyste, białe, wysokie i lotne, wszystkie płyną w jednym kierunku, jaki im wyznaczy wiew duszy. Czasem który obłok z tych, co płyną niżej, utknąwszy na wystającym zadziorze skały, wstrzymuje się w drodze i staje nad nim cicho, jak fioletowy posąg zadumy, póki go nowe myśli nie spłoszą. Czasem który z obłoków najniższych oprze się czołem o piękną rzeźbę ziemi, nęcącą go szmaragdowym lasem, i już nie idzie dalej, lecz tuli się do zieleni miękkim zawojem; a gdy opadnie zupełnie, ruń lasu zachodzi mgłą. Są też chmury dalekie, nagromadzone kędyś w niewyraźnej głębi, jak mroki legend Homera; mroczą się, lub rozstępują, gdy wnikną w ich kłęby promienie pogodnej godziny, dobywając z poza nich blade zarysy przestrzeni, czy zdarzeń, nieznanych, lub zapomnianych. To znów słońce przed zachodem zgarnie je wszystkie gorejącą dłonią i wszystkie pod zenit odrzuci, a wtenczas poszarpane krawędzie Alp zostają bez zasłony i kamienieją na niebie gestem rozpaczy, lub bólu. Aż zakrwawią się całe zorzą borealną i gasną w ciemności.
Tak mieszają się, płyną, myśli nieba i ziemi, a ta gra elementów stworzenia jest tożsamością mojej własnej myśli, sięgającej bez kresu na niebo i na ziemię. Na bezludnych ołtarzach alpejskiej świątyni, gdy piechotnicy globu, w żądaniach swych mali, nie znieważają ich wzrokiem, gdy grunt pod nogami nie wydaje już kwiatów, gdy lody świecą kręgiem brylantowym, gdy ciszę świata mąci tylko szelest zimnej wody i wołanie wron górskich, błądzących ponad moreną — wtenczas z każdem tętnem wielkiej godziny mnożą się nici spójni ostatecznej. Z myśli i uczuć, godnych człowieka, zostaje tylko pojęcie wiecznej jednolitości istniejących i możliwych światów. Ta jedna myśl spójni rozwiązała mi usta, pozwala rozmawiać z bezmiarem stworzenia i być tego bezmiaru uduchownioną modlitwą. Nie znajduję i nie znam żadnego jądra, którebym z elementów bytu mógł wyodrębnić jako własne ja, a jednak widzę, że nie zginąłem i trwam. Wszystko jest jednością. Ów orszak niebotyczny lodowych szczytów, od wschodu do zachodu ciągnący się nieprzerwanie, owa jednolita wstęga biała, o lśniących liniach, pełna granitowych cieni, wspaniale rozwinięta w fałdach olbrzymich, to jeden rzut twórczości genialnego twórcy. Fałdy jej, zda się kapryśne, a przecież od jednego rozmachu zawisłe, nazywa ludzkość rozmaitemi imionami szczytów, i patrzy w nie od wieków zdumionem okiem, dziwiąc się własnej małości. Zaś na tło tej wstęgi rzucony jestem ja, odrębny, zda się, i samoistny, zaniesiony tu wyrokiem samodzielnej woli, a jednak będący pomysłem tego samego artysty, który rozwinął przede mną białą szarfę grzbietów, ja, szczegół przypadkowy, ale do zupełności obrazu konieczny, garść światła, w którem tęcza lodowych blasków i błękitów odbija się niespokojną gamą wrażeń, tęsknot i uniesień. Szukałem niegdyś serca bijącego w przyrodzie i chciałem chwytać uchem jego tętna. I nie wiedziałem dlaczego niebo i ziemia milczą? A one milczały, bo tętno ich bytu zrastało się ze mną samym, z jednem kruchem sercem człowieka, bijącem za siebie i za obszar granitowej martwoty. Taka wspólność i jednordzenność nie daje się nawet przemyśleć do końca, a nie mniej wyłania się z samowiedzy, jak pewnik najdoskonalszy i najwyższy. Cały świat jest waryantem jednej rzeczywistości. Realizuje się on w jednej prawdzie, w znaku jedynej trójcy, którą jestem ja sam, przyroda i żyjąca w nas obojgu myśl.
Opanowawszy zaś myśl, która przejawia się światłem mego ducha, jestem tak silny i tak wytrwały, jak ona; stanąć też mogę, gdy zechcę, ponad obszarem przyrody i trójcę stworzenia przemienić na wykładnik mej własnej twórczej istoty. I odtąd mam wszystko pod sobą: wierzchy gór i szczyty ludzkości. Moc moja nie zależy odtąd od zewnętrznych czynów; wyższa jest od trudów i znoju zasługi. Wszystkie gościńce stoją przede mną otworem. Tysiącem rzek i oceanów może we mnie spływać wszelka moc bytu, energia i eutropia światów. One są odtąd falami krwi mojej i przeistaczają mi duszę w śpiewną lirę, w ekstatyczną harmonię porywów, uczuć i przeczuć na tle arcypięknego świata. Do kogo z żywych czy umarłych geniuszów zwrócę się, każdego duchem przerastam. Rozumiałem dawniej, że musiałbym życie zaczynać na nowo i niewolniczo przykuć się do pracy, aby któremukolwiek z nich dorównać w dziełach wiedzy, w samoistności talentu. Atoli odkryta potęga moja wynosi mnie ponad miarę ludzkich dzieł i geniuszów. Tam orły spętane targają swoje więzy, ja jeden zdobyłem wolność. Żadna rana nie psuje mi piersi, żadna blizna nie szpeci mi czoła. Zaczynam się tam, gdzie wszystko wasze się kończy. Gdzie wieczność wasza idzie do grobu, tam dopiero zmartwychwstaje moja nieśmiertelność. Rozkuty wreszcie lew mego ducha wstaje z nizin szlamistych, z krainy zwiędłych Atlosów, i pnie się na szczyty. Każdy krok jego rozrywa skałę i strąca lawinę szyderstwa na kretowiska ludzkie, pachnące błotem i gliną.
Czemże są dla niego szranki Alp i globów!
Poezya wasza nigdy nie wzleci ponad ich ciasną arenę. Czystość śniegów i błękitu, srebrność wód, złoto i purpura słońca, orle skrzydła u zygzaki gromów — oto wszystkie natchnienia i palety wasze. I ja widzę, iż na szafirowym rozłogu żarzy się tarcza wrącego bursztynu, iż jasne jej promienie rozbijają się na ostrzach skał kaskadami opalów, a wieczorem pławią się w topielach złocistego szkarłatu. I ja mógłbym przed wami stawać złocisty i brylantowy, gdy grają mi w duszy błyskawice. I ja wiem co skrzydła, bo w godzinie objawień spadła na mnie dzika skrzydlatość — różna od orlej. I ja wreszcie widywałem rozkazy gniewnych bogów, pisane głoskami piorunów na czarnem niebie. Jednakowoż ja wiem, że te blaski i kolory są tworem źrenic moich, że to ja sam rzucam przed siebie tę arenę jaskrawą, i wiem, że milion nowych tęcz barwnych, grzmotów i piorunów zależy od twórczej woli, której przypływy i odpływy skupiają się we mnie.
Wyjęty jestem z pod prawa czasu i przestrzeni. Nie stworzyłem sobie żadnego wczoraj, więc nie trzeba mi i żadnego jutra. Kędyś dołami przemyka się pode mną czas światów, toczą się wieki z wrzawą takich kataklizmów, takich tarć nowych prądów o stare, że ogromny ich łoskot mógłby się stąd wydawać prawie spokojem i ciszą. Można się zresztą nauczyć rozmierzać te odległe zjawiska całkiem dokładnie i dostrajać do takich wyżyn, z których duch opasuje ogólną historyę egzoterycznych rozwojów, a na stulecia i tysiące stuleci spogląda, jak na niknące stada jednostajnych, szarych i krótkodniowych ptaków.
W przestrzeniach moich topnieją góry, jak w nurtach potopu. Oto znaliście Jungfrau, zimną i niebotyczną, Matterhorn, wzbity, jak protest ziemi, pod niebo. Ze słońca wytryskują góry ogniste, wielkie, jak cała ziemia. A teraz przychodzę ja i jednym zamachem skrzydeł żywiołowych roztrącam w puch wzrosty nadchmurne. Pracą jednego oddechu mogę je w siebie pochłonąć, a potem znów wcielać w naturę, stokroć większe, śmielsze i trwalsze. Biadałem wczoraj, że Jungfrau stroić się w złote rumieńce i świecić będzie jednako, gdy z prochów moich i śladu już nie zostanie. Dzisiaj poznaję, żem od niej silniejszy. W lodach jej widzę rany, głęboko wypalone jesiennem słońcem, a każda rana płacze potokiem łez. Tak rozleje się ona w płaczach cała, i zapadnie w morza, które przyjdą po niej, by rychło wyschnąć i zniknąć, jak gwiazda, na której szumiały, a ja, pradawny i starszy od świata, tak przesięgam wzrokiem te wszystkie minione i przyszłe upadki, że trwały jestem, jak wieczność.
Tak więc, na wysokościach bezludnych ołtarzy staję się poetą, eklezyastą i hierofantem natury. W słowach tak silnych, jak fale wieczności, odprawiam modlitwę moją, a paramentami odprawianej ofiary są mi glorye kosmicznych chaosów. Gdzie kolumnady świątyń, tak bezmiernych, jak moje? Modlitwa moja jest poezyą eterów, rozlewających się kręgami twórczej myśli.
Moja poezya — to niewyczerpana wszechmoc ducha i tryumf siły. Któżby mógł tekst jej zrozumieć, zmysłami pochwycić? Zdławiłby was huk lawin, zwęgliłyby was piorunowe słońca, rozmiotłyby was echa ciosów, rozwalających globy na ćwierci. Jak słabe echa!!
Jestem psalmistą kreatycznej boskości, o którą zaczepiona istota moja rozgorzała nade mną w pochodnię wielką, jak Bóg. Jestem na raz ofiarnikiem i ofiarą. Jakiegoż giganta ciało przetrwałoby żar takiego ogniska dłużej nad godzinę. Toż czuję wyraźnie, jak z każdem tętnem pulsu wypala się i ucieka życie moje. Ale cóż po życiu!
Na mgnienie chwili, którą mam przebyć pomiędzy wami, miałbym może prawo być dumnym świetnością lodowca i zażądać czci waszej, zanim przymknę spalone powieki. Wszak przyrzeczone wam było w świętojańskich objawieniach, że stanie anioł na lądach i na morzu i, rękę podniósłszy, ogłosi, że czasu już nie będzie. I oto dzisiaj przybywam do was ja, mieszkaniec szczytów. Kiedyż ujrzy ludzkość podobną wiedzę i potęgę! Skoro z gór cichych wchodzę w mury miasta, odkrywają się przede mną dachy falansterów, gdzie pędzą żywot niewolnicy bioder i obowiązków. Znam każdą sprężynę ich istnienia, ich losów i przeznaczeń, i — ludzkość nic mi już dać nie może — mnie, który poruszałem atomy, przenoszę góry i światy.
Więc grzmieć przede mną powinny najgłośniejsze surmy chwały. Więc witać mnie powinny wszystkie ludzkie ekstazy i tęsknoty. Do mnie powinny się modlić źrenice błękitnych anielic. Ku mnie niech śpieszą z za siódmej skały i z siódmej otchłani korowody dziewic łabędzich i narcyzowych, mdlejących za pieśnią boskości i za kotwicą zbawienia. Wszystko, co ułomne, cierpiące i zrozpaczone powinno iść za mną, który jeden nie potrzebuję niczyich ramion, żadnej podpory, żadnych kwiatów, żadnych marzeń, żadnych żalów, ani nawet tego żalu... Cóż dać-by mi mogło jedno wątłe serce?
Znów chowa się ziemia za obłok szary.
Bez świata, bez ludzi, bez Boga...
Myśl moja pali się jak dyament. Krwią kipi rubin serca.
W przerażeniu, którem napełniły mię obłędne twe uniesienia, mówić jeszcze nie mogę. Ratunku trzeba; ja to wiem, czuję i — nic nie mogę! Rozumiem, że te próby zatracenia się w naturze i te szały samoprzebóstwienia są niczem innem, jak tylko rozpacznem wzbijaniem się nad otchłań zguby. Ale to nie pomoże. I ja nie mogę nic. Zaczekaj trochę; niech odzyskam mowę. Niech trochę czasu przepłynie nad otchłanią, którą pod stopami twojemi ujrzałam.
Upłynął cały dzień i nie powstało we mnie żadne światło, któreby mogło zaświecić w ciemności. Skądże mam brać światła? Skąd wziąć sił do rozdawania? Twojej fiozofii, ani twojej tryumfującej radości nie rozumiem, bo w głowie mi się nie mieści, jakim sposobem duch wielki i lotny może, zatracając się w świecie materyi, rozradowywać się aż do obłędnych szałów. I przebóstwiać się, jak ty to czynisz, ani próbować mi nie podobna, bo owszem, czuję się tak małą i sama w sobie poniżoną, że gotowam nizko skłaniać głowę przed każdą trawą niewinną i prosto stojącą w obliczu ziemi i nieba.
Jest mi tak, jakbym od stóp do głowy okrytą była łachmanami; ale to nie suknie moje podarły się: to tylko z duszy zwisają w strzępach niedawne jeszcze jej blaski.
Zawiodłam się na samej sobie. Pozwoliłam zwątpieniu, aby naniosło mi chmur na gwiazdy; pozwoliłam marzeniu, aby, jak wezbrane wody, spodnie iły istoty mojej wyrzuciło na szczytne jej wierzchołki. I zaszło we mnie najgorsze z rozłamań się wewnętrznych: rozłamanie się pojęcia o życiu z jego urzeczywistnianiem.
Muszę wyznać ci prawdę: popełniłam coś wręcz sprzecznego z tem pojęciem o życiu, za które niedawno jeszcze oddałabym życie. Łamię główną sprężynę życia, którą jest zgoda z duszą własną; cóż dziwnego, że życie omdlewa?
Myśli i słowa omdlewają; dni pustoszeją. To, co przedtem zajmowało, dokucza, co pocieszało, udręcza, co koiło balsamem wiary i nadziei, nudzi niesmakiem zwątpienia i piecze piołunem ironii. W ckliwem morzu próżni przegląda się blada nuda. Wiem, gdzie ucieczka od nich, lecz wstyd mi uciekać. Jeszcze godność człowiecza cofa mnie przed zmaleniem aż do złego czynu, i jeszcze nad Letą, w której toną święte pamiątki, za skraj sukni trzymają mię dawne bogi.
Gdy ty przed męką pustki i chłodu chronisz się w nieprzejrzane labirynty myśli i na skrzydłach piekielnej poezyi szalejesz po szczytach niebosiężnej pychy, ja z ciężkiem czołem i zwartemi usty spełniam wszystko, nad czem dotąd jaśniały mi święte słowa: dobro, cnota, obowiązek, tak, jak Julian Apostata, utraciwszy wiarę w naukę Chrystusową, a wiedziony wszczepionemi mu przez nią nawyknieniami, wznosił przybytki Chrystusowemu miłosierdziu. Ale czasem doświadczam chęci upadnięcia na ziemię przed jakimś hufcem Aniołów czy bohaterów, aby po mnie deptał, lub ukrycia się pod ziemią, aby nie widziało mię oko słońca, ani żadnego człowieka z duszą czystą i mężną.
Mówisz o sobie: «Bez Boga, bez świata, bez ludzi!» A któż jest z ludźmi? Kto w krwawych i znojnych momentach jest z ludźmi? W takich momentach nikt z nikim nie jest. Ludzie z ludźmi bywają tylko na godach i giełdach, różnego rodzaju godach i giełdach. I jeszcze tam oni bywają z sobą niekiedy, gdzie jaskrawe nędze życia lub śmierci uderzają w źrenice i targają serca za struny elementarnych wzruszeń. Może i wilczyca za żerem idąca przystanie na chwilę, aby żałosnem wejrzeniem ogarnąć inną wilczycę, wyjącą nad zwłokami swojego wilczęcia. Ale dla dumnych czy skromnych boleści, dla smutków głębokich, dla podmywających sam fundament życia fal myśli wzburzonych zwątpieniem, ufnych zapytań, mądrych odpowiedzi, powierników, pomocników, obrońców — niema. One dla łyżwiarzy trzeźwo i zręcznie mknących po ślizgawkach życia są kaprysem próżnym lub sentymentem błahym, a lenistwu dobrych nawet nektarników grożą zbyt wielką fatygą. Aby ich serca do współczucia pobudzić, trzeba im w same uszy przeraźliwie krzyczeć, a od przeraźliwości krzyku zależy siła współczucia. Lecz kto dla wydawania krzyków jest zbyt dumny czy skromny, ten samotne pojedynki z życiem staczać musi i sprzymierzeńców ani lekarzy nie ma.
Jak okiem po świecie sięgnąć, nie mam w walkach z sercem i z myślą sprzymierzeńca, ni spowiednika. Jednak gdy łódź moja trafiła na wir z zawrotnymi kręgi, uczuwam tęskne, niezmożone pragnienie zarzucania rąk na szyję istoty współczującej, garnięcia się do opiekuńczej piersi, ufnego wyznawania całej siebie przed duszą silną, a dobrą.
Ufać bez granic tkliwości i przyjaźni czyjejś naoścież otwierać duszę przed rozumnem a wyrozumiałem okiem, chwiejąc się, czuć na dłoni swej dłoń podtrzymującą, musi to być szczęściem takiem, że przed samą myślą o niem oczy mrużą się, jak przed oślepiającym blaskiem. Nie mam tego szczęścia.
Dlaczego nie mam? Nie jestem dezerterką z pod chorągwi prac, cierpień i nadziei wspólnych. Więc gdy teraz, jak przelękniona łani cienistej ubieży, pragnę i szukam myśli uważnej i nad moją wyższej, której wezwać na pomoc byłoby dla mnie ratunkiem, a nie znajduję. Na usta piołunem sparzone cisną mi się twoje słowa: «nie lubię ludzi!», na usta cisną się — a wszakże z ust nie wychodzą, bo na uwięzi trzyma je ogromny żal. Coś niewynagrodzonego pękłoby mi w sercu, gdybym na wyrzeczenie słów tych przystała i na samem sercu powstałaby rysa, której zagoić nie mógłby olejek, z róż choćby rajskich wyciśnięty.
Taką, widzisz, jestem przepołowioną, taką pomiędzy wiarą i zwątpieniem, miłością a zniechęceniem, rozdartą; takim jestem motylem ze spalonemi w ogniu skrzydłami i z rozpacznym żalem po dawnej lotności swych skrzydeł. I patrz, co się to staje z harmonią harf, długo strojonych na tony wysokie; jak na nędzne okruchy rozpadają się monolity wyniosłe, gdy podstawami ich zachwieją burze uczuć i myśli.
Budowniczymi monolitów, artystami życia bywają tylko fanatycy wiary albo przeczenia, cnoty czy zbrodni, zdolni rzecz wszelką widzieć ze strony tylko jednej, bo do oglądania jej ze stron różnych wzroku im nie starczy, i postępować drogą zawsze jedną, bo do wstąpienia na inną chęć się w nich nie budzi. Inni, ci, z widzeniem wszechstronnem i z mnóstwem strun na sercach napiętem, te natury, tak zwane, bogate, uskrzydlone, dotknięciom świata i życia poddające przestrzeń szeroką, pokrytą unerwieniem subtelnem i tkliwem — to fuszerzy życia, którzy wyrzeźbiać z niego nie umieją ani wspaniałego posągu świętości, ani wdzięcznej statuetki miłego grzechu. Tacy, idąc ku wschodowi, z żalem oglądają się ku stronie zachodniej, a na zachód puściwszy się, umierają z tęsknoty za wschodem. Na każdem słońcu niebieskiem zdolni są spostrzedz szczerby i każdy kwiat ziemski razem z wonią przynosi im truciznę. Ikary to są, wiecznie lepiący sobie skrzydła z wosku, który, od własnego ich ognia topniejąc, umyka im przez blade palce. Zbyt miękkie, zbyt drżące, zbyt niespokojne są te palce, aby woskowi życia nadawać mogły niespożytość kruszcu i wygniatać go w kształty wiecznotrwałe.
Niema dla nich miejsca pomiędzy nasyconymi, ani pomiędzy świętymi tego świata, a poza światem jedynym losem ich godnym jest w towarzystwie Franceski i Paola miotać się z wolą wiatrów po kręgu Dantejskiego piekła.
Siły potrzeba! Wśród walk i pokus życia — powiadają — silnym być trzeba!
Lecz skąd brać siłę, gdy z wiary i miłości bić ona przestaje? Życie — to ciężkie brzemię, ludzkość — to nizina; tylko wiara podejmować może brzemiona i tylko miłość chroni przed wzgardą dla nizin. Skąd brać siłę, gdy usychają te górne ich krynice?
I jak rozróżnić siłę od słabości? Stonoga nie spala się w ogniu jak motyl, bo skrzydeł nie ma. Pociąg motyla do ognia to słabość, niosąca zgubę; lecz skrzydła to siła, która, nim spłonął, lśniącym dyamentem wzbiła go w słoneczne złoto.
Przed kilku dniami umarł tu nagle jeden z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Nie był to umysł świetny, ale było to serce złote i szczerze mi oddane. Nazywał się tout simplement: Zwirkiewicz. Myśli moich podzielać nie mógł, lecz wiele rzeczy razem ze mną kochał. Niegdyś dopomogłam mu zachować w ręku kawał ziemi, namiętnie kochany, i wykształcić dzieci; więc w poczciwych oczach, z pod powiek zmęczonych, jaśniały mu zawsze, gdy na mnie patrzał, dwa rzadkie, trudno nawet przypuścić, jak rzadkie uczucia: wdzięczność i tkliwość. Czasem, gdy bywałam smutna, dość mi było spojrzeć na te dobre, wdzięczne oczy, aby uczuć szczęście, że obroniłam je od łez rozpaczy. Czasem też gdy, wierząc we wszechwładzę serc na losy nasze, z głębokiem zaniepokojeniem myślałam o tem, jak lekką, lekką jest szala, na której są złożone, jechałam do niego, aby popatrzeć na człowieka z sercem czystem i prawem. Pojechałam i teraz. Nad prostą podłogą, pod nizkim sufitem, wśród cisnącej się przez otwarte okna zieleni bzów i klonów, ujrzałam go przemienionego ręką potężnej rzeźbiarki w marmur biały, gładki, spokojny, majestatyczny. Wybielał, wygładziły się zmarszczki jego czoła, ukoiła się ust bolesność, powieki odmłodzone okryły zatroskanie źrenic — i rozwlókł się po nim majestat spokoju bez granic i końca. Dokoła rozlegały się łkania i westchnienia, a ze mną stało się coś dziwnego.
Uczułam wielką, bezosobistą, altruistyczną radość, że to poczciwe serce nigdy już cierpieć i ta skołatana głowa nigdy już frasować się nie będzie, że tak upiększony, ukojony, w szlachetny marmur zaklęty, wpłynął on już na bezkresny ocean spokoju. «Bo cóż jest życie, aby go żałować? Czy jest to Anioł dobry, który nas opuszcza w godzinie śmierci?» On wiedział i ja wiem dobrze, jakie groty Anioł życia miota na swych poddanych, jakie żagwie zniszczeń rzuca na ich gmachy. Więc dobrze być musi zrzucać z siebie szatę Dejaniry...
Lecz, gdy znalazłam się już w domu, zjął mię żal wielki, własny, nad pogłębioną o jedno to dobre serce samotnością swoją, nad zgęstniałą, przez zgaśnięcie teh jednej pary oczu przyjaznych, swoją ciemnością. Z jednej ciemności ptak ten wyleciał niegdyś, do drugiej teraz wleciał — i zniknął. Wszystko trwa chwilę i znika. Wszystko przepływa; wszyscy przemijamy. Cieniami jesteśmy, które płaczą po cieniach.
W pomrokę nocy patrząc, myślałam o tym tylko co przeminionym i w duchu wołałam: «Gdzieśkolwiek jest, jeźliś jest, lituj mej żałości!» Jeśliś jest? Czy jest? A jeżeli nie jest, po co był? O, któż mi to powie? Nikt. Własny duch mi to mówił, pokąd miał dar wiary. A teraz, na tem zapytaniu, jak na zachwianej osi, chwieją się nad przepaścią wszystkie gwiazdy.
Przedmiot ironii twojej, kratkowanie dni na zajęcia różne, już nie istnieje. Wszystko mi jedno. Zimno, pusto, nudno, martwo. Tak jestem smutną, że nawet smutną być nie mogę.
Osądź, czy dla kogokolwiek, cokolwiek mogę? Czy mogę cokolwiek dla ciebie?
Ostatni raz przemów jeszcze do mnie, a potem... niech nad twe biedne życie znijdzie jaka jutrznia poranna. Mój poranek przeminął, a o południu zaszła mi drogę noc...
Ostatni raz!
Ostatni raz przemawiam do ciebie.
Dziękuję, że wyciągnęłaś do mnie dłoń przyjazną. Dziękuję za życzliwość, za słodycz, za wyrozumiałość siostry, i za to także, że młodość moja nie będzie próżną pamiątek.
Na więcej nie zasłużyłem, alb może nie prosiłem dość gorąco. Lecz ja kolan zginać nie umiem.
Ty musiałaś przecież zrozumieć, czy odgadnąć sercem, co jątrzyło się we mnie raną tęsknoty, co mi było do życia tak potrzebne, jak kwiatom słońce, jak płucom powietrze, co się mogło stać kotwicą i zbawieniem mojem! A że, wiedząc o tem, nie możesz dla mnie nic, to znak, iż tych przepaści, któremi odstręczyłem się od życia i świata, nic też wypełnić nie zdoła. Wydziedziczyłem się z kochania dobrowolnie i z nikim już sprzęgać się niem nie mogę. Wydziedziczony i samotny zostać-bym musiał na zawsze, choćbym nie miał za sobą płomiennych godzin pychy i obłąkania.
Jest to dziś dla mnie jasne i oczywiste jak nigdy, i dlatego nie będę już pukał do wrót twoich.
Jeżelim ci zgotował chwile udręczenia i smutku, wybacz, zapomnij. Twoje serce to potrafi. Wierz mi, żem takiego końca nie spodziewał się, ani pragnął. Podawałem ci napój ze źródeł mocnych i trzeźwiących: a tyś się napiła hyzopu zaprawnego piołunem. Nie, nie chciałem niewolnictwa twych wierzeń. Nie chciałem gasić gwiazd twoich! A jeżeli próbowałem jaskrawą pochodnią rozumu oświetlać grobowce, z których wyrastają twoje świętości, to dlatego, żem szukał tych łańcuchów, które przykuwają cię do pustyni. Łańcuchy okazały się silniejszymi ode mnie, nie pękły, a jam spustoszył ci błękitny kościół duszy. Podkopałem w tobie tajemną moc wytrwania i zatrułem cię jadem analiz, a nie dałem sił nowych i nie włożyłem w rękę nowego oręża. Zaciążyłem nad tobą postrachem nocy okrutnej i nieskończonej, a nie umiałem wskazać żadnego świtu. I nie zdołałem dokonać jednej największej rzeczy: przywołać cię do siebie.
I oto zostaję sam jeden, opuszczony, jak nigdy, i jak nigdy rozdarty sam w sobie, bez broni i bez oparcia. Był moment, że mierząc siłę prawd moich z twojem królestwem spodziewałem się zwycięskiej nade mną przewagi twoich gwiazd. Teraz doleciał mnie łoskot zdruzgotanej strażnicy i jęk gwiazd konających. Oh, jakże mi się krwawią w sercu ostatnie słowa twoje, jak się krwawią!
To jedno wiedz, żem nieszczęśliwszy od ciebie. Kiedym zrozumiał, do czego się najskrytsza tajń duszy mej wyrywa i że to płonna tęsknota, podniosłem rozpaczliwy bunt przeciw samemu sobie, chciałem się otoczyć murami własnej warowni, chciałem zdeptać wszystko i stanąć na szczycie za cenę wszystkiego. I miałem przez chwilę złudzenie, żem już na szczycie, że zbudowałem kościół dla samego siebie, którego nic nie rozwali, że już jestem jak słońce i żem zgromadził w sobie dosyć promieni, by niemi przestrzelić wszelką wieczność i nieskończoność.
A teraz wiem, że budowałem kościół, który miał być wiecznie pustym.
Myślałem, żem stworzył świat, który cały wypełnię sobą: a teraz widzę, że chodziły tam tylko myśli me na gonitwy i podboje, ale duszy mojej nie było tam nigdy. I gdy myślałem, żem go już zasklepił potężnie ponad wszystkie niebiosa, dziś odnajduję się na jałowej mieliźnie, a ocean wieczności przepływa gdzieś nade mną, jak dawniej, z grzmotem wszechmocy — wysoko, wysoko i niedościgle.
Co się z tem wszystkiem stało, nie pytaj. Nie trafiłem na gościniec przebóstwień. Nie jestem ani Sfinksem, ani prorokiem nadniebiańskich tronów, ani chorążym płomienia. O duszy własnej nie umiem powiedzieć pół słowa. Jestem czemś takiem, o czem wspominać nie warto. Ty jedna mogłaś... ty jedna.
Jestem w Giessbach.
Nieszczęście zaniosło mnie w ten kąt opuszczony, dławiony teraz przez jesień. Nie wiem zresztą, czy winna temu tylko jesień, występująca suchotniczym rumieńcem na zżółkłe wzgórza, które widywałem w zdrowiu i kwiatach, czy winien temu jakiś jęk echowy? dość, że tu właśnie uległem zupełnemu rozbiciu. Pierwszy liść spezły i martwy, lecący przede mną na wietrze, rozdarł królewską purpurę mojej filozofii. Jeden liść wystarczył, aby strącić mnie z piedestałów w jakąś nicość bezkresną, gdzie wszelka myśl gmatwa się i zamiera. Jeszczem się patrzył na ten kraj jesienny, jak człowiek obcy i ciekawy, na smugi mgły, która nasyca fioletem zrudziałe tło borów lub wznosi się ponad drzewa, jak liliowe westchnienia, jeszczem spoglądał na skłębione iskry jasnego złota, któremi mienią się klony na ciemnych ścianach świerkowych — a już przypadł do mnie i owionął mnie całego wróg, odpychany ze wzgardą — smutek.
Znów zrobiłem odkrycie, żem samotny i smutny. Długo mocowałem się z tem prostem zdaniem, jak z tytanem. Rozgryzałem je myślą, jak najzawilszy z problematów; ale siła przemożna ściągnęła mnie w dół.
Wszystko we mnie zagasło i wszystko się rozprzęgło. Uczułem się nagle martwym i wypalonym aż do dna. To już nie cienie dawnej melancholii, okraszonej dumnem złudzeniem, żem świetniejszy i większy od tłumu. To już upadek tak zupełny, że nawet nie pragnę rzucić okiem wstecz, na zawrotną piramidę myśli, i że mi się stało zgoła obojętnem, czy to ona chwieje się jak domek karciany, będąc dziełem błędu i zaślepienia, czy też ja niedorosły jestem i niedokształcony. Wiem jednak tyle, że mnie samemu ta moja filozofia, błędna czy słuszna, na nic się nie zdała. Ona może iść w gruzy albo stać i burzom urągać, ale nic nie zmieni faktu, że jestem sam, a serce moje puste.
Serce jest chorobą myśli. Myśl przez selekcyę wieków nabawiła się tej niemocy, a teraz na nią we mnie umarła. Zostało tylko deliryum głuchych pragnień i tęsknoty. Właśnie wtedy, gdy gwiazdy twoje gasły, we mnie zatliły się światełka lamp żałobnych nad utajonemi grobami, gdzie leżą strofy przygniecione kamieniem, lecz w pogrzebanych żywcem życie przetrwało uciski i poruszyły się w grobie, chcąc jeszcze zmartwychpowstania. Ulegam mściwym władzom, z któremi szamotałem się długo a daremnie. I w tej okrutnej godzinie pogromu jestem sam.
Dlaczego ja jeden mam cierpieć w opuszczeniu? Dlaczego nie wyciągnie się ku mnie litosna ręka, aby odegnać upiory, osłodzić cierpienie? Zazdroszczę najlichszej cząstce tych gromad, co tłoczą się przez lato na tych stokach szumiących.
Najlichszy miał dokąd wracać i powrócił do kogoś, kto razem z nim czuje i walczy. Na mnie patrzano czasem, jak na rzecz błyszczącą, ale nikt istoty swej ze mną stale nie związał. Twój i mój duch otarły się o siebie jak dwa liście niesione na wietrze: spotkały się i rozeszły. Czyś ty spytała siebie: co się z sercem mem stanie?
Więc podniosły się we mnie gęste mgły goryczy i spowiły mi przyszłość. Ta natura, pachnąca jesienią, przecieka mi do serca fermentem rozkładu. Wżera się we mnie ta sama rdza, która przylgnęła do ziemi całunem nieżywych liści. Ja, duch, niegdyś znikomością bytu niespokojny, nie gromadziłem żadnych skarbów za sobą, bo przed sobą widziałem wszystko. Dzisiaj wiem już, że wszystko leży poza mną, że nie posiadłem dla siebie nic, ani na życie, ani na wieczność.
Na dnie tych mogił, innych niż moje, przy których chcesz wytrwać na straży, musi być coś, coś jednak potężnego i zbawczego, czego ja nie znam. Dlaczego nie znam? Dlaczego nie znam?
Nazwałaś się raz mrówką, ciągnącą drobne źdźbła słomy do budowy mostu pomiędzy ziemią a niebem. Powracaj, powracaj do swej promiennej, do swej błękitnej roboty i bądź szczęśliwą. Wiarą, pracą, wytrwaniem bądź szczęśliwą i nie daj wyschnąć w swem sercu zdrojowi miłości powszechnej, bo kto wie? czy nie w jego to wodach tkwi zagadka przebóstwienia, którą daremniem ścigał w szałach myśli i pychy, próbujących wystarczać samym sobie. Bądź szczęśliwa! Otaczaj skronie i napełniaj serce czarnemi perłami szczęścia, wyłowionemi w morzu niedoli swojej i powszechnej! Ty posiadasz tę sztukę. Nie zarzucaj jej, nie trać w niej wprawy. Dlaczegóż nie chciałaś mnie jej nauczyć? Ach, dlaczego palce twe zadrżały na strunach harfy i pieśń zakołysała się w powietrzu, jak słup ognia w podmuchu złego wichru? Z mojej to duszy zionął ten podmuch...
Zapomnij, powracaj na szlaki anielskie! Niechaj po mnie na drodze twej nie zostanie ani śladu, ani popiołu pamięci. Niech nigdy nic nie przypomni ci potępieńca, który za dobroć odpłacił ci złością, za słodycz goryczą. Nie chciałaś zbawiać go, niechże on nie będzie sprawcą twego piekła. Powiedz sobie, że wszystko, com mówił, że i ta książka moja — to kłamstwo. Powiedz sobie, że wszystko jest kłamstwem, oprócz twoich gwiazd, i stój jak przedtem w świetle ich, wspaniała i dobra. Taką widzieć cię będę wtedy, gdy przyjdzie mi szukać ratunku od zadławienia się śmiechem ze świata, z jego omyłek, z nudy życia i z samego siebie. A ja?...
Ja wrócę pomiędzy ludzkie twarze, blaski, sławy, omyłki i nudy. Będę dalej zarabiał na sławę wielkiego augura, a gdy żądza słodyczy zbyt natarczywie przemówi w mojem gorzkiem sercu, znajdzie się zawsze w pobliżu jakaś Kleo czy Oreada, która poda mi kroplę mętnego jej surogatu.
Będzie więc sława i miłości nie zabraknie. Możesz być o mnie spokojną i nie mącić sobie jasności gwiaździstych żadnym z mego powodu żalem, ni wyrzutem. Nie jestem Alighierim...
Jestem śmiertelnie smutny. W duszy mojej, tak, jak na świecie, opadają liście.
Zmierzch zapadał. Na wielkie, nizkie, ciche pokoje, na poważne kształty sprzętów staroświeckich, na spłowiałe złocenia ram u obrazów i na grupy zielonych roślin u okien, zapadał zmierzch. Za oknami, gdzieniegdzie, wznosiły się nieruchomo czarne kolumny modrzewi i wiatr wstrząsał szkarłatnymi wachlarzami sumaków, a u filarów ganku rozwiewał pręty uwiędłych powoi. Jesień, opuszczając na ziemię płaszcz ze szkarłatu i złota, stała pod niebem w szarości i mętnej bieli. W oddali, czarna smuga puszczy odrzynała niebo od ziemi i szedł stamtąd głuchy, tęskny szum.
W wielkich, nizkich, cichych pokojach, o zapadającym zmierzchu, Seweryna przechodziła od okna do okna i od sprzętu do sprzętu, a kroki i poruszenia jej miały chwiejność, wahania, porywania się i omdlewania, znamionujące niepokój. Była istotą, która nieznośnym niepokojem zdjęta, przechodzi z miejsca na miejsce i w żadnej myśli, w żadnym zamiarze, w żadnym pokoju, na żadnym sprzęcie spoczynku i ukojenia znaleźć nie może.
Tak stawała w progach szyb wysokich i z szyją, podaną naprzód, patrzała w głąb bezludnego pokoju, jak w pustkę przepaści, poczem, zniechęconym krokiem go przebywszy, ręką roztargnioną przerzucała książkę, i opuszczając ją, kładła ręce na klawiszach fortepianu; lecz zaledwie nut kilka dobyło się z pod jej palców, usta drżeć zaczynały od wzbierającego płaczu, i szybko zwróciwszy się ku oknu, wzrok omglony zawieszała na czarnych kolumnach modrzewi, czy słuchała głębokiego, tęsknego szumu puszczy.
Lecz gdziekolwiek szła, albo stawała, cokolwiek-by mocą nawyknień, lub konieczności czyniła, zmysły jej, zarówno jak myśl i uczucia, omijały wszystkie widoki, dźwięki i roboty, pogrążone w rozważaniu, w powtarzaniu, w braniu do serca coraz głębiej i głębiej, otrzymanej przed dwoma dniami wieści. Idalia Olska, z wielkiej stolicy, w której przez nadchodzącą zimę poić się zamierzała nektarem światowych wesołości i tryumfów, przesłała jej słowa, które tyle razy powtórzyły się jej w pamięci, że jaśniały tam aż do ostatniej zgłoski widne i wyraźne.
«Mamy tu w kółku naszem zmartwienie ciężkie i taki niepokój, że zatruwa mi nawet najmilsze wrażenie urządzania sobie zimowego gniazdka w moim ukochanym grodzie naddunajskim. Bo gdybyś ty, Sewerko, widzieć mogła te teraźniejsze mebelki według wzorów secesyjnych, które ja dziś właśnie oglądałam na Grabenie! Azagino-Sabro — wiesz? ten sekretarz ambasady japońskiej, o którym ci już raz pisałam — namawia mię na styl czysto japoński, ale ja przepadam za secesyą i zresztą dwa te style zostają z sobą w ścisłem pokrewieństwie i można dokonać z ich połączenia coś przedziwnie oryginalnego, o czem przekonałam się wczoraj, odwiedzając żonę Azaginy, zupełnie dystyngowaną i ładną Gotarę-Gimę. Spotkałam się tam z samym ambasadorem, Jamato-Dahem, który najpiękniejszą w świecie angielszczyzną powiedział mi parę najgrzeczniejszych w świecie rzeczy i lada dzień, najpewniej, złoży mi wizytę. Z moją manią osobliwości i egzotyczności, apartament w stylu secesyjno-japońskim i ambasada japońska w komplecie... wyobraź sobie. A że i inne okoliczności równie wybornie się składają, mogłabym na tę całą zimę tworzyć sobie horoskop najmilszy, gdyby nie to zmartwienie, mącące mi spokój i psujące humor. Jesteśmy tu wszyscy w kółku naszem zaniepokojeni o Tadeusza Rodowskiego, do tego stopnia zaniepokojeni, że ojciec jego, pomimo odznaczającej go zawsze zimnej krwi (ktoś złośliwszy ode mnie powiedziałby może: zimnego serca) wkrótce puścić się ma na odszukiwanie go wśród alpejskich lodowców i przepaści. Dawno już powinien był to uczynić, ale, gdy mu o tem mówią, z tą swoją powagą niewzruszonego statysty, która mię zawsze do pasyi doprowadza, odpowiada: «Trzeba jeszcze zaczekać!» I czego tu czekać? Tego chyba, aby chłopak ten do reszty pogrążył się w czarnej melancholii i dobrowolnie, czy pomimo woli, roztrzaskał sobie o jaki zrąb skalny swą piękną, rozumną głowę? Może zresztą ten ojciec i kocha syna po swojemu, a że bywa z niego niekiedy dumny, to odbija się wyraźnie na jego wygolonej twarzy i ociężałej figurze; ale że ta miłość i ta duma ojcowska wielkiego dyplomaty nic wcale Tadeuszowi w desperacyach jego dopomódz nie mogą, to rzecz najpewniejsza. «Jaka desperacya? Czego on ma desperować?» z pogardliwą miną, choć ogromnie zafrasowany, zapytuje mię ten Machiawel, podszyty Lukullusem, a kiedy mu odpowiadam, że kto tam z nas odgadnąć zdoła, jakie poruszenia duszy powstawać mogą u takich, jak Tadeusz, myślicieli i poetów, dziwi się bez granic. «Myślicielstwo przecież czyni właśnie ludzi trzeźwymi, a wierszy Tadeusz nie pisze». No, i gadaj tu z takim! Jednak pojedzie, za dni parę najdalej pojechać musi, aby na żywe oczy zobaczyć, co się z tym kochanym szaleńcem dzieje. Już ja go wyprawię, choćbym wszystkich kolegów jego, dyplomatów chińskich, korejskich i syamskich na niego nasłać miała!
«Ale, powiedz mi, Sewerko, jaka to bieda na tym świecie z temi wszystkiemi zawikłaniami ludzkiemi, w których mój przynajmniej biedny kolibrzy rozumek gubi się i nic zrozumieć nie może. Taka naprzykład, jak u Tadeusza bujność, lotność, wrażliwość myśli, czy wyobraźni, czy serca, nie wiem, — mówmy ogółem: duszy — to w człowieku przymiot przedni, urok wielki i zarazem pewny zadatek nieszczęścia. I tak bywa zawsze; natura zdaje się mówić: masz, człowieku, coś pięknego, rzadkiego, w dobrym gatunku, ale płać za to, płać! Nic darmo!
«Bo czego on właściwie od życia chce, tego, po prostu rzeczy biorąc, odgadnąć niepodobna; ale w tem właśnie leży słowo zagadki, że tacy, jak on, po prostu rzeczy brać nie umieją. Gwiazd niebieskich zachciało mu się chyba, bo ziemskie wszystkie posiada, lub posiąść może, gdyby tylko rękę chciał po nie wyciągnąć, ale nie chce, obrzydły mu, myśmy wszyscy mu obrzydli i do pary ze światem iść już mu niepodobna. Zauważyłam to w lecie, bawiąc z nim razem w Szwajcaryi, gdzie w towarzystwach najmilszych, najbogatszych w różne ponęty, albo milczącym i zimnym był jak głaz, albo gryzł rzeczy i ludzi ironią, czy jakąś skrytą trucizną wszystko ogarniającej krytyki i niechęci. Jednak z wycieczek letnich powrócił tu, na stanowisko swoje, pracować zaczął, w towarzystwach ukazał się parę razy, i zdawać się mogło, że wszystko z nim jest dobrze, jak zwykle. Ja jedna spostrzegałam, że nie jest ani dobrze, ani jak zwykle, a przenikliwości tej nie przypisuję wcale temu, abym mędrszą od innych być miała, lecz tylko temu, że on mię więcej, serdeczniej, niż innych, obchodzi.
«Bo prawdę mówiąc, w naszym świecie to tak: blask lubimy, więc gdy człowiek czemkolwiek błyszczy, kręcimy się koło niego, jak planety około słońca, i sprawiać to może złudzenie, że go kochamy. Ale w gruncie rzeczy, kochania w tem niema żadnego; w blask lecimy, jak motyl w płomień świecy, lecz świeca, z której płomień wytryska, interesuje nas tyle, ile śnieg zeszłoroczny. Są jednak wyjątki, i ja do Tadeusza wyjątkowo, od dzieciństwa jego, przywiązaną jestem, en tout bien tout honneur, po macierzyńsku; chociaż przed Tobą, Sewerko, wyznać mogę, że macierzyńskiemu uczuciu temu nic nie ujmuje, ale, owszem, wiele dodaje to, że nie jest on moim synem.
«Jakkolwiekbądź, zaraz przy pierwszem spotkaniu się tu naszem spostrzegłam, że mu coś jest, że jest on więcej, niż zwykle, niezwykłym. Ale byłam ogromnie zajęta sprawunkami, wizytami, nie miałam czasu dopytywać się, ani czynić dokładniejszych spostrzeżeń, i widywałam go zresztą krótko, dorywczo. Nie ze swojej winy, bom zatrzymywała go i zapraszała, ile razy do mnie przyszedł, ale on to wyglądał tak, jak gdyby w towarzystwie mojem więcej nad kwadrans żadnym sposobem wytrzymać nie mógł. Przebaczałam mu to, tak go lubię, i zresztą, tłómaczył się grzecznie tem, że pracuje. I rzeczywiście zabrał się był do pracy, wiedziałam o tem od ojca jego i od wspólnych znajomych. Jak Benedyktyn przesiadywał w pracowni swej po dniach całych, a oprócz tego obowiązki zawodowe spełniał z pilnością pedantyczną i niebywałą przedtem świetnością. Już też blask zdwojony otaczać poczynał imię i osobę jego, gdy raz przychodzi do mnie i rozmowę o różnych naszych kochanych fraszkach przerywając, mówi mi, że wyjeżdża do Szwajcaryi. Jakto? Kiedy? Poco? «Koleją żelazną? Dziś w nocy. Aby Alpy zobaczyć». Jezus, Marya! A któż o tej porze puszcza się w Alpy! Myślałam, że zwaryował. Z załamanemi rękoma pytam: cóż będzie z rozpoczętemi pracami, z lekcyami? A on na to: Pereat mundus! i ani słowa więcej. Cała przejęta macierzyńskiem uczuciem, poczęłam prawić mu perorę i sama czułam, że prawię pięknie, gdy on przerwał mi, mówiąc, że mnie jedną o zamiarze swym uwiadamia, i to dlatego, że ma do mnie prośbę. «A inaczej, wyjechałbyś bez pożegnania się ze mną». — «Naturalnie. Czyliż do was należę, abym nie miał prawa bez oznajmiania odbierać wam siebie?» — A prośba taka: Może tu przyjść ze świata coś do niego, dla niego, więc oto adres, pod którym wszystko wysyłać należy, nic więcej. «Na długo wyjeżdżasz?» — «Nie wiem». — «I czego ty chcesz o tej porze od tych Alp swoich?» — «Aby zasłoniły mię przed tem, co nie moje». — «A cóż jest twojem?» — «Nic». — Dał kartkę z adresem i już odchodził. Ze łzami w oczach wyraziłam mu żal, że nie mogę z nim być w tych okropnych teraz Alpach i podzielać... Nie dał mi dokończyć. «Naprzód — rzekł — że Alpy mogą być kiedykolwiek okropne, to bluźnierstwo, bo są one zawsze i o każdej porze najwznioślejsze i najłaskawsze z dziewic tego świata, a następnie, po co być razem? Ludzie z ludźmi bywają razem tylko na godach i giełdach». — «Co ty mówisz! — zawołałam — a w chwilach ciężkich do przebycia, czyż nie bywają z sobą?» — «W takich chwilach — odpowiedział — nikt z nikim nie jest». — I nie potrafię określić uśmiechu, z jakim słowa te wymówił, i błysku ironii, czy gniewu, czy wrzącego bólu, którym oczy mu zaświeciły. Ale ten uśmiech zaraz zniknął, błysk zgasł i wyszedł zimny, z zimnem światłem w źrenicach, głębokiemi cieniami, na podbladłej w ostatnich czasach twarzy, okrążonych. Odtąd, żadnej wieści: jak kamień, który do wody wpadł. Zniknął. Ten nagły wyjazd jego obudził sensacyę powszechną. Stanowisko i wpływy ojca, a bardziej jeszcze waga, którą wysokie sfery naukowe przywiązują do niezwykłych przymiotów jego umysłu, zapobiegną następstwom, które dla kogoś innego sprowadzićby musiała taka dezercya. To jedno mię pociesza, że gdy powróci, znajdzie wszystko takiem, jakiem było. Ale, kiedy powróci? I czy powróci? Nie umiem z zupełną jasnością określić przed samą sobą tego czegoś, co w nim było, gdy ze mną się żegnał, a co mię przy każdem przypomnieniu przejmuje dreszczem trwogi. Gdyby ktokolwiek miał moc odwołania go z pomiędzy tych skał i lodowców, z nad tych przepaści, w które tak łatwo osunąć się mogą zrozpaczone, albo po prostu roztargnione stopy! Ja tam pod chmurami zimno być musi i jaka nad chmurami straszna, bez granic samotność!...
«Rozgadałam się tak długo o tem naszem, a najwyłączniej swojem zmartwieniu, ponieważ wiem, że los Tadeusza i dla ciebie, Sewerko, zupełnie obojętnym być nie może. Wspólny to krewny nasz i w dodatku, zasłyszałam trochę o tem, że myśli wasze par monts et par vaux od dość dawna ku sobie latają. Gdy prosił, abym pod wskazanym adresem wysyłała wszystko, cokolwiek-by ze świata do niego przybywało, pewna jestem, że myślał o tobie, może o twojej puszczy, o twoich polach itd., itd... czy ja wiem? Bo ty ze swoją puszczą, ze swojemi polami i wszystkiem w tym rodzaju, tworzysz taką nierozerwalną jedność... ale mniejsza o to! pewną tylko jestem, że o tem myślał, a już się ja w rzeczach takich mylić nie mogę; więc na wszelki wypadek, oto ten adres. Może przemówisz, zawołasz... może usłucha!
«Albo, wiesz? Od kilku już dni jestem przez myśl tę napastowaną... Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj co prędzej do mnie, do tego pięknego miasta i napełniających je uroków wielkiego i pięknego miasta i napełniających je uroków wielkiego i pięknego ruchu, sztuki, wesołości, que sais-je? wszystkiego, co miłe, żywe, kolorowe, aksamitne, grające, pieszczące. W gniazdku mojem ciepło i ładnie, a ja mam dla ciebie serce siostry. Naradzimy się, pomówimy, co czynić? O, z jakąż radością przycisnęłabym cię do serca i tobie Wiedeń, a Wiedniowi ciebie z dumą pokazywała! Pędziłybyśmy z sobą dnie anielskie. A potem... Któż wiedzieć może, coby mogło stać się potem? Przyjedź! Zaklinam cię, abyś przyjechała! Za kilka dni być już tu możesz. Przecież, jeżeli zechcesz, nic ci nie przeszkodzi powrócić do Krasowiec; nie spalisz za sobą żadnych mostów. Ale spróbuj przynajmniej spotkać się ze światem i... no, co tam! będę zupełnie już szczerą! rękę pomocną wyciągnąć nad przepaściami ku temu, w czyje myśli i marzenia, głęboko, jak mi się zdaje, wplątały się anielskie twe skrzydła...»
Przez dwa już dni słowa te, jak płomień, owijały jej mózg i serce, niczemu innemu przenikać do nich nie dając. Wszystko, co otaczało ją, wydawało się snem i złudą, a one były jawą i rzeczywistością, które natarczywie i bez ulgi dopominały się o postanowienie i czyn. Przeminęły minuty wahających się marzeń i stanął przed nią nieubłagany w żądaniu odpowiedzi moment przeznaczenia. Powinna wiedzieć, czego chce i co wybiera. Musiała wiedzieć, bo nie o nią jedną tylko szło, bo strasznie zimno musiało być pod chmurami, a nad chmurami — bez granic samotnie... Każda myśl o tem przeszywała jej serce i każda godzina, którą wybijał zegar, rozlegała się po jej domu, jak dźwięk pogrzebowego dzwonu. A jednak nie wiedziała jeszcze. Czuła, że każda minuta zwłoki pada na nią kroplą ciężkiej winy — i nie wiedziała.
Gdy z wysileniem budząc w sobie całą przytomność i jasność myślenia, zstępowała w głąb siebie samej i nić po nici rozbierała wszystkie rozsnute tam przędze, dowiadywała się tylko: czego pragnie, lecz to, co uczyni, kryło się i umykało za zasłony, których nigdy do końca rozchylić nie mogła.
O tem, czego pragnie, wiedziała dobrze i ze wstydem. Nie ulegała żadnemu złudzeniu. To, co ją stąd na daleki świat wołało, nie było czystym, wspaniałomyślnym ruchem współczucia, bo ze współczuciem mieszało się przejmujące ją z mocą, nigdy przedtem nieznaną, pożądanie własnego szczęścia. Dlaczego, w sercu jej, jak w każdem sercu ludzkiem, zawsze istniejąc, wezbrało ono teraz w oddech tak potężny, że chwilami przepalała się w nim pamięć na to: kosztem czyjego nieszczęścia i kosztem jakiej winy zadość mu stać się może? z tego również zdawała sobie jasną sprawę.
Przestała żyć pod nieskazitelnemi oczyma gwiazd swoich, nie widywała już swojej białej łani dobrych natchnień, stanęła pod chmurą zwątpienia o podniosłości przeznaczeń człowieka, o dalekiej nieraz, lecz niewątpliwej skuteczności jego pokornych poddawań się i ofiar; a gdy to się stało, samotność, która dotąd zlekka tylko muskała ją skrzydłami swych melancholii i tęsknot, opuściła się na nią, jak wieko trumny, zamykające w śmiertelnych ciemnościach i ciszach ciało i duszę, życiem wrzące. Wtedy dom rodzinny wydał się jej dnem przepaści, z którego żadnych promieni radości ani nadziei dostrzedz niepodobna, i obudziły się w niej wszystkie siły młode, wołając o radość i nadzieję. Powstały w niej bunty, przedtem nieznane, i obległy ją marzenia z rozkazującymi wyrokami praw nieuznanych i żądających wypełnienia. To, czego wyrzekła się była, jako drogi nie przed nią wytkniętej, jako uciech wysokich, ale jej, przez wolę wyższą odmówionych, teraz ukazywało zdala czarę, pełną powabów nieprzepartych.
Była to naprzód czara wielkiego Piękna, której wyrzekła się dla służenia wielkiemu Dobru; była to Sztuka, która zarzucała na nią z oddali tęcze, nabrzmiałe boską harmonią tonów, barw, linii. Ona do pojenia się tym nektarem przysposobioną była myślą, sercem, smakiem i odmową swą gwałt im zadała, więc teraz wołały, że gwałt ten był nadaremnym, i że stała się im krzywda.
Ale w samą siebie niżej zstępując, znajdowała jeszcze coś innego. Jak drobne perełki piany, które rozbiegają się po gorejącej w słonecznych żarach fali, przebiegały ją dreszcze drżących tęsknot ku rzeczom jasnym, radosnym, wesołym, lekkim, których nie trzeba dźwigać i znosić, lecz z któremi można śmiejąc się igrać, jak śmiejąc się igra dziecię z ładnemi, lekkiemi cackami. To, czem dotąd gardziła, jak fraszką: życie żywe, kolorowe, aksamitne, śpiewające i pieszczące, wydawało się jej potokiem, rozedrganym w perły, w dyamenty, w różane wonie i w harfiane dźwięki, w których dobrze być musi utopić pamięć o tem, co niedościgłe i o tem, co trudne, co żałobne, co mgłami niepewnych przyszłości zasnute — o wszystkiem, co boli... Nęciły ją wyciągnięte ku niej siostrzane ramiona Idalii, nęciło figlarnym wdziękiem jej ładne i ciepłe gniazdko, zrozumiała nawet, że zobaczenie Azagina-Sabro może sprawić rozrywkę, niosącą uśmiech. W łzach tonąc, zatęskniła do uśmiechów, i z głuchym gniewem poczęła się upominać o nie u życia. W bezbrzeżnej ciszy zanurzona, z upragnieniem marzyła o rozmowach gwarnych, w których, jak iskry słoneczne w strumieniu wartkim, myśli ludzkie drgają, igrają, pałają, i o tych innych rozmowach, czy nawet wymownych milczeniach, w których dwa serca, jak dwie rozwarte korony kwiatów, pogrążają się jedno w drugiem.
Zapragnęła rozwarcia się obręczy, które ściskały jej serce, roztajania tego serca, skrzepłego od zawodów, poniesionych na innych i na samej sobie. Radość życia stała przed nią i opływała ją różanym obłokiem szaty swej w iskry tkanej; w jej źwierciadlanych, w jej migotliwych, w jej pieszczotliwych źrenicach zapragnęła utopić pamięć rzeczy ważnych, rzeczy trudnych, rzeczy wzniosłych, rzeczy niedościgłych. Pojęła, na jak niedościgłych wysokościach waży się ideał i jak ona sama jest małą i słabą, a jak ciężkiem dla istoty ziemskiej ciągłe myślenie o rzeczach niebieskich.
Lecz nad to wszystko przenikliwszą jeszcze była trwoga, która na dalekiem tle z głazów i lodów, pędzlem, maczanym w purpurze krwi i bladościach śmierci, malowała jej grozę, imienia niemającą. Tęsknotą, rozpaczą i — zarazem — rzecz dziwna! przenikliwą słodyczą rozlewała się w niej skarga: «Nie zdołałem przywołać cię do siebie... Wszystko we mnie rozprzęgło się i wszystko zagasło...»
Ach, on nie wiedział, że gdyby przywołał, nad głową jej nie jaśniałyby już gwiazdy, pogasłe w ciemnych roztokach złego czynu...
Tu oblatywać ją poczynały zygzaki myśli wykrętnej, przebiegłej, usłużnej. Zły czyn? Czy to nie złudzenie? Zło i dobro! Czy to nie wymysł? Dlaczego prawo do szczęścia ma służyć istocie jednej, a nie służyć drugiej? Kto ustanawia hierarchię ofiarników i ofiar? Czy ktokolwiek tam, w górze, przyjmuje dymy, wzbijające się z zakrwawionych trzewi ofiar? Dlaczego jej serce ma być okupem tego, co posiądzie inna? Kto zna miary wartości i wie, komu u biesiadnych stołów życia należy się miejsce przednie? Wszyscy tłoczą się do miejsc przednich, do fontan, bijących winem i miodem, a jakiż występek, jaka wina, albo jakaż nadludzka dostojność miałyby ją wyłączać z powszechności, z ciżby? Pamiętała dobrze, co ją z nich dotąd wyłączało, lecz gorzki uśmiech wisiał jej na wargach. Omyliła się. Teraz rozumowania kłębami biją jej do głowy i jasno, jak na dłoni, ukazują omyłkę.
Po wiele razy przez dwa te dni oskarżała się i rozgrzeszała, gardziła sobą i hardo podnosiła zbuntowaną głowę; po wiele razy przebiegła pamięcią całą znajomą przestrzeń świata, szukając na niej ręki pomocnej, myśli doradczej, serca współczującego, któreby zrozumiało, nie odepchnęło, pomogło: nie znalazła — i doświadczyła uczucia wielkiej niesprawiedliwości. I któż ją wśród niesprawiedliwości namaścił na sprawiedliwą i wśród niewdzięcznych na rozdającą dary?
Ona sama to uczyniła. Duch brata na skrwawionem skrzydle porwał ją wysoko, potem szepty i pieśni starej piastunki zatrzymały na górnych szlakach. Ale ich już niema i któż wzbronić jej może zstąpienia na poziom zwykły, ludzki, powszechny? Kiedyś było z nią, czy w niej, coś pięknego, wielkiego, ale już przeminęło, jak wszystko przemija, a teraz...
Teraz, w zmierzchu, który zaczynał stawać się ciemnością, u okna, za którem, do cyprysów mogilnych podobne, stały czarne modrzewie, podniosła wysoko głowę i wstrząsnęła kajdanami. Opadły z brzękiem podobnym do jęku, który echowo rozległ się po głębiach jej istoty, ale opadły. Ściągnęła brwi i zbladła, lecz był to krótki moment, poczem na policzki wypływać począł rumieniec coraz różowszy i oczy wśród zmierzchu zapłonęły.
Jutro, może jeszcze dziś w nocy, jak najrychlej! Pośpiech jest koniecznym; gdyby mogła, pożyczyłaby sobie skrzydeł u tych dużych, czarnych ptaków, których stado na nocny spoczynek opada pomiędzy drzewa. Postanowiła, wybrała. W kierunku pragnień swych wytężyła całą swą wolę, i wybrała. Jednak nie czuła, że ma wolę; przeciwnie, czuła, że spełnia rozkaz, któremu oprzeć się nie chce. Gdyby chciała! Ale nie chce; usta jej, jak pąk kwiatu w błogiem świetle słonecznem, rozkwitają w uśmiechu. Za kilka dni, za parę dni...
Ruchem, sennym jakby, czy upojonym, osunęła się na sprzęt u okna stojący i z przymkniętemi powiekami, z uśmiechem na rozchylonych wargach, długo pozostawała nieruchomą.
Wzięła ją na posłanie z róż i aksamitu łódź marzeń, tak cicha, jak widmo, i po toni świetlanej, jak księżycowe promienie, powoli, powoli, bez ruchu wioseł i bez plusku fali, niosła ku światom dalekim, przejasnym, ku ogrodom kwietnym, rajom nieznanym, ku grocie mirtowej, cienistej i wonnej, w której śpiewał błękitny ptak szczęścia. Jakieś powiewy pieszczotliwe i świeże muskać poczęły płonące jej czoło, jakieś pocałunki długie, marzące, dotykały powiek i, prześlizgując się po ustach, lgnęły do rąk lepem przenikliwie słodkim; jakieś niejasne, lecz zgiełkliwe głosy powstawały w piersi i dobywały się z niej w westchnieniach... Do kogoś bardzo smutnego, jak do rozpłakanego dziecka, mówiła w sercu: «cicho! cicho!» i nad czyjąś twarzą bladą pochylała się z uśmiechem, który koi, leczy, od którego łuna szczęścia zapalała się w oczach mądrych, w oczach głębokich, w oczach zdręczonych i ostygłych od pustki i nieba. «Widzisz — mówiła — przyszłam! Stłukły się moje kolorowe lampki i zrobiło mi się ciemno. Z ciemności uciekłam do ciebie».
Wtedy, w dalekim pokoju czyjeś ręce dotknęły klawiszów fortepianu i, wywoławszy z nich kilka akordów, snuć poczęły dalej i dalej przędzę czystych i zrazu cichych tonów. Jakkolwiek ciche, tony te miały w sobie coś z gromu, który uderzył w kobietę, płynącą po bystrym, po rwącym, po słodkim potoku marzeń i nagłym rzutem wyprostował omdlałą jej kibić. W ruchu, którym podniosła głowę i ręce zacisnęła dokoła twardych rzeźb sprzętu, był przestrach, a w szerokim rozwarciu się oczu, przedtem upojonemi powiekami osłoniętych, odmalowała się rozpacz.
Henryka grała.
Grała pięknie. Myśl muzyczna, zawikłana i mądra, wzbiła się wśród ciemności i płynęła zrazu po bezbrzeżnej ciszy powagą tajemnicy, pełnej potajemnych i niejasnych śpiewów; a potem był to strumień szeroki, coraz wyżej i szumniej podnoszący wzburzone fale nad głębokimi nurtami; i jeszcze wielki zgiełk akordów, orkanem wybuchający z dna okrytego czarodziejską gęstwiną marzeń, których słodkie szmery płynęły spodem rozszalałej burzy.
Tak grać nie może dziecko, wypowiadające na pamięć dobrze wyuczoną lekcyę; tak nie śpiewa ptaszyna drobna, wyszczebiotująca poranną piosnkę do świata, z za gęstwiny, chroniącej jej gniazdko. Tak bujać po krainie sztuki może tylko dusza wolna i siebie świadoma, na własnych i silnych skrzydłach. Jest to dusza kobiety i artystki, z utajoną siłą uczuć wzniosłych i uczuć namiętnych, które monarchini królestwa czarów, sztuka, wyzwala z obsłon nieśmiałości, dobywa na jaw, uskrzydla. W toniach tej duszy przejrzał się możny pan duszy, smutek, lecz zgonić z nich nie zdołał jutrznianych smug nadziei, więc dusza zapytuje, drży, szuka, wyrzeka, że szczyty dalekie, że szczęście rozchwiewa się w niepochwytną mgłę...
Z daleka, przez wiele drzwi naoścież otwartych, muzyka wpływała do ciemnego pokoju i od brzegu do brzegu napełniała ciemność rozskarżonem, rozełkanem przyzywaniem czegoś, co przybyć nie chciało, czego może niema na ziemi. Bo tak językiem sztuki skarży się, modli się, łka i woła duch ludzki, gdy w okowach ziemskiego kształtu błądzi po splątanych drogach Bożego dzieła, z głuchą pamięcią o Bożych krainach nieskazitelnego piękna i szczęścia. Z głuchej pamięci wybucha upragnienie palące i nad splątanemi drogami zawiesza chmury tęsknoty. Z rojami muzycznych tonów, do pokoju napełnionego po brzegi ciemnością, wpływała tęsknota bez granic, wraz z głuchem wspominaniem o jakiemś, kędyś, szczęściu bez miary...
Seweryna płakała. Z pod rąk, któremi zasłoniła oczy, gorące krople łez płynęły po jej policzkach, słoną goryczą pojąc usta. Gdy muzyka na chwilę umilkła, za oknem, w głębokich mrokach rozesłanych po świecie, wydobył się z ciszy bezbrzeżnej daleki szum puszczy. Nad ciemnemi, śpiącemi polami toczył się potężny i tu przynosił te tajemnicze gamy, któremi szczyty wyniosłe i rozechwiane prowadzą rozmowę z wichrami i niebem. One tonami tej górnej mowy opowiadają i zapytują nieba o skryte cele dróg mlecznych i wozów gwiaździstych, które po jego bezmiarach nad małością ziemi przeciągają w nieskończoność i nad znikomością jej zjawisk i zdarzeń — w nieśmiertelność. Górna rozmowa ta szczytów z niebem wielkim pathosem zalała bezbrzeżną ciszę, gdy tylko tony muzyczne przebrzmiały; lecz choć ozwały się znowu, nie umilkła, tocząc i tocząc dalej melopeę, snującą się z samej siebie bez przerwy i końca. Jak po klawiszach olbrzymiego organu przebierała ona po czarnych kolumnach modrzewi, po rozedrganych w wichrzystej burzy wachlarzach sumaków, od brzegu do brzegu wypełniając ciemność.
W ciemności, pomiędzy tą pieśnią, w której dusza ludzka wyśpiewywała samą siebie, a tą, którą rozmawiały z sobą noc, puszcza, wichry i niebo, Seweryna odjęła dłonie od oczu spieczonych łzami i ruchem błagalnym splotła je u piersi.
— Boże!
Nic więcej, tylko to jedno słowo, wymówione szeptem, ale słowo wytrysnęło z serca, a szept — był przenikliwszym od krzyku.
— Gdy nikogo przy mnie niema, Ty bądź ze mną!...
Przestała słyszeć muzykę; słyszała tylko szum wielkiego lasu, pełen powagi podniebieskiej.
— Gdy ciemności otoczyły mię, zapal światło!...
Na wysokości podniebieskie brać ją zaczęła rozmowa nieprzeliczonych wierzchołków puszczy z wichrami i z niebem. Co za szerokość i jaka głąb’! Ogromy, otchłanie, bezmiary. Nieprzeliczone gwiazdy nad ziemią, nieprzesłuchane wzdychania na ziemi, niepojęte miliony pomarłych w ziemi. Ziemia, niebo, bezgraniczne przestworza nadniebieskie. Wszechświat i — zaświat. Zaświat sypiący na ziemię, jak iskry, roje dusz...
— Dla duszy mojej, która jest iskrą, od Ciebie oderwaną i z przepastnych głębin zaświata rzuconą na świat — która ku Tobie woła w momencie grozy...
— Tyś to ją stworzył tak, że czuje grozę zła i przez zło tknięta, ku Tobie powraca...
Powracała. Powracała tknięta przez Zło, które po mózgu i krwi jej rozlało grozę. Tak była stworzoną...
Są dusze tak stworzone, że czują spójnię, wiążącą je z wysokościami, bez granic wyższemi nad wysokości ziemskie, i taką była jej dusza. Był moment, że uczucie to w niej zgasło, lecz teraz błysnęło znowu i drgnęła w głębokościach swoich od przestrachu i od żalu, dla których niema słów, ani nazwy...
«Zawsze leciałam do Ciebie,
O światło,
Zawsze leciałam do Ciebie,
O światło wieczne na niebie!
Kiedy grom
Zatrząsł te węgły i ten dom,
W błyskawicowych ogniach cała
...Przez Tobą-m z pieśnią stała,
O światło!»
Szum puszczy wzdął się i z hukiem grzmotu, uderzywszy o ściany domu, dotknął naraz wszystkich klawiszów olbrzymiego organu przyrody, a potem wzbił się ku górze. Wzbił się ku górze i, jak skrzydło w niebo branego olbrzyma, ją z sobą porwał na wysokości, z których samą siebie ujrzała w postaci pyłku. Jakże drobna i znikoma jest zagadka szczęścia, albo cierpienia pyłku! Lecz świeci w nim iskra-dyament: dusza. Ta to jest, której drogi są wieczne...
— Dla robotnicy Twej, mającej po drogach wiecznych służyć dziełu Twojemu... zapal światło nad drogami obłędnemi!...
Czy Henryka grała jeszcze? Może; ale Seweryna nie przebywała już wśród pieśni ziemskich. Myślą wzbiła się ku tym kołowrotom nieśmiertelnym, które na wysokościach niedościgłych przędą losy światów i duchów; po sercu jej rozlała się wielka pokora i razem z nią przybyła ta dobroć, która modli się — nie za siebie.
— Zapal światło i zaświeć niem przed krokami tych, którzy błądzą wśród jarów pustych i lodowców mroźnych tej ziemi... Przed krokami obłąkanych, które od smutków życia uciekają nad ciemne rozdoły i pną się po głuchych stromiznach, zamknij gardziele przepaści, rozciągnij wstęgi ratunku...
— Gdy przy cierpiących i smutnych, przy skrzywdzonych lub obłąkanych nikogo niema, Ty bądź z nimi!
— Dlatego, że są to twory Twoje uskrzydlone, których skrzydła łamią się na złych wichrach ziemskich, twory Twoje piękne, których piękność powleka się ciemnością ziemska...
— Dlatego, żeśmy wróble maleńkie, które z jednej ciemności wylatują, w drugą wlatują, nie wiedząc: skąd i dokąd?
— Żeśmy pyłki, napróżno obracające się dokoła osi swej niemocy, aż dopóki moc twoja nie pchnie nas na szlaki, wiodące ku twoim gwiazdom!...
Tak coraz wyżej wzbijając się myślą i sercem, gdy szum Puszczy z hukiem grzmotu bił o węgły domu i po czarnych kolumnach modrzewi, po rozwichrzonych wachlarzach sumaków chodził gamami niekończącej się melopei,
W błyskawicowych ogniach cała
stanęła z pieśnią duszy, któą wicher boży unosił ku gwiazdom.
Ktoś w pobliżu zapalił wielką lampę. Przez drzwi otwarte do ciemnego pokoju wtargnęła struga światła i rozesłała się na ziemi. W ten szlak blado-złoty, do rozpostartej sieci promieni księżycowych podobny, Seweryna wpatrywała się długo, aż spostrzegła, że coś dziwnego dziać się z nim poczynało.
Poczynał on drgać, migotać, wzdymać się, płynąć falami, aż rozpylił się w opar blado-złoty, w mgłę prześwietlaną, która szła ku górze, rozpościerała się naokół i zbliżała się do stóp jej, osrebrzając suknię. Była to jutrznia dziwna, w której wszystko, co było naokół, znikało, i która ją samą brała na falę łagodną, jak z rwącego potoku bierze czółno na toń zwierciadlaną bezbrzeżne i ciche jezioro.
Wszystko zniknęło; nie było ścian domu, ani ciemności świat oblegających, ani świata — nic dokoła. Umilkły dźwięki pieśni ziemskiej, umilkł podniebny szum Puszczy — cisza! Tylko samo jedno było to morze jasne, przeczyste, bezbrzeżne, unoszące ją na fali łagodnej kędyś nad ziemię.
Straciła uczucie związku z ziemią i doświadczyła tegosamego zachwycenia, które już raz — udręczoną i walczącą — wzniosło ją było nad pustynne rozłogi Nikaru.
Coś, czego istoty nie znała, co pod grubemi warstwami doświadczeń, wrażeń, myśli, żyło na spodach jej świadomej głębi, pod gruzami niepamięci, wzdychało głuchą pamięcią, a w widzialnej powłoce ciała, imię jej noszącej, było bezimienną i skrytą nią samą, oddzielało się od swej powłoki, porzucało ją na nizinach i w morzu światła przeczystego wzbijało się ku coraz wyższym jego strefom.
Po chwili uczuła, że nie jest samą. Ktoś był przy niej. Był przy niej ktoś bardzo kochany, odgadła to po tchnieniu niewymownie ciepłem, które ją owiało, a po chwili, chociaż nie trącił o nią dźwięk ani obraz żaden, z uśmiechem takim, z jakim usta długo zmartwione witają nagłą radość, szepnęła:
— Adaś!
Wiedziała, że w tem przestworzu nieznanem i błogiem on był przy niej, brat, ten, nad którego czulej i głębiej nigdy nie kochała nikogo, którego ukochanie dla rzeczy świętych i wielkich mocniejszym było nad śmierć. Rozstała się z nim tak dawno, szła drogą tą samą, z której on zstąpił w wieczność, a gdy miała zejść z niej na inną... on znalazł się przy niej.
Jakkolwiek w świetlanem przestworzu nie rozlegał się dźwięk żaden, wiedziała, że do niej mówi i chciwie słuchała jego mowy. Uczuła, że łagodnie przychyla do piersi swej płonącą jej głowę, i że od tej braterskiej pieszczoty serce jej, w goryczach i mrozach ziemskich ścięte, rozwiera się, taje, kroplę po kropli pije wskrzeszający nektar słodyczy.
Razem z nektarem tym spływały w nią przypomnienia wszystkich jej górnych myśli, przeczuć wielkich, upragnień doskonałego dobra... I pomimo, że nie trącał o nią dźwięk żaden, słyszała słowa tego, który jej rzeczy niebieskie tłómaczył.
— Żeś górnie myślała, żeś miała przeczucia i upragnienia wielkie, zstąpiliśmy na krótką falę twego ziemskiego czasu i — jesteś wśród nas.
Była wśród nich. Nie on jeden był przy niej. Uczuła przy sobie dech niewymownie ciepły, po którym rozpoznała, że jest obok niej wielki, acz prosty duch piastunki, u którego anielskiej dobroci tuliła niegdyś pierwsze płacze życia. Po dwu jej stronach były: męstwo bohaterskie i dobroć anielska, a na błękitnych i złotych przestworzach spostrzegać poczęła znaki mistyczne, dające znać o obecności duchów wielkich.
Ani obliczy, ani kształtów, tylko symbole. Mgły srebrzyste, tęcze opalowe, jaśnienia świateł błogich, bo od jaskrawości ognia ziemskiego zbawionych, róże czwórlistne, róże purpurowe, lilie dziewictwa, palmy męczeństwa, liry złotostrunne... sznury łez brylantowych, szerokie cienie skrzydeł w górę wzbitych lub ruchem litości chylących się ku niewidzialnym nizinom...
Jutrznie i zorze, błękity ukochań wiernych, słońca wiary, strzały miłości gorejących w purpurze boleści...
W ciszach rajskich grały lutnie poetów, w nieskończoność płynęły rzeki wielkich myśli i — w hymn chwały, w pean zwycięstwa przemienione wzdychania, łkania wszystkich kochanków Ideału...
I pomimo że nie trącał o nią dźwięk żaden, słyszała mowę brata:
— Żeś zasłuchaną była w ich pieśni i myśli, że duch twój przestawał z nimi, żeś ich kochała...
A potem zapytał:
— Czy ich opuścisz?
Pojęła, że zbawia ją przeszłość, te lata górnych myśli i upragnień, te długie szeregi dni, przez które obliczem w oblicza i duszą w dusze tych wielkich patrzała, tych, co z oków materyi wyzwalając ducha, uduchowieni do ostatka, na skrzydłach Serafów ważyli się teraz w gloryi tryumfującego Dobra...
Ku towarzyszowi swemu obróciła twarz wniebowziętą, mówiąc, czy łkając:
— Bracie mój! bracie! bracie!
A on, w tem jednem słowie, w tem słowie, na którem waży się szczęście serc i zbawienie świata, usłyszawszy duszę błagającą, duszę jeszcze skarżącą się, lecz już silną, ukazał się jej w błękitych przeźroczach takim, jakim kochała go na ziemi.
Źrenice miał zamyślone, żarem wielkich miłości płonące, czoło odważne i był w rycerskiej zbroi. Tylko na bladych skroniach perlił się mu znój ciężkiej męki ziemskiej, a usta rozkwitały uśmiechem zachwycenia, że ciężką mękę przeniósł za swoją gwiazdę.
Takim z krótkiej fali czasu swego zstąpił on w wieczność, takim ujrzała go w gloryi błękitnych przestworzy i, z krzykiem ramionami szyję jego oplatając, na pierś mu upadła.
Nie wiedział sam, czy od długich godzin, czy może wieczność całą oblegały go nieprzeniknione zwoje tumanów, tak samo, jak on, wspinających się szerokim żłobem lodowym ku górze. Szły one wszystkie od południa, z rodańskiej doliny, i trącane nierównymi atakami wiatru nacierały masą bezwładną na stoki owych puszcz białych, z których wychyla się Jungfrau i groźny grzbiet Finsteraarhornu. Miejscami tłoczyła się mgła w kłębach tak gęstych, że w każdą wklęsłość i rozpadlinę lodnika wnikała biel płynna, przysłaniająca teren tuż przed okiem wędrowca. Miejscami powstawały w niej przerwy znaczniejsze, gdy wicher, tłukąc się o skały ościenne, przypadał do lodu i, zakotłowawszy na dnie śniegowic, rozpędził precz mleczne odmęty. Wtenczas wychodziły na jaw szersze płaty fantastycznie poszarpanego lodowca, który od strony wielkiego Aletschu walił w dół gigantycznymi złomami — a w rozwidnionem powietrzu rozsypywały się podarte strzępy mgły w deszcz drobnych, lśniących igiełek.
Ale ten, który «w głębinę własnej duszy chciał wcielić duszę całej przyrody», nie odczuwa ani spiętrzonego nad nim chaosu dzikich lodów, ani ukłuć, jakie mu zadają rozmiotane zasypy szronów, ani nawet szuka dla siebie żadnej określonej drogi. Pragnie wydostać się gdzieś najwyżej, najdalej...
I zamknięty w ten jeden ruch woli, zmaga się z pewnym spokojem, a jednak upornie i zawzięcie, ze straszliwą grozą swojej wędrówki.
I rzeczywiście, torem, którym żaden tubylczy przewodnik iśćby nie śmiał, krawędzią lodowych upłazów, głębią ślizkich rozpadlin, wiotkimi pomostami śniegu, skrzepłego w łuk ponad przepaście, wznosi się bezustannie w górę. Dawno już przebył szorstki Telligrat, ominął martwą szybę jeziora, które jeżyło się gdzieś pod nim ostrzami wmarzniętych wysp lodowych, i chciałby zdeptać ten wzrost podniebny, któremu niema końca. Za każdem zdobytem piętrem odradzają się nowe złoża, nowe grzbiety, nowe bryły, nastroszone, jak głownie zlodowaciałej hydry. Tu i owdzie chwytać się może kamieni, tkwiących gęsto w lodzie od wymulonej moreny; albo przylgnąwszy do gładkiej jak szkło ściany ułomiska, żelazem kuć musi wyższe szczerby i stopnie. To znów oskard w lód wbity jest mu jedynem oparciem. Zrzadka ustaje na chwilę, aby otrzeć pot, zalewający mu czoło, lub przetrzymać gwałt krwi szumiącej warem na skroniach; lecz ostre ciągi miałów powietrznych smagają go, jak bicze, i podżegają do nowych zapasów. Głazów coraz mniej, śnieg i lód coraz czyściejsze, fale mgły bardziej rozwiewne, przejrzyste. Od pochylonych stogów białych zwieszają się ciężkie kotary, z ziaren śnieżnych ulepione przez prąd jednostajniej i równiej wiejący. W architekturę mórz skrzepłych i staczających się w mgliste otchłanie kładą się coraz częstsze i coraz potężniejsze konchy świeżego śniegu. Nikną też jary złowrogie, wąwozy otwarte prostopadle w lodzie, rozpękane — zda się — aż do wnętrza globu, istne cmentarze ofiar zuchwalstwa albo zapału; wypełnia je i zaciera białą dłonią śnieg.
Powłoka jego pod wpływem mrozu ściągnęła się i stężała; zdoła unieść ciężar jednego ludzkiego ducha. Czasem tylko usunie się pod naglącą stopą i opadnie lawiną szklistych otoczaków. A czasem zajęknie pod naciskiem stopy lub pod klingą kilofu, jak pękające szkło. Zresztą i ona jest martwą. Skoro przecież świst wiatru złamie się i na chwilę umilknie, z pod grubych warstw śniegu i z bezdeni lodów dobywa się nieraz głos przytłumiony, szelest chrapliwy lub łkanie łzawych strumieni, dźwięczących o granit i przelewających się spodami. Jak gdyby ta ziemia pod ochronnym pancerzem kryształu nie leżała martwa, ale miała krew ciepłą, krążącą w żyłach ukrytych, albo jakby usnąwszy, wyśniła sobie oblicza głębokich tajemnic, poczem ocknęły się w niej łzy wewnętrzne na smutny widok tych twarzy.
Przed Rodowskim wyłania się nagle z pod lodu wielka pochyłość skalnego calca, ogromna płyta warstw młodszych, uławiconych jednostajnie. Na ich tle blado-płowem rzucają się w oczy rumieńce rdzawych odcieni. Zdaje się, że ten grunt, obnażony z całunów, płakał ongi krwawo pod ironią mrozu i słońca, i że to ów płacz przysechł mu do jagód śladem ohydnym.
Przez środek ciągnie się wązka ścieżka, smuga zwartego srebra. Jeszcze łzy!
Poniżej gubiła się ta figura płowa i krwawa, przecięta srebrną blizną w nieokreślonych wądołach, w sińcach lodu i czczości oparów.
Gdyby Rodowskiemu pojawił się teraz cherub rozskrzydlony świetliście i zapytał: dokąd idzie? odgarnąłby pewno z drogi swej szarfę promieni i szedłby naprzód, w głąb dzikiej krainy, gdzie grunt spoisty i twardy snuje od wieków sen śmierci i milczenia...
Minęła pierwsza godzina południa, gdy stanął na kryształowej przełęczy, wysterczającej jak resztka zatopionego okrętu ponad niezmierne rozłogi lodowców. Jest nakoniec w strefie gór najdumniejszej; sięga tak prawie wysoko, jak śnieżne kirysy i hełmy górskich herosów, trzymających wszystko pod sobą, a nad sobą mających już tylko firmament. Ten biały świat apokaliptyczny wyjęty jest z doczesnych dziejów ziemi, i na wyniosłości kilku tysięcy metrów przygniata ją niezmiernem brzemieniem, jak strącony w locie wycinek wieczności. Tysiącem wytrysków, bałwanów, załomów, rozpościera się chaos zimnych pustyń, obszar farb białych, zielonych, sinych i jeszcze kir odsłonięty najstromszych skał.
Na powierzchni nieruchomych mórz jeżą się całe lasy słupów, wieżyc, jakieś maszty i kadłuby flot zastygłych w boju, wywijają się łuki opadłe na zgięte kolumny, jakieś lśniące arkady wstrzymują swe upadki nad ciemnią rozwartych czeluści. Owdzie podnoszą się miarowo stopnie lodozwałów i mają pozór wschodów prowadzących do nieba; na każdym zaś tarrasie i wschodzie wytryskują stromizmy poszczerbionych okopów, baszt strzelistych, redut, barykad, tłoczą się zagadkowe torsy i bujne kontury postaci tajemniczych, a strasznych. I wszystkie te posady i wieże, kopce i brogi, lasy i potępione floty, noszą na sobie piętno klęski i zniszczenia. Wszystkie wyrosty lodów strącone są lub podcięte, każdy kształt rozpada się i kruszy, każdy gmach, każda twierdza zdobyte, każdy statek strzaskany. Jakież żywioły potykały się tutaj w buntach rozszalałych? Jakież nawałnice poorały tę arenę wyrokiem doszczętnej zagłady! Jakichże rozgromów świadectwem są te pola zdruzgotanych ruin, przywalone zamiecią śniegu! Jednak bardziej złowrogą od grzmotu kataklizmów jest nieruchomość i cisza, panujące tu dziś. Sądy skończone. Nic się tu już nie dzieje.
Śnieg grzebie i zakrywa przeszłość. Zapada w wąwozy i jamy, na gruzach wznosi świeże piramidy, siada na bloki granitu, rozrzucone po lodowych grzbietach, wokół zaciąga swe połyskliwe całuny — jedyny władca mogilnego królestwa.
W każdej stronie horyzontu dźwignęły się z łona białych pustkowi pasma i grzbiety skał, budowy i cielska przeogromnych wierzchołków. Krawędzie ich, znów poszarpane i rozprute, skamieniały gestem odwagi lub rozpaczy; na karkach ich złożyska nowych lodów; bioder ich znów śnieg się ima, wyciągając fałdy nowych, ukośnych draperyi. Gdzieniegdzie wystąpi ściana głazów czarniejszych, gdzieniegdzie ze stosu błędnych kamieni sterczą iglice nagie, bez lodowych koron. Granic ów świat nie ma żadnych. Bo dołem słaniają się chmury ciężkie, przywalając głębie, z których świat ten wyrasta; a na skłonach wznoszą się ogniwa pasem coraz dalszych, widnieją nowe turnie, rozednione błękitnie.
Dołami i w kotlinach hasają jeszcze wichry popędne i borykają się z sobą wśród chmur, ale na wysokościach jest spokój. Chyba że silne żagle orkanu wyśmigną się aż pod eter i runą na flanki czubatów: wówczas ze ścian prostopadłych porywają się płachty śnieżycy, zamącą powietrze burzą białych kwiatów i rozpraszają się po lodniku, grając jak szkło. Milczą atoli niebiosa i wiszą nad szczytami szczytów w nieruchomej bladości. Na niebie stoi słońce, matowe i bez aureoli, słońce, widz obojętny, o którem śpiewa Kalewala, iż nic się przed niem nie skryje. Gdy z obsłon jego wytryśnie więcej światła, powierzchnia martwych niw poczyna błyszczeć jak zwoje falującego atłasu, śniegołomy ciskają kaskadami brylantów, a na rozrębach lodu jawią się ognie zielone. Poczem znów tarcza przygasa, atłas ćmi się i mroczy, lody szczerzą się sino i ciszy krajobrazu nie trąca jaskrawy gwar promieni. Od czoła ciemnych olbrzymów, na których zastygły zygzaki dawnych gromów, rozluźniają się krepy cieniste, płyną powoli, jak myśli, i wsiąkają jak smutek w rzeźbę białych warstw.
I tutaj, między bytem świata a duchem człowieka wiążą się nici spójni ostatecznej.
Któż kiedy z górnych wędrowców pamięta: skąd przyszedł? po co wyszedł? gdzie był początek jego drogi?
Czas ziemski i wieczność nieziemska ważą się tu na szali, kładąc na siebie po bratersku skrzydła. Tak czasem się ważą pamięć i niepamięć, pamięć ulotna i wyższa niepamięć, zawisłszy razem na promyku duszy.
Dusza ludzka zna dwa tylko stany: jest polem walki lub pobojowiskiem. Przez duszę Rodowskiego tyle już walk przegnało huraganem zniszczenia, że chciałby ją przykryć białą warstwą śniegu, choć bólu już nie pamięta.
Oczy jego, kaleczone mrozem i rażone odblaskiem, odróżniają jeszcze tylko ton ogólnej bieli. Poza tem otoczył go już głuchy zmierzch. I w głuchym tym zmierzchu przez rozfalowane potopy skrzepłej białości, przez zaspy otchłanne i przez szkliste, przepastne wiszary, z wysiłkiem ostatnim, z mozołem niewysłowionym, zapuszcza się coraz dalej, dalej...
Pamięta jeszcze, że to, co go przytłoczyło głazem nieruchomym, było niegdyś czemś bardzo wiotkiem i nikłem, prostym podmuchem zwątpienia, widziadłem smutku, atomem goryczy; niemniej wszakże nie umie sobie uprzytomnić, kiedy to było i nie wie, jakim sposobem przemieniło się w ciężar tak wielki, że chyba jedna wieczność mogła go urodzić! Przeżywa w nim wspomnienie pewnych potęg życia, które pobudziły się kiedyś od ech bijących z odległej krainy i wcale nie szły zgodnie z mądrą resztą jego ducha. Potem posplątywały się te potęgi w bolesne widziadła, obfite w zawody, w samotność, w zwątpienia i w świątyniach myśli sprawiały zgiełk urągliwy, szarpały go, gnębiły, gryzły mu serce; a mordowane twardym orężem, podnosiły się znowu, aż opowiły go w tęcze żałobne bez końca, od których marły w nim nerwy, mózg, wola i wiara w siebie, i sama możność istnienia. Nie wie, co się z temi potęgami stało: czy zniszczył je ciężar owego głazu, czy może one same głazem się zwaliły, gdyż nie czuje odtąd ani samotności, ani cierpienia, ani jakiegokowiek zawodu, ani żadnej z tylu przelicznych rzeczy, które uświadomiły się w nim niegdyś, pod działaniem bólu. Nie pamięta również, jakiemi były świetne, drogocenne budowle, tworzydła jego samoistnej władzy, które zatraciły się wszystkie bez śladu. Było to podobne do katastrofy lawin, lecących z gór na piękne doliny, lecz dawno cofnęło się na odległe tło duszy, mdłe i bierne.
Duma jego prysła mu w dłoni, jak marna bańka mydlana. Rzecz to zupełnie błaha i niepotrzebna, podobnie jak on sam niepotrzebny jest nikomu. Więc lepiej, że jest tu sam, i że odejdzie jak najdalej, najdalej...
Tak się w nim ważą pamięć i niepamięć, a im trudniej i niespokojniej serce mu w piersiach uderza, tembardziej wnętrze jego istoty wyrównywa się, uspokaja, obojętnieje, blednie. Czy miał kiedy dążenie jakie, i do czego dążył? czy patrzył w cele fałszywe i czy zmylił drogę? czy zabrakło mu czego do ukończenia dzieł życia? czy połknęła je i zamknęła się nad niemi gardziel nicestwa? czy co po nim zostanie? czy wydobędzie kto z toni te porzucone klejnoty i przerobi je na monetę zdawkową dla tłumu? czy zawołają za nim: sława! sława! sława! lub własność jego rozkradną pomiędzy siebie łakomi odkrywcy? czy istniejemy po to, aby, jak orły zbyt chyże, rozbijać się o skały, albo po to, by na paśmie nierozpoznawalnych przeznaczeń przesuwał nas Bóg, którego dłoń jedna oznacza przeszłość, a druga przyszłość? czy on sam pada ofiarą jakichś żywiołów możnych a pominiętych, które dosięgły go w zawieruchach losu i węgiel bólu rzuciły w szkarłat serca? Wszystko to takie mu obojętne, jak bezdenna zawierucha białego kwiecia, przez którą usiłuje się przekopać. Nie troszczy się o mistykę krajobrazu i linii, na całun nieba nie chce zarzucać własnego sklepienia, nie uderza go groza niedopowiedzianych tajemnic, nie szuka żadnych łączników między losem swoim a porządkiem kosmicznym, prowadzącym słońce przez niebo, od wschodu do zachodu. I w niego wrócił spokój. Nic się w nim już nie dzieje. Nie huczą w nim zygzaki piorunów, od których pękają myśli, jak skałom — czoła.
Tylko męczą go jeszcze szare dymy tęczy i plączą się bezustanku tuż przed nim, przysłaniając wzrok. Chciałby je myślą rozerwać, odpędzić; ale nie może, nie może.
Cóż stało się z myślą jego? z tą myślą czujną, szybką i ogromną, z myślą człowieka, w którego ustach najpowszedniejszym był wyraz «nieskończoność».
Jakież orkany zawodów i gromy zamętu rozniosły ją po wszechświecie? Niekiedy dotknięta promykiem światła lub krótkim szelestem lodowych okruchów, drży jeszcze ta myśl i dżwięczy nad żałobą zmierzchu, jak drobny owad złocisty, zrywający się do lotu, ale wnet słabnie i zamiera cicho, nie dawszy ani bólu, ani przebaczenia. Więc znów się gmatwa przędza szarej tęczy i ociąga się po nim coraz dotkliwszym ciężarem; wreszcie zaczyna wirować coraz gwałtowniej, snując się z niewidzialnego kłębka coraz grubszym cieniem, aż wreszcie zakuła go w obręcz potężną, która musiałaby się otrzeć o wszystkie oceany bytu, aby wytoczyć się kiedyś sama ze siebie. Tymczasem skrzepło mu niebo w martwą bryłę światła i nigdyby nie zdołał przez nie się przebić. Wszak nie jest słońcem. Z tęczy szarej nie wyjdzie... i może stopniowo w niej uśnie. Zresztą wszelka myśl o przyszłości jest mu natrętna. Chce tylko iść naprzód coraz dalej...
I coraz nowe pochłaniają go wąwoziste rozdoły, coraz głębiej zasypują mu drogę miazgi śnieżnych zatorów, coraz niedostępniejsze zwały i kry zgruchotanego lodu łyskają przed nim w sińcach szmaragdowych, a stronami, poza rumowiskiem szarych albo zrudziałych kamieni, biegną łańcuchy skał coraz innych, smugą kiru wybuchające w błękity.
Na dalekiem niebie trwał jeden mglisty, zapomniany obłok. W powietrzu leżał przepych melancholii i tęsknoty...
Gdy Rodowski już osłabł, dzień mimo wczesnej godziny miał się ku schyłkowi. Tarcza słoneczna spłynęła poza horyzont, natomiast w kierunku obszarów Aletschu, między poziomem śnieżnego stopu, a długą ławą odegnanych chmur, wykształcił się pas barwy ceglastej i szybko rozszerzał się, gęstniał, podnosząc pozornie całą wstęgę obłoków ku górze.
Szeregi Alp, widniejące na wyniosłych kulisach, zaczęły przesycać się mrokiem, i gdy zachód przeszedł z tonów rdzawych w różowe, rzeźbiły się zarysem coraz wyraźniej błękitnym. Kiedy zaś poświata słoneczna, przewinąwszy skalę wspaniałych kolorów, stała się niebawem płonącą czerwienią, profile gór ubrały się w płaszcze ciemno-granatowe i zgasły.
Rodowski, chociaż uczuł, że słabnie, dotarł pod sklepienie gładkiej wydmy zaklęsłej i czas jakiś na tafli lodowej bezczynnie spoczywał. Nie zdawał się pojmować tej okrutnej tragedyi, która jego, więź blasków i wykwit ludzkości, porzucała dziś tutaj samotnie i nadaremnie, w dziczy dla zwierząt najdzikszych za srogiej, na twardym lodzie, pod zimnem niebem... Dopiero gdy mnożące się ciągle krótkie a urywane przeloty wiatrów, roznosząc po pustyni zamróź wieczorną, wstrząsnęły go pierwszym dreszczem oziębienia, wzrok na szeroką panoramę obrócił i wtenczas przebiegł go dreszcz ponowny. Przeraziły go ujrzane nagle dziwy horyzontu. Wstęga chmur zamigotała mu w gasnących oczach sceneryą Alp nowych, stworzonych z rumianego lodu, opartych o Alpy ziemskie i wzdętych ogniami; a nad niemi, zamiast słońca, ukazał mu się niespodziany demon powietrza, zimny i straszny sierp księżyca. Cienki, ostry i prawie biały, przybity był na stropie bardzo głębokim i ciemnym, pionowo i nieruchomo. Matrwy i nieruchomy, posiadał jednak pełną moc nad ziemią i nad atmosferą, nad światem szczytów miedzianych i sinych. Pośród tych lodów mieszkają groźne tajemnice! Jak przenikliwie sinieją wszystkie wytryski i zwaliska tej mroźnej obieży, a krawędzie i szczeliny świecą się przejrzyście... Turnie kamienne są już teraz bliższe i wyższe, a rzucają na śniegi cień taki twardy, niezłomny i ciężki, jak góry na umarłych planetach. Kamienie milczą i nikomu nic nie mówią o sobie.
Śmiertelnie pusto i śmiertelnie zimno.
Tymczasem tęcze z popiołu przędą się i przędą, wychodzą z pod tafli przezroczego szkliwa, czy raczej dymią z głazów i z księżyca, a wszystkie wiją się ku niemu i chcą go w dół zepchnąć ze ślizkiego progu. I gdy się stara tę ćmę upartą rozpędzić, spostrzega wysoko, ale tuż nad sobą, ponad śnieżnym okapem, na kolosalnym nasypie lodów, łomów, śnieżyc, rzut ogromnego cienia. Cień przeolbrzymi, kolos czarnej góry, siedzący naprzeciw sierpiastego księżyca. Znane nazwiska zatliły mu w pamięci. Może to wierzch Agassiza — a może kres najwyższy, głownia ciemnego Aaru? Nie wie, nic nie wie, jednak z tego właśnie cielska biorą się wszystkie koła cieni. Ściekają z nigo strugi, leją się fontanny, buchają całe rzeki ciemności. I zajmą cały świat. Ta postać przykuwa go do siebie. W ciemnych wysokościach rysuje się jej twarz. Ludzka nie ludzka, twarz bóstwa, czy zwierzęcia; wielka, potężna, bez mięśni i bez oddechu — a wszystko wiedząca. Pod skamieniałą brwią drążą się oczy bez wzroku... Sfinks! Tkwiący na wyżynie tytan zakrzepły, zabity mrozem... albo byt wyższej potęgi, bez czucia i bez snu. Pod rzutem jego cienia rwą się i toną zachodnie zorze, księżyc ginie i znika, ziemia cała kładzie się do grobu, przed tem obliczem, twardem — jak śmierć!
Teraz i on rozumie, że to już akt ostatni.
— Śmierć! Oczywiście, cóż może nastąpić innego, niż śmierć? Jednak jest mu źle bardzo, mróz kąsa mu ciało, członki ciężą, czuje się bardzo zmęczonym, w uszach dzwonią jakieś odległe wołania, czuje potrzebę snu i spokoju.
Zapomina o Sfinksie, którego łapy nad głową jego w lód się zaryły. Nęci go sen i przyzywa śmierci, bo przecież po to jedynie tu przyszedł, aby zbadać tajemnicę sąsiedztwa tych dwojga.
I oto nagle, w świecie, przeistoczonym w jedno arcydzieło rozpaczy, dzieje się rzecz straszna, żywiołowa. Kędyś, od wyniosłego kolosu-góry, wszczął się jęk i łoskot padających granatów, i wnet zawrzał szeroki okrąg atmosfery, jakby od huku tysiąca armat piekielnych, z których naraz wyrzucono pociski. Cały też chaos mas, błyszczących, ciężkich, a chyżych jak piorun, zakotłował w powietrzu i wnet rzuciły się za nim kłęby śnieżnych orkanów. Jak gdyby pół nieba zwaliło się na szczyty i glob rozpadał się w kawały pod siłą ciosu...
Kawał spadzistego lodowca, podgryziony przez mróz i przeważony śniegiem, runął wraz z brzemieniem swem do przepaści, rwąc skałę, miażdżąc spiętrzone lody, sadząc przez śnieżne zagony, i grzmiąc w rozpędzie upadku ogromnem echem pustkowia.
Długo z tarrasów coraz niższych, ze stoków coraz bardziej oddalonych rozlegał się stukot rozszalałej masy, huk brył pękających, jak petardy, głuchy grzmot porywanych lawin, dudnienie głazów i świszczący grad drobnych kamieni...
Placówka Rodowskiego w połowie roztrącona, w połowie zasypana miazgą przelatującej lawiny.
W nim budzą się z ogłuszenia zachowawcze, po pradawnych przodkach odziedziczone, instynkty, i przełamują chorą niemoc nerwów. Słaba cząsteczka ludzkości, zbłąkana w mateczniki zagłady, drży teraz jak pisklę zranione, i kwili, próbuje odgarnąć śniegi i skarży się matce przyrodzie. I zaraz na pomoc przychodzą dwie podniety życia: ból i pamięć istnienia.
Zamarzłe krople znoju rażą mu ogniem rozpalone skronie. Serce bije jak młotem i cierpi pod każdą falą krwi. Strwożone ciało domaga się ratunku od mózgu i rozkazuje mu działać. Więc z letargu ciemności wstają myśli, jak rój słabiuchnych iskierek, mrowią się opuszczonym torem i starają się skupić nad życiem w kaganek jednolitego światełka. Za niemi zaś podnosi się rój inny, drobne kruszyny uczuć i zalewają kaganek oliwą żalu.
I wnet kleci się cały obraz życia. Matka, młodość, szczęście, ona, przyszłość... Matka — umarła; młodość — nie wróci; przyszłość? wszak teraz życie się kończy. Więc znów jest przy nim goniec szybkonogi, gość niewzywany, gość odtrącany — smutek. Dławi mu gardło, gniecie piersi, ściska za serce. A serce cierpi, a piersi bolą, jak otwarta rana.
Chciał wylecieć ponad innych: a kona zabity lawiną własnych myśli...
Dlaczego opuścili go wszyscy? — Czuwa nad nim, bez snu i bez czucia, brzemię złowieszczej góry, z twarzą Sfinksa, nieruchomo i bezlitośnie. Poniżej wyzierają z poza wirchów moreny nagie zębate grzbiety granitów, czarne jak noc. Lodowce mienią się sino... Czy serce jego nie umiało kochać?
Nikt po nim płakać nie będzie. Matka, ta słodka, nie żyje. Ojciec — obcy! Kochanka? Nie miał żadnej; owa jedyna, która z oddali nęciła go, jak złota gwiazda — nie może dla niego nic i sama ginie... Ach! ona byłaby mu może krynicą radości i siły, ale jak kwiat mistyczny, zwiędła tam daleko, pod tchnieniem jego zimnej mądrości, zanim ją ujrzał...
Tacy, jak on, muszą mieć moc i dumę schodzić ze świata samotnie.
Wargi mu zaschły, strawiony organizm omdlewa za odżywczym napojem. Pragnie pić, pić...
Więc drżącą, zziębniętą ręką, zbiera obsiadające go szrony, z utęsknieniem szuka napoju, jednej kropli napoju. Wtedy płatek szeleszczący, który bez wejrzenia zabrał ze sobą z niżu, wpada mu w dłonie.
Podnosi twarz, patrzy, poznaje znaki. Stamtąd! Od niej!
Ale w źrenicach powstają mu lamy złociste i wykwitają koła czerwonych płomieni. Więc wspiera głowę o kryształy lodu, przymyka oczy, chce chwilkę spocząć, zgasić płomienie — i płakać...
Na śnieżnych ruinach siedzi wieszczka biała, pochyla czoło i szlocha. Kto ją ukrzywdził? Z serca jej zwisa łańcuch roztargany i świeci purpurą krwi...
Z szelestem padającego szronu idą po śniegu trzody białych łani i patrzą mu w oczy dyamentami łez...
Wokół zapada mrok.
Ktoś utrzymywał, że prawdziwy mędrzec wzbraniać sobie powinien wymawiania dwóch wyrazów: zawsze i nigdy. Pożegnałam się, drogi kuzynie — jak się zdawało — na zawsze, a teraz znowu do ciebie przemawiam. Mam rzecz ważną do powiedzenia.
Wiem, że znajdujesz się pośród swych ulubionych Alp, w tej porze zimnych i groźnych dla życia. A jednak, życie gotuje dla ciebie jedną z tych niespodzianek, które wstęgą szczęścia serca ludzkie z życiem związują.
Więc wołam ku tobie: powracaj!
Powracaj spiesznie do stolicy, którą opuściłeś dla śmiertelnie smutnych i niebezpiecznych pustyń. Skieruj kroki swe do mieszkania szczerze o ciebie zatrwożonej, wspólnej krewnej naszej, a tam...
Posłuchaj!
W potoku życia bywają czasem takie dziwne fale, które — wracają. W orszaku cieni, które na przebywanej drodze za sobą pozostawiamy, bywają czasem postacie zmartwychwstające i wracające w kształtach kochanych.
Przybywaj, aby napić się z czystej fali, która do ciebie powraca. Przybywaj, aby od postaci kochanej zaczerpnąć światła i ciepła, które budzą z martwych dusze, zabite ciemnością i chłodem.
I, niech obie one: fala czysta i postać kochana, będą ci ku pomocy w szybowaniu po szlakach górnych, we wzbijaniu się na skrzydłach miłości i myśli ku wysokim i wielkim, ku jasnym i zbawczym gwiazdom!
Wołanie twoje, Seweryno, doszło mię na progach królestwa śmierci i wielkim musiał być czar głosu, który przezwyciężył śmierć. Ogromną musi być nad człowiekiem potęga serca, skoro wzmocnione jego bicie wlewa ciepło w sztywniejące członki i żądzą życia owiewa zamierający mózg.
Ta potęga pobudziła mózg mój do wyszukiwania dróg ratunku, a gdym na nich stawił niepewne jeszcze stopy, z pomocą przybył mi ojciec mój.
Z nim również stała się rzecz niespodziewana. Zmienionym ujrzałem go do niepoznania, niemal naiwnym w strwożonej dla mnie czułości i po raz pierwszy, z za osłon jego zwykłych zatrudnień, jego charakteru i jego sposobu życia, błysnął mi przed oczyma dyament jego serca. Wiedziałem i przed tem, że mię kocha, lecz w owym dopiero momencie uczułem się kochanym i świadomość moją, do reszty wskrzeszoną, przebiła strzałą myśl, że wiedzieć — to przyozdabiać i oświecać życie, ale żyć — to czuć.
Myślałem potem, gdy przez okna alpejskiego szaletu, ku otoczonemu bezpieczeństwem i ciszą, noc zaglądała gwiaździstem niebem, że z baśni twej, kuzynko, wychyla się niejednokrotnie oblicze prawdy, i że w brzmieniach twej harfy są nuty zbawienia.
Już nazajutrz, pomimo śmiertelnych utrudzeń, powracałem.
Przyrzekłaś powrót fali, która umknęła, i zmartwychwstanie postaci kochanej, która złączyła się z orszakiem przeminionych cieni.
W górskim szalecie, oczyma bezsennemi błądząc po gwiaździstem niebie, i w długiej drodze wzrok niecierpliwy nurzając w jesiennych deszczach, myślałem o tobie...
A teraz, pełen jestem zdumienia, które myśli, uczuciom i mowie zaledwie szeptać pozwalają.
Więc ta fala, ta postać...
Więc ona była z tobą, przy tobie! byłyście tam razem, wówczas, gdy moc dla mnie samego tajemna...
Głucho i niezrozumiale pracowała we mnie zapoznana moc serca i coraz więcej uświadamiała się w rozmowie z tobą. Zaprowadziła mię ta moc odpychana na progi królestwa śmierci i odwołała z nich ku życiu.
W żalu moim zakrwawiła się była zrazu czerwona kropla gniewu, lecz gdy szereg godzin rozdzielił mnie z chwilą poznania omyłki, spostrzegać zaczynam błądzące przede mną jakieś iskry brylantowe.
Domyślam się, odgaduję i nie wiem, czy brylantowe iskry tryskają z przenikniętej do reszty wielkości twego ducha, czy z ujrzanej znowu tej twarzy dziewczęcej, na której tak bardzo wyraźne piętno złożyły przebyte cierpienia.
Pozwól, abym dziś nie mówił dłużej...
Rozwija się we mnie wraz z upływającymi dniami długa wstęga rozmyślań i wzruszeń.
Duma moja, ta nierozłączna towarzyszka mych lat minionych, zjawia się przede mną, a ja, rzucam jej w oblicze uśmiech ironiczny i zapytuję: kędyżeś była wtedy, gdy wśród zamarzłych olbrzymów alpejskich ogarniały mię mdłości śmiertelnej niemocy? Jestżeś ty siłą, skoro popadłem z śmiertelną niemoc? Jestżeś źródłem życia, skoro, pomimo posiadania ciebie, ratunku od życia szedłem szukać u śmierci?
I na ustach czuję uśmiech piekący, z jakim człowiek spogląda na to, co zdawało mu się być wszystkiem, a okazało się niczem...
Wymowne i przekonywujące są blade usta śmierci, ujrzanej z blizka.
I jeszcze jedno. Jakimikolwiek byłyby początki cnoty i sposoby, którymi powstawała i rozwijała się w ludzkości, jest ona piękną i obudza dla siebie miłość; jest dobroczynną, dlatego, że obudza miłość. Miłość i uwielbienie. Nie zapytam cię, czy uwielbienie może być radością, bo ją w sobie czuję, ale powiem, żem odkrył w niem rzecz dla siebie niespodziewaną: wiarę. Uwierzyłem w piękność i dobroczynność cnoty, gdy anielski dech jej dotknął mego usychającego serca.
Tu zapytuję u mądrości swojej: jakieżeś miała oczy: zagasłe czy zbytnio w dal zapatrzone, skoro musiałem dotknąć, aby uwierzyć? a ona mówi, że oczy jej były w świat cały wpatrzone, lecz nie widziały lub ślepły, trafiając na pustkowia.
Mądrość, tułająca się po pustkowiach duszy, w ciemności ślepnie, tak, jak człowiek, który wyodrębnia się z pośród wspólników swej natury i doli, cierpi od suchej pustyni.
Tyle na dziś o rozmyślaniach. Dotknąłem tylko punktów głównych, które obmontują dochodzenia trudne, zawikłane, podobne do subtelnej przędzy jedwabnikowej. Przędzy tej sam jeszcze nie rozplątałem aż do końca, lecz nie waham się ani wstydzę pokazywać jej tobie, któraś pierwsza rozpostarła we mnie mgławice nowego tworzywa.
Wśród sprzętów z egzotycznymi kształtami, fraszek wymyślnych, barw chorobliwych, oświetleń sztucznie wywołanych, stanęła przede mną narcyzem wysmukłym i białym. Wionęła mi od niej niepokalaność pól, wyziewami życia ludzkiego nietkniętych, wionęło coś ze świeżości twoich zaciszy leśnych i z wiośnianego wdzięku jabłoni, które po waszych sadach stoją w godowych sukniach z blado-różanego kwiecia. Prawem kontrastu uwypukliła się na nektarniczem tle, wśród którego ją ujrzałem, i oko moje wyodrębniło ją od otoczenia wprzód, nim zdziwienie dozwoliło mi zdać sprawę przed samym sobą z uczuć doznanych.
Stojąc przed nią, nie tylko czułem, iż mam brew ściągniętą i zły ogień w oczach, lecz ani brwi rozmarszczać, ani ognia złego w oczach gasić nie chciałem. Jej narcyzową twarz owiewał lekki rumieniec, gdy z życzliwym uśmiechem podawała mi na powitanie rękę i kilkoma słowy łagodnie przypominała czasy, w których byłem «tak nieskończenie dobrym dla jej matki». Tym sposobem mnie i siebie postawiła od razu na poziomie wyższym od banalnych zadziwień i zapytań, od tych nadewszystko wspomnień, w których tkwić mogły żądła urazy i zawstydzenia. Było w tem wiele prostoty i delikatnego taktu, za które uczułem dla niej wdzięczność.
Pomimo to zapragnąłem odejść i co prędzej zostać sam na sam z chmurą smutku, która na nowo opadać mnie zaczęła; lecz znasz Idalię: wbiegła do salonu z potokiem słów, wykrzyków, powitań, zapytań, na które sama odpowiadała. Była w tej chwili uosobieniem nadzwyczajnej i szczerej radości, którą sprawiał jej powrót mój. Oplątała mię tem wszystkiem, ujęła zresztą i na czas jakiś przy sobie uwięziła. Najwięcej uwięziła opowiadaniem, odsłaniającem przede mną fakty na pozór proste, a które dla mnie jednego miały tajemnicze cienie wielkich głębin.
Wszak prawdą jest, że Idalia błagała cię, abyś przybyła do niej na miesiące zimowe, i miała jakieś powody mniemać, że prośby jej wysłuchasz? Tymczasem, zamiast przybyć, przysłałaś tu swoją i jej młodziutką krewną. Zapragnęłaś, aby dzieweczka, żyjąca w żalu po utraconej matce i w głębokiem osamotnieniu wiejskiem, czas jakiś spędziła wśród rozrywek weselszego świata, i w tym celu przysłałaś ją pod opiekuńcze skrzydło Idalii.
Idalia święcie wierzy, że umyśliłaś młodą towarzyszkę swą rzucić w wir uciech światowych i jej świat, a ją światu pokazać.
Idalia święcie w to wierzy... ale nie wymagaj wiary tej ode mnie.
Co jej powiedzieć, jak do opuszczenia Krasowiec skłonić ją mogłaś?
Nie zadziwił jej wcale widok mój. Mogłem zrazu przypuszczać, że Idalia mówiła jej o blizkim moim powrocie z gór. Jednak nie. Wcale jej o mnie nie mówiła.
— Nie wiedziałam, że się znacie, żeście się już spotykali? Gdzie? Kiedy? Wśród jakich okoliczności?
Wówczas wstałem i, stanowczo oświadczywszy, że odejść muszę, żegnałem panie.
Z nad japońskiej wazy, w której układała pyszny pęk kwiatów, podniosła twarz bledziutką i z pomiędzy liliowych irysów drobne jej usta z bladego koralu uśmiechnęły się do mnie tak samo łagodnie, życzliwie, jak przedtem. Ale nie okazała niczem żalu, że odchodzę, ani chęci, abym powrócił; nie wymówiła ani jednego słowa i powieki opuściła na oczy tak, żem ich osrebrzonego błękitu nie widział.
Wtedy dopiero spostrzegłem, że jest bledszą, niż przed dwoma laty, że kibić ma wyszczuploną, powiewniejszą, a na czole, owianem lekką pozłotą włosów, piętno jakiegoś wyrazu, którego wówczas na niem nie było.
Nie wiedziałem co, ale coś było na tem czole, gładkiem jednak i białem, jak płatek narcyza, co skłaniało do zamyślań się i zapytań... Jakieś piętno, jakiś cień cienia, może ślady od długich pocałunków bólu, czy tęsknoty.
I gdzież jest na ziemi duch tak wyniosły i tak dla rzeczy ziemskich obojętny, któregoby dziwiło, żem rychło tam powrócił?
Takim duchem jam zostać próbował, aż oddalając się od ogniska ciepła, życie moje zakreśliło łuk tak odsłoneczny, że chwila jeszcze, a przedwcześnie i marnie zniknąłbym z podsłonecznego świata.
Rychło wróciłem pomiędzy fraszki egzotyczne, kształty dziwaczne, barwy chorobliwe, pośród których, z gęstwiny liliowych irysów uśmiechnął się do mnie życzliwym i skromnym uśmiechem koral ust zbladłych w jakichś gorzkich wodach. A to było główną rychłego powrotu mego przyczyną, że uśmiech ten był anielskim.
Przez parę dni myślałem o sercach białych, których nie plamią żółte krople zawziętych uraz i przed których dobrocią cofa się czerwony gniew. Myślałem o oczach, które w wizyach nieziszczonego szczęścia otaczają się ciemnemi smugami cierpienia, o alabastrach czół, nieujętem żadnemi słowy piętnem tęsknoty naznaczonych i — dowiadywałem się, czem jest współczucie. Wiem już teraz. Współczucie — to przechodzenie bólu z serca do serca.
Zaczynam wyczytywać pierwsze zgłoski alfabetu twego, kuzynko... Wprzód, nim powróciło do mnie uczucie, że to dziewczę jest piękne, uczułem, że długo było ono smutne, a że wolno mi mniemać, iż byłem źródłem tego smutku, zaciężyła na myśli mej zagadka, o której ty powiedziałabyś po prostu, że jest głosem popełnionej winy, nad którą ja uśmiechnąłbym się dawniej ze wzgardą dla wierzeń gminnych, a która teraz niepokoi mię, dopominając się o rozwiązanie, chociaż nie wiem jeszcze jak ją z całokształtem pojęć mych zestroić.
Są, znać, prawdy, których poznanie musi być nam przyniesione na ostrzu życia. Nie bierzemy ich w siebie z książek, ani z ust cudzych, i przenikają one w nas dopiero razem z tem ostrzem. Miałaś słuszność, mówiąc, że różnemi są drogi poznawania.
Przychodzą mi teraz do pamięci słowa twoje:
«Mniejsza o pochodzenie gorzkiej kropli; gdy w czystej duszy jest, dusza ta staje się droższą i szanowniejszą dla człowieka, który ją również czuje i dźwiga w swojej».
Dusza jej stała mi się droższą, odkąd rozpoznałem w niej gorzką kroplę...
Czy, rozszerzając to psychiczne zjawisko, nie możnaby w niem odkryć źródła tej między-ludzkiej miłości, której nigdy pojąć, ani doświadczyć nie mogłem? Czy nie z tych gorzkich kropel, rozsianych po ludzkich duszach, powstaje łańcuch braterstwa ludzkiego? Smutny łańcuch, którego ogniwami są łzy — i może błogosławiony łańcuch, skoro łzy przepaja tęczowymi blaskami pocieszenia!...
Idalia mówić raz zaczęła o jej niby talencie muzycznym, a że zaczepiwszy o przedmiot jaki, wyczerpuje go zwykle do szczegółów, więc dowiedziałem się również o długich studyach muzycznych, odbytych w Paryżu jeszcze za życia matki, i o tem, że teraz długie godziny wieczorne spędza przy fortepianie.
— Jak w puszczy! — żałosnym głosem skarżyła się Idalia i wyrzekała długo na niesłychaną obojętność tej młodej istoty dla licznych ponęt stolicy. Wprawdzie oglądać jej nie potrzebuje, bo zna ją z blizka, niegdyś czas dość długi z matką w niej spędziwszy, ależ są tu rzeczy nowe, z pewnością jej nieznane, jest mnóstwo rzeczy nowych, ciekawych, ślicznych... Ale ona o zabawie żadnej słuchać nie chce, i w tak pięknem, wielkiem mieście żyje tak samo, jak w puszczy...
— Jak w puszczy! — ozwało się u okna ciche echo, w którem, pomimo, że było cichem, zadźwięczała figlarność, prawie dziecinna.
Siedziała u okna, przy bambusowym stoliczku, zarzuconym jedwabiami o spłowiałych barwach, zajęta wiązaniem z tych jedwabi jakichś misternie leciuchnych wzorów, a mnie od kwadransa już pochłaniało przypatrywanie się z głębi pokoju delikatnym liniom jej profilu, który, uwypuklając się na tle amarantowej szyby, przypominał kamee, rękoma mistrzów rznięte w masie perłowej i osadzone na szybach z krwawników. Profil ten zwrócił się teraz ku Idalii, w nagłem rozjaśnieniu pieszczotliwego uśmiechu. Lecz uśmiech ten był krótkim tylko błyskiem, po którego zgaśnięciu znowu nad jedwabiami pochylona, stała się tak ode mnie oddaloną, jak gdyby rozdzielało nas siedm rzek i siedm lasów.
Nie wiem jakim sposobem rzuciła pomiędzy mną a sobą to oddalenie, którego nie umniejszyła potem żadnem słowem, ani spojrzeniem, żadnym objawem, mogącym w najdalszem choćby przypuszczeniu zdradzać chęć zbliżenia mię do siebie. Nie mogłem spodziewać się tego po pierwszem powitaniu naszem, lecz w niespodziance tkwił tajemniczy urok powolnego rozpoznawania rzeczy dostojnych i czystych. Pieszczotliwy zarys jej miękkich ust nie jest zwodniczym; jest zawsze wiele słodyczy w sposobie, jakim mię wita i odpowiada na rzadko zwracane ku niej słowa moje: lecz spokój jej ruchów, rysów, słów i postąpień jest tak czystym od skaz, które dla bacznego oka wytwarza zalotność, lub płochość, że staje się przez to dostojnym.
Zgasł tedy szybko błysk jej uśmiechu, a ja nie czyniłem nic, aby wywołać go na nowo. Nie otworzyły mi się usta dla wymówienia prośby o popisanie się posiadanym talentem. Wyręczyła mię w tem Idalia, której prośby i nalegania nie osiągnęły przecież skutku. Odmówiła, wymawiając się grzecznie brakiem chęci i usposobienia. Nie wiedziała pewnie, jak tą odmową bierze mię za serce i — za pamięć. Przypomniała mi tem gałązkę barwinku z Giessbach i uczułem radość, że odnajduję ją taką samą, jaką była wówczas.
Upłynął szereg dni, w których zacząłem powracać do pracy. Powracałem do niej zwolna, bo sił nienaruszonych nikt od pałacu śmierci do warszatu pracy przynosić nie może, i powracałem znacznie zmieniony. Odradzają się we mnie dawne dla myśli mej zapały, lecz zarazem czuję, że nie jest już ona moją jedyną. Tak jak wprzódy, widzę ją wysoką i wielką, lecz zjawia się przede mną w wieńcu innych szczytów.
Czy pamiętasz, coś mi opowiadała raz o nauce, że jest ona panią marmurową, na wozie żelaznym jadącą, która wówczas krainy przebywane ogrzewa i użyźnia, gdy przed nią, ze złotymi włosy, ku celom podniebny rzuconymi, leci płomienna gwiazda miłości.
Powracam do pracy w towarzystwie Psychy twojej, która szepce mi rzeczy, dawniej nieznane, rzeczy, dawniej gardzone, bez których «zakrztusiłem się był suchym piaskiem pustyni».
Czy kiedykolwiek wezmę w siebie, na własne i na stałe dziedzictwo, tę gwiazdę, «która ogień nieci i ogniem świat przepływa?»
Posłuchaj, jakim sposobem z blizka, z blizka uczułem na sobie jej oddech.
Byłaś w Wiedniu, znasz to miasto; czy pamiętasz Graben i tłumne na nim przechadzki mieszkańców Wiednia, w te popołudnia jesienne, lub zimowe, których wczesne ciemnienia rozświecają pożary sztucznych świateł? Panuje tam wówczas wielki tłok ludzki, ze szmerem rozmów, toczących się po chodnikach, grzmotliwy turkot powozów, przebiegających środkiem ulicy, a w białem i naprzemian rumianem świetle lamp niezliczonych, z za zwierciadlanych szyb magazynów, niezliczonemi barwami i blaskami jaśnieją skarby Golkondy. Ku tym-to właśnie skarbom, aby świetnością ich oczy napaść, lub cząstkę na własność zdobyć, od szeregu lat dążyć nauczyli się w pewnych porach mieszkańcy Wiednia.
Byliśmy jak inni; szliśmy z falą tłumu, a właściwie udawała się tam Idalia i nas do towarzyszenia sobie namówiła. Nie potrzebowała długo namawiać; młoda towarzyszka jej z łatwą gotowością na projekt przystała, mówiąc, że chętnie świetności Grabenu zobaczy. Lecz gdy dla włożenia odpowiednich ubrań na chwilę odeszła, Idalia tajemniczo zaszeptała do mnie:
— Nie wierz ani trochę, że ma chęć oglądania magazynów na Grabenie. Idzie tam, bo chce przypomnieć sobie chwile, w których miejsce to nieraz zwiedzała z matką. Dwa już lata minęły, a żal po matce tkwi w niej jeszcze bardzo głęboko. Są przecież na świecie takie dziwne natury, że gdy uczucie jakiekolwiek raz w nie wpadnie, już go i po drabinie, chociażby z róż uplecionej, wyprowadzić niepodobna. Ja-bym tak nie mogła... Ja-bym otruła się tak długimi smutkami.
Idalia istotnie jest jedną z tych, których smutek otruwać nie ma czasu, bo odgania go pierwszy powiew strusiego pióra na kapeluszu i roztlenia pierwsza kropla jakiegokolwiek, byle modnego, nektaru.
Zamyśliłem się o tych dziwnych naturach, z których raz zapadłego uczucia, po drabinie, nawet z róż choćby uplecionej, wyprowadzić niepodobna, gdy Idalia wtajemniczyła mię głębiej jeszcze w jedną z tych natur.
— Czy wiesz, co mi wczoraj jeszcze mówiła Henrysia? Kiedy na nią za zbyt długą po matce żałobę gderać zaczęłam, te słowa powiedziała, te zupełnie, pamiętam dobrze, bo było to przecież wczoraj. «Gdybym w przyszłości kiedykolwiek, w Paryżu, czy w Trouville, czy na wierzchołku samej Jungfrau spotkała jaką miłość, która pogodnej mojej wierze wydałaby się lazurowym aniołem, nie spodziewam się klejnotu, któryby mógł dorównać sercu matki», a potem jeszcze dodała: «tem więcej się nie spodziewam, że nie mam już pogodnej wiary».
Piękna terrasa hotelu w Giessbach, wysoka krawędź skały nad tonią jeziornych wód, jej suknia jasno-perłowej barwy i tkwiąca przy staniku gałązka barwinku — wszystko to stanęło mi przed oczyma z wypukłością rzeczy, wczoraj widzianych, przy dźwięku słów, które powtarzała Idalia, a w których poznawałem własne słowa moje.
Ciekawym, czy przez ten długi szereg dni, gdy w tak wiernej pamięci powtarzała usłyszane ode mnie słowa, oczy jej patrzały w dal daleką, ku skałom i wodom Giessbachu? i czy były bardzo smutne? i czy tak, jak teraz, nie było w nich ani jednej iskry gniewu na zuchwalca, który zrabował ją z pogodnej wiary?
O falo, nie tylko czysta falo, lecz tak wierna!
Zaledwie o paręset kroków oddaliliśmy się od mieszkania Idalii, zaczęli ją spotykać znajomi, którzy dążyli w tę samą, co my, stronę, i na sposób różny uciechę swą ze spotkania manifestowali. Niebawem zaś rzeczy same przez się tak złożyły, że para ludzi najmłodsza i najluźniejszemi nićmi z towarzystwem związana, wyodrębniła się z towarzystwa, i gdy Idalia postępowała w otoczeniu spotkanych pań i panów, myśmy znaleźli się obok siebie, pomimo coraz gęstszego zaludniania się chodnika, tak we dwoje, jakby dokoła nas roztoczyły się wody jezior Giessbachskich, lub pustynne obszary białowieskiego Nikaru.
Jeszcze dzień nie zupełnie był się skończył i lamp na ulicach nie zapalano. U końca szerokiego Ringu, w rozstąpieniu się wysokich gmachów, niebo opuszczało kurtynę bladobłękitną, na której zachód słońca wymalował szlak z przepojonych złotem czerwieni i fioletów. Od tych świateł dalekich, które kędyś nad czystemi polami zapalała cicha natura, szły na wspaniałe gmachy, hałaśliwe ulice i rojne tłumy miejskie jakieś tęskne kolory i tony, szło i wsączało się w tę kamienną, parną, zdyszaną realność, którą jest wielkie miasto, jakieś tchnienie nadpolne, lekkie, niemal mistyczne tchnienie radości, ku któremu dusza wzdycha.
Spojrzałem na towarzyszkę swoją i zobaczyłem, że wpatruje się ona w kurtynę niebieską oczyma, pełnemi tęskności i zadumy.
Odgadywałem, że myślą była bardzo daleko od wszystkiego, co ją tu otaczało, i ode mnie. Miała też pozór istoty, nagle ze snu zbudzonej, gdy zwróciłem się do niej z uwagą, że w tej chwili duszą przebywać musi wśród modrzewi Krasowiec, lub sosen i świerków Białowieży. Bez najmniejszego wahania odrzekła, że istotnie myślała o tem, jak świetnie i cicho w tej przedwieczornej porze słońce spływa za czarną ścianę puszczy, i że po zniknięciu jego tarczy, nad ścianą tą powstają takie same kolory i światła.
Nigdy jeszcze od ponownego spotkania się naszego tyle słów na raz nie wymówiła, i uczułem, że trzymam w ręku klucz, który najłatwiej otwiera jej skromne, czy dumne usta.
Zbliżyliśmy się tymczasem do miejsca, kędy, jak wiedziałem, dążyła, w celu przywołania przed wyobraźnię widma zniknionej ze świata matki.
Jakkolwiek sam nie doświadczyłem nigdy takiej żądzy, zrozumiałą jednak jest dla mnie ta żądza serca, która niekiedy skłania ludzi do chodzenia po cmentarzach i zaklinania tam więdnących kwiatów żałoby, aby odkwitły. Wszystko jedno, po jakich cmentarzach, bo każde miejsce, na którem pozostały momenta nasze, niegdyś żywe, a potem umarłe, jest pełnem mogił, nam jednym widzialnych. Wiedziałem, że na jedną z takich mogił wiodą ją teraz wspomnienia, i zapragnąłem, aby jej nie dostrzegła, aby z niej nie zerwała czarnego kwiatu żałoby. A miałem już klucz magiczny do jej myśli i ust.
Gdy szła obok mnie zamyślona i niezważająca na nic, co działo się dokoła, czułem więcej jeszcze, niż spostrzegałem, spokojny i równy rytm jej kroków, którego nie mąciła nawet potrzeba niemal ustawiczna rozmijania się z idącą nam na spotkanie falą przechodniów. Przechadzką zapewne wywołana różowość z lekka ożywiała białość jej twarzy, a promienie włosów, krnąbrnie wysuwające się z pod małego kapelusza z kilku stylizowanymi bławatkami, czoło okrywały pozłotą przezroczystą. Że ta głowa dziewczęca wydała mi się przedziwnie wiośnianą, że wydała mi się nad otaczającą szyję przepaską z piór srebrzystych, kwiatem, wychylającym się z posrebrzonych śniegów, to proste zupełnie; ale gorąca chęć odgarnięcia od niej kirów żałobnych, rozproszenia z nad niej rosy łez skwarnej, byłaby mię przed niedawnym jeszcze czasem mocno zdziwiła.
Kiedy nad huczną i rojną ulicą mnóstwem płomieni białych i rumianych lampy zapalały się na wierzchołkach słupów i za lustrzanemi oknami magazynów, usiłując, pomimo ścisku, nie oddalać się od niej i krok swój zgadzać z zawsze spokojnym i równym jej krokiem, począłem zapytywać ją: «Czy długo przebywała w Krasowcach? Czy od dawna zna ciebie, kuzynko? Czy dobrze zna puszczę? Czy widywała wieńce jemioły na lipach i śnieżne tawuły, świecące w ciemnościach lasu? Czy była na Zamczysku? Czy była tam, kędy z wód czarnych, jak smoła, dęby olbrzymie wznoszą się ku niebu, do bajecznych Atlasów podobne? Czy zwiedzała osady budnicze i czy w wieczory gwiaździste, gdy tak jest cicho, że słyszeć można malutkie wystrzały balsamin dzikich, skrzydłami nocnych motyli trącanych, słuchała legend i baśni, w których ludzkie dzieje przeglądają się jak w czarnoksięskiem zwierciadle? I jeszcze zapytywałem ją: czy zna historyę rodu Zdrojowskich? Czy zna ciebie naprawdę, z blizka, aż do dna twej duszy, aż do głębi dni i myśli twoich?
Odpowiadała z wahaniem, z lekkim niepokojem, z nieukrywanem zdziwieniem, że o tem wszystkiem wiem, z uciechą, żem ciekaw tego, co dla niej nad wyraz miłe i drogie. A gdy mi już powiedziała, że to, o co ją zapytuję, jest jej nad wyraz miłe i drogie, pękły zapory, które słowom jej stawiała nieśmiałość, czy duma, czy skromna wobec mnie małomówność.
Rozmowa nasza stała się ożywioną, chociaż ja ze swej strony przyjmowałem w niej zrazu taki tylko udział, jaki nieśmiałe drżenia liści przyjmują może w śpiewie słowika, strzegąc, aby nie ustał.
Zmieniły się postawy, które zajmowaliśmy względem siebie przy ostatniem widzeniu się naszem w Giessbach. Jeżeli ja podówczas byłem mówcą-monologistą, a ona moją cichą i w sobie skupioną słuchaczką, to teraz ona mówiła o tobie, o puszczy, o wszystkiem, co w tobie i dokoła ciebie, a jam tylko przedłużać usiłował śpiew jej słowiczej duszy, tego tylko strzegąc, aby nie umilkł w nowym jakim powiewie nieufności, czy rozterki.
I jeżelim ja wówczas, uniesiony falą gorącej krwi, miał ogień na policzkach i żar zapału w oczach, a ona, w miarę trwania mowy mojej, stawała się coraz bledszą i nieśmielszą; to teraz, widząc w potokach elektrycznego światła, że rumieńce coraz żywsze opływają jej lica i blask coraz gorętszy zapala się w źrenicach, czułem, że blednę i pochylam głowę.
Najkrótszymi rzutami oczu nie śledząc na twarzy mej wrażenia, które mowa jej na mnie wywiera, pełnią uczuć i zmysłów zwracała się ku niedalekiej przeszłości i w słowach słodkich, w wizyach tęczowych, powtarzała mi wszystko, co przesunęło się przed jej wzrokiem, co przepłynęło jej sercem i myślą, gdy znajdowała się w promieniu myśli twej, kuzynko, i przy twem sercu.
Był w tem może hymn uwielbienia, była może apoteoza miłości, były najpewniej barwy, ognie i echa, splecione w takie akordy, jakie bardzo rzadko na świecie wydawać mogą z siebie tak drobne i świeże usta.
Ulica szumiała i grzmiała. Środkiem jej przebiegały niezliczone dorożki i powozy, skrzypiały po szynach żelaznych tramwaje, dzwoniły bicykle, na pozłacanych kołach, i z pióropuszami hiszpańskich liberyi przetaczały się karety dworskie; potoki elektrycznego światła z lamp naprzemian białych i rumianych, lały się na przeciągającą chodnikami teoryę wystrojonych kobiet i mężczyzn, nadewszystko zaś na najjaskrawszą Golkondę, skrzącą się od połysków i barw drogich metali i kamieni, wytwornych jedwabi, najrzadszych płodów, najsubtelniejszych kunsztów świata.
W zgiełku i blasku zanurzeni, o zgiełk i blask tak niedbający, jak niedbającymi o żywioł jakiś ci tylko być mogą, którzy go nawskroś znają, i że im nic upragnionego przynieść nie może wiedzą, szliśmy wciąż obok siebie, rozmawiając o rzeczach podobłocznych.
Bo i ja wkrótce więcej, niż zrazu mówić zacząłem, tego wrażenia doświadczając, że rozmawiam nie tylko z tą idącą obok mnie, natchnioną dzieweczką, ale również i z tobą — o daleka, a tak przecież blizka.
Widmo głosu twojego, o nieznanych mi brzmieniach cielesnych, przybyło, aby wtórzyć dzwięczącemu u boku mego głosowi, aż za sprawą strun serca, z wielką siłą targniętych, i fantazyi rozpłomienionej do najwyższego stopnia, trzeci głos, odleglejszy jeszcze od twego, splótł się z dwoma waszymi głosami. Przybywał z bardzo daleka, z krainy bytów, skończonych na wieki. W krainie wspomnień głęboko śpiących, pod warstwą niepamięci, obudziły się i krasne korony wychylać ku mnie poczęły te kwiaty, które matka moja z pięknej swej duszy przeszczepiać poczynała w malutkie serce syna. I dziwną jest trwałość takich wczesnych siewów, wtedy nawet, gdy są tak wcześnie przerwane, skoro wszystko, co wraz z siewczynią oną poszło pod ziemię, zmartwychwstało teraz, aż spostrzegłem jasny hufiec sprzymierzeńców, otaczających tę dzieweczkę, która mówiła mi o baśniach nad baśniami, tragiczną prawdą rozlewających się po ziemi i o tem, ile w nich bólu, cierpienia, otchłani i gwiazd, i tęcz, i żałobnych zasłon sztandarów nadziei, i walk.
Więc i ja również począłem głośno rozważać, wspominać, żałować, łącząc z przyszłością to, co w przeszłości mej było najlepszego, sobie samemu i tym trzem głosom, które rozmawiały ze mną, obiecywać, że myśl moją, tę myśl, która mi była dotąd jedynym celem i jedyną chlubą, tę myśl, którą czujnie, tkliwie, pracowicie hodowałem na pustyni, wyniosę z pustyni i oddam temu — co kocham.
Tak, powiedziałem to i nie ustami tylko. Wprzód, nim słowo wybiegło na usta, wprzód, nim zastanowienie i wola na wymówienie go przystać mogły, uczucie podniosło się z dna świadomości mojej, jak podnosi się zeń w spotkaniach z myślą świata wiele psychicznych zjawisk, o których przez długie lata mniemać mogliśmy, że nie istnieją w nas wcale.
Od dawna już przebyliśmy huczną i rojną część miasta, zwaną Grabenem. Od dawna też zapewne musieliśmy kędyś za sobą zgubić Idalię, wraz z towarzyszącemi jej osobami i ona nas z oczu zgubiła.
Ujrzawszy, że znajdujemy się w miejscu prawie pustem, na jakiejś bocznej, wązkiej uliczce, na którą dostaliśmy się, nie wiedząc jak i nie wiedząc kiedy, zaniepokoiła się nieco, ale wkrótce odzyskała zwykły spokój rysów i poruszeń, zaczęła iść krokiem zwyczajnym i przez chwilę oddawałem się uczuciu upodobania w zgodności i równości stąpań naszych po gładkim asfalcie chodnika.
Niebawem, bez długiego namysłu, tonem możliwie najobojętniejszym zapytałem ją: czy to, co mówiła Idalia, jest prawdą, i czy istotnie pobudką do przybycia jej tutaj była chęć zamienienia ciszy wiejskiej na ten sposób życia przyjemnościami światowemi zaprawiony, jaki mogła u boku Idalii prowadzić w wielkiem mieście?
Wypowiadając to pytanie, patrzałem na jej usta z uczuciem żywego niepokoju. Wyznaję, że lękałem się ujrzeć na tych ustach kłamstwo, jak gąsiennicę na skrzydle anioła.
Dość długo nie odpowiadała. Zdaje się, że zrazu uczuła się zdziwioną, potem bardzo zmieszaną, aż dwa te uczucia ustąpiły przed krótkim namysłem, po którym zupełnie spokojnie i po prostu opowiedziała, jak było.
Było tak: pewnego wieczoru, przyszłaś do niej i powiedziałaś, że jechać tu powinna, nic więcej — a ona ufa ci tak bez granic, że zaraz odpowiedziała: pojadę! Chciała jednak wiedzieć: dlaczego powinna? Więc powiedziałaś jej jeszcze, że gdy ktokolwiek może kędyś, dla kogoś, dla czegoś rozniecić iskrę pocieszenia, czy trwania, czy wzrostu, czy szczęścia, serce i rękę podnieść w tym celu powinien, i nie trwożyć się przed myślą, czy wypadkiem przeciwność nie udaremni chęci serca i ręki...
Obawa moja była nadaremną. Ty skłamać przed nią nie mogłaś i ona przede mną nie skłamała. Takim ustom ufać można bez granic i ogromne uczucie bezpieczeństwa, uczucie dziwnie słodkiej pewności mieści się w zaufaniu bezgranicznem.
Idalię znaleźliśmy już w domu, nieco zaniepokojoną i wyrzucającą sobie roztrzepanie, z jakiem utraciła nas była z oczu, ale, ujrzawszy twarze nasze, na których odbijać się musiała jasność przegwarzonych wspólnie rzeczy anielskich, pocieszyła się zupełnie, i oznajmiając prędkie podanie herbaty, zaczęła mię na nią zatrzymywać. Ale oparłem się stanowczo. Nie mogłem w tej chwili znieść pustej gadaniny i musiałem zostać sam na sam z sobą. Lekkiem zaledwie dotknięciem dłoni pożegnałem tę, która była najbezpośredniejszą przyczyną tłumu napełniających mię wzruszeń i myśli. Może to nagłe odejście wzięła za obojętność dla stoczonej tylko co rozmowy, a może głębokie jego pobudki odgadywała, nie wiem. Nie okazała nic. Wróciła do swej zwyczajnej, łagodnej obojętności.
Upłynęły prawie dwie doby, zanim tam powróciłem. W porze już wieczornej, wchodząc do mieszkania Idalii, w przedpokoju usłyszałem muzykę fortepianową — i brew zmarszczyła mi się pomimo woli.
Niedowierzanie i nawet niesmak obudzały we mnie opowiadania Idalii o muzycznym talencie jej młodej towarzyszki, wiedziałem bowiem dobrze, jak płaską banalnością bywają najczęściej w tak zwanym świecie na pokaz wystawiane talenta młodych panien. Cofnąć się jednak nie mogłem i nie chciałem. Istniał we mnie mus, istniała konieczność nieprzeparta zobaczenia jej i rozmawiania z nią w dalszym ciągu.
Do tego domu miałem prawo wchodzić bez oznajmienia. W salonie oprócz grającej nie było nikogo. Dźwięki muzyki zagłuszyły odgłos dzwonka w przedpokoju, a kobierzec, zaścielający posadzkę salonu, stłumił szmer moich kroków. Niespostrzeżony, usiadłem na uboczu, tak, że widzieć mię nie mogła, ja zaś widziałem wyraźnie delikatny jej profil, białością odbijający od ciemnej sukni. Zdala od niej paliła się jedna tylko lampa dziwnego kształtu, napełniająca salon z za szkieł różnokolorowych światłem marzącem, w którem nad innemi barwami przemagał napojony błękitem fiolet.
Przez cały ten szereg lat, który nazywa się młodością, zanurzony w pracach naukowych i w nich rozmiłowany, nie miałem nigdy wiele sił i czasu do ofiarowania sztuce. Lecz muzyka posiadała zawsze władzę unoszenia mi uczuć i wyobraźni w światy nadludzkie. Nie opuszczałem też nigdy sposobności oddawania się jej urokom i rozkoszom, ilekroć podaną mi być mogła w czarze wielkiej sztuki, rękoma wielkich mistrzów. Muzyka tedy ani nieznaną, ani obojętną mi nie była, lecz właśnie dlatego począłem teraz słuchać jej z niecierpliwą i prawie gniewną chęcią, aby ustała jak najrychlej. Nie mogłem brać za złe grającej, że w samotności oddaje się zajęciu, do którego przyzwyczaił ją zapewne obyczaj powszechny, lecz wolałbym, aby banalność tego obyczaju nie psuła mi doskonale dotąd harmonijnych zarysów jej postaci, i nie mąciła w tej chwili naszego sam na sam.
Lecz po paru już minutach coś mię w tej grze uderzyło, zdziwiło: jakaś rzetelna umiejętność, czystość tonów nieskazitelna, miękkość dotknięć i brzmień... Niechętny i sarkastyczny nastrój mój zniknął prędko, ustępując przed tą niepodobną do objęcia słowem rozkoszą i boleścią, któremi napełnia mię zawsze muzyka, a których zmieszanie takie, że niepodobnem staje się jedną od drugiej oddzielić, było niejednokrotnie dla mnie przedmiotem analiz i dochodzeń na naukowym gruncie.
Tym razem nie potrzebowałem odtrącać od siebie analizy o zimnych palcach; odeszła sama i bezpodzielnie oddałem się tej fali bolesnej i słodkiej, którą wlewały we mnie tony Szopenowskiego nokturnu. W miarę trwania tych tonów, wzmagała się we mnie ta fala, wzbierała w wysokość i siłę, aż napełniła mię po brzegi, i do uczuciowego życia obudziła każdy nerw mój i każdą drobinę mózgu. Z każdym niemal akordem, czy pasażem, które wypływały z pod natchnionych dłoni artystki i łączyły się dokoła z błękitno-fioletowem powietrzem pokoju, stawałem się coraz więcej samem tylko uczuciem, a pomimo to, z zupełną jasnością przytomnej myśli uświadamiałem sobie, że to uczucie, splecione z mnóstwa różnych pomiędzy sobą dotknięć, jest w źródłach swych wielkiem, zarówno jak w działaniach przepotężnem, że rozpościera się po całym planie ludzkiego życia i sięga za ciasne krawędzie poznawalnych zjawisk tego planu — że jest ono najwyższym napięciem, najszerszą przestrzennością, najbujniejszem wyegzaltowaniem, samą nakoniec maksymizacyą życia.
W tej chwili równie jasno, jak tamte, uświadamiałem sobie i tę prawdę, że tego napięcia i rozprzestrzenienia całej istoty mojej, tego poczucia maksymizacyi życia, doświadczałem za sprawą sztuki, że ona jest ich pierwoźródłem i ostateczną pobudką, i że w tej właśnie potędze spoczywa przedziwna tajemnica jej czaru, tkwi niezmierna jej ważność i wielkość — że nakoniec, wiernym tłómaczem znaczenia sztuki, skutecznym przywoływaczem jej czarów i cudów, może być tylko dusza człowieka, która w samej sobie zawiera je i skupia, dusza silnie i szczerze artystyczna.
Odjąłem dłoń od oczu, w których była wilgoć wielkich rozrzewnień, i spojrzeniem ogarnąłem młodą artystkę, która, nie wiedząc nic o podsłuchującym ją zuchwalcu, oddawała się niepodzielnie unoszącym ją skrzydłom natchnienia. Nie wiem już, jaką i czyją była kompozycya, którą teraz grała, ale widziałem, że myśl muzyczna mądra i płomienna wchłania ją w siebie, jak ocean perłę, i że z pod palców jej, podobna do koronek, uplecionych z pereł, pieśń rozległa, wspaniała spływa i spływa w powietrze fioletowe, na kobierzec o barwach wyblakłych i — na mnie. Czułem na sobie te koronki perłowe, szły one we mnie, przenikały mię do najgłębszych tajni, aż przemieniły się w magnes przepotężny, który mię ku niej pociągnął.
Właśnie ostatnie tony pieśni, w pianissimie tak cichem, że ujść mogło za melodyjne westchnienie, z pod rąk jej wypływały, gdy przed nią stanąłem. Firanki powiek jej podniosły się nad źrenicami, pełnemi ekstazy i łez.
Tak nagle mię ujrzawszy, ani zlękła się, ani zdziwiła, tylko zmieszała się tak ogromnie, jak gdybym podpatrzył, czy podsłuchał wielką jej tajemnicę.
Ruchem powolnym podniosła się z siedzenia i z pierwszych zarysów uśmiechu, które zadrgały na jej ustach, odgadywałem, że chciała żartobliwie tłómaczyć się ze swej muzyki, ze swej ekstazy i ze swych łez. Ale nie mogła. Rumieniec gorący występować począł na jej rozgrzane policzki, ogarniając łuną przejrzystą i skronie, i czoło, i szyję, tak, że stała się podobną do dziecka, które, na gorącym uczynku schwytane, stoi, wahając się, zasmucone i do ucieczki gotowe.
Gdy tak stała przede mną, wzruszona i nieśmiała, cała oblana łuną nietkniętej skromności, źrenice rzęsami przysłaniając, zdjąłem z ciemnej sukienki w dół opuszczoną jej rękę, i jak trwożne skrzydło ptaka z delikatną czułością ukryłem ją w swych dłoniach.
Było to przed dwiema godzinami, a teraz jestem sam i ducha swego posyłam ku tobie — o najlepsza! aby ci opowiedział wszystko, co się z nim staje.
Nie waham się nazywać cię najlepszą, skoro serce moje tak oporne i tak gorzkie, zapatrzywszy się w twoje serce, jak zwierciadło wzięło w siebie obraz twej dobroci. I obraz ten stał się we mnie czemś żywem, o czem wiem już, jakie wysącza z siebie słodycze i siły, i jak daleko promieniami swymi sięgać może...
Bardzo daleko sięga i szerokie koła zatacza promieniowanie raz w sercu człowieka nie poczętej, ale uświadomionej dobroci i miłości.
Gdy tylko powiedziałem myśli swej, że jest wielką, piękną, wysoką, ale nie jedyną, gdy tylko myśli swej pozwoliłem, aby zgodziła się na dobroć i na miłość, z pierwszych zgłosek ich powstawać zaczął poemat i z pierwszych kropel ocean. Istniały one we mnie w postaci siły potencyonalnej i kryjomej, upominającej się o wyzwolenie głosami smutków bezbrzeżnych i osłabnięć niespodziewanych, które sączyły z siebie jady, zatruwające nerwy szczęścia i sam nerw życia.
Abym mógł szczęście poznać i żyć dalej, trzeba było zaklęcia, wyzwalającego siły uwięzione, siły żywe i cierpiące pod zwaloną na nie opoką. Zaklęcie to przyszło mi od wpatrzenia się w duszę twoją i od tej wielkiej dobroci, z jaką rękę pomocy wyciągnęłaś do ginącego.
I wiem już teraz, jak wielkie pomoce nieśćby mogły sobie nawzajem dusze ludzkie, gdyby tak, jak nasze, otwierały się wzajem przed sobą i gdyby mieszkała w nich dobroć, ta dobroć, która daje człowiekowi moc samego siebie od siebie odepchnąć i troskę serdeczną roztoczyć nad innymi.
Nie waham się spowiadać przed tobą ze zmian, które zachodzą w duchu moim i są zapewne zwiastunami dalszych kół i promieniowań wyzwolonych ogni i świateł. Jako myśliciel, nie czuję się bynajmniej upokorzonym przez zwycięstwo, które odnoszą nade mną dawnym nowe napływy doświadczeń i wniosków. Niepodobna mi przypisywać wartości pierwszorzędnej umysłom, które, nakształt kamieni polnych, nieruchomo tkwiących przez wieki w miejscu, gdzie rzucił je wypadek natury, tkwią nieruchomo i aż do końca w podścielisku pojęć, które rozesłała dla nich wypadkowa czynności i wpływów pewnej doby życia. Umysłom takim, sztywnym, albo pysznym, nie dostaje giętkości do podejmowania z drogi życia nowych klejnotów poznania, albo tej szczerej czci dla prawdy, która zmusza do schylania przed nią głowy zawsze i wszędzie, z zupełną niedbałością o tej głowy pychę, czy nieugiętość. Umysły giętkie, lotne, szczere, dla swej żądzy poznania kresu nie znają i przed swą zdolnością poznawania nie stanowią tam i nie zakreślają granic żadnych; nie czują wstydu, gdy z wiar lub niewiar swoich coś przekreślić im wypadnie, albo linie jakieś wyprostować, czy wydłużyć, lecz, owszem, unosi je radość widoku, że rozszerzoną jest dziedzina poznania i że oni ją w rozszerzonych granicach wziąć w siebie śmią i wziąć są zdolni.
Gdy zaś z wykreślonych w duchu moim linii wiele teraz wydłużam, lub na działanie nowych oświetleń wystawiam, nie zapieram się przeto samego siebie, ani bluźnię przeciwko słońcu wiedzy, które samo jedno młodości mej przyświecało. Jest ono, tak jak było, przedmiotem gorącej mojej czci i pozostanie nim na zawsze; służebnikiem jego być nie przestanę i ambicya moja nie będzie miała nigdy celu wyższego nad składanie mu w ofierze moich dni i trudów.
Lecz mniemam teraz, że wiedza bywa produktem nie jednego tylko czystego rozumu, i że w głębi złożonej wielce istoty człowieczej istnieje głęboki pokład sił innej, niż czysty rozum natury, sił natury uczuciowej, które również prowadzą wzrok do tajników wiedzy, i których odkrycia czysty rozum najczęściej zatwierdza.
I w to nowe dla siebie źródło poznania badawczą myśl zanurzając, z trudnością rozstrzygnąć przed sobą mogę, co bardziej, co niezawodniej obszar i czystość poznania zapewnia: te pierwiastki, z których składa się czysty rozum, czy te, których połączeniu zwykliśmy nadawać miano charakteru. Rzecz prosta, że łączna tylko praca dwu tych ducha ludzkiego organów sprowadzić może doskonałość i pełnię, lecz ciekawym jest widok rozumów potężnych, które, z braku odpowiednich pomocy od pierwiastków uczuciowych, ślepemi pozostają na znaczne obszary prawd — i ciekawem być musi dochodzenie, ile inteligencyi, ile pojemności, ile prawd, skrystalizowanych w kształty stałe, przynosi niekiedy w darze rozumom potężnym ten stop najlepszych pierwiastków uczuciowych, który nazywamy charakterem wielkim.
Z widnokręgu myśli mojej nie zniknęła ta otchłań, ziejąca smutkiem i zniechęceniem, którą jest poznanie nicestwa ziemi naszej i rozpostartych po niej bytów, w porównaniu z obejmującym je zewsząd bezmiarem wszechświata. Wiem to samo, jak wprzódy wiedziałem, że za kręgiem zjawisk zmysłowych i poznawalnych, który, jakkolwiekbyśmy go rozszerzali niezmordowaną myślą, ograniczonym pozostać musi na zawsze, istnieje niepoznawalność bezgraniczna i nieubłagana, z której, jak z pierworodnej krynicy biją wszystkie nasze jaźni, treści, rozkosze i męki — i że ta Niepoznawalność będzie na zawsze dla pewnej kategoryi umysłów krzesiwem, wzniecającem żądze wiedzy, i gasidłem, oblewajacem je gorzką wodą zniechęceń i zwątpień. Wiem, jak wiedziałem, że za doczesnością ukrywa się wieczność, której nie pojmę nigdy, choćbym był królem ziemskich duchów, i że ta doczesność jest marną i kruchą, i że marniejszą jeszcze, lichszą, czynią ją tłumy ludzkie marne i liche. I gardzę tak, jak dawniej gardziłem, oddawaniem się rzeczom marnym i lichym — pragnę tak, jak dawniej pragnąłem, siłą i czystością ducha wzbijać się nad nizkie poziomy tłumów.
Lecz myślę teraz o tem, o czem dawniej nie myślałem że życie naszej planety i życie rozsianych po niej tworów są, obok niezmiernej prawdy Wszechświata, jego bezmiarów i jego olśniewających blasków, jego początków i jego celów, drugą prawdą, ograniczoną, pełną zatajonych po rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy, lecz dla mnie, jako dla ziemskiego tworu, równą tamtej w wielkości i wadze.
Pierwsza z tych prawd nie unicestwia bynajmniej drugiej, i nie byłbym w stanie pojęciem choćby tylko zaczepić o pierwszą, gdyby nie istniała druga. Tamta olśniewa wyobraźnię moją i każe mi uchylać czoła przed obejmującą mię zewsząd, nieograniczoną i niepojętą, potęgą i tajemnicą — ta, wsącza mi się do serca tożsamością natury i kolei, wzywając wszystkie me siły, aby wzrostowi i szczęściu jej były pożyteczne.
Myślę o tem, o czem nie myślałem dawniej, że służyć można ogromowi przez małość, nieskończoności przez ograniczoność, wieczności przez doczesność, nieznanemu pra-źródłu wszystkich bytów przez wspieranie i wzbogacanie tego bytu jedynego, na który szeroko otwierają się oczy moje, którego też jestem krwią krwi i kroplą kropli.
Szeroko otwierają się oczy moje na byt ziemski, na byt takich, jak ja, istot ziemskich, i wiem już teraz, że pomimo jego ograniczoności i kruchości, pomimo zaczajonych w jego rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy — są w nim kwiaty, których wonią oddychać można piersią szczęśliwą — są w nim rzeczy, godne czci — i są radości, ku którym wzdychała stęskniona dusza moja.
O, Seweryno! są też na ziemi czyny tak wielkie, że cena ich przenosi cenę krwi wylanej przez bohaterów na otwartem polu, a tak krwawiące i ciche, że dotknięcia, słowem nawet najcichszem, nie znoszą.
Takie arcydzieła serc mogą nas czołem w proch rzucać przed świętością tego, co im jest natchnieniem i mocą, mogą nam pierś rozrywać orkanami żalu i górnych porywów, ale ściskają nam gardła i zamykają usta, podobnie jak węgiel czerwony, którym Bóg znaczy wargi wybranych proroków, zamyka te wargi na wszystkie rzeczy ludzkie i śmiertelne.
Niechże majestatowi czynów takich nie urąga ani spazm żalu, ani mdły podziw, ani marna podzięka. Nieumniejszone żadnym aktem ludzkiej miary, niech będą, wniebowzięte w srebrnej aureoli milczenia!
Nie wiedziała sama, od jak dawna siedzi na ociosanym kamieniu, niegdyś może ozdobie książęcych, albo królewskich krużganków, a dokoła niej, na kobiercu z uwiędłych liści, leżały odłamy cegieł, metali, form architektonicznych, które przed wiekami tkwiły w wyniosłym gmachu potęgi i chwały.
Baśń, nie baśń, istota fantastyczna, która z łona wieków na wieczornice zimowe przybywa w sukni z mrozu i szronu, opowiada, że wznosiło się tu niegdyś zamczysko książąt dumnych, możnych, walecznych, którzy szczęk zwycięskiego oręża roznosili od migdałowych gajów naddnieprzańskich, do usianych bursztynem wybrzeży Bałtyku. Ilekroć orężem nie dzwonili, sprawiali łowy w puszczach takich, jak ta, sprawiali je i w tej, a teraz, gdy w jesienne, lub zimowe noce koguty w budniczych wioskach na północ pieją, z porytych przez borsuki i dziki gruzowisk zamczyska zrywają się i w las pędzą widmowe orszaki myśliwskie. Zgiełk tu wtedy, blask, ruch, gwar. Za Kunigasem swym, jaśniejącym w ciemności bielą gronostajów, jadą na postrojonych rumakach Bojarosy — rycerze, w kołpakach rysich, z dzidami, które wysoko w blaskach pochodni pobłyskują, wielki łowczy, z garbem torby borsuczej na plecach, pobudkę myśliwską w długą trąbę dmie, ogary grają i figlarne kaukie w czerwonych kapturkach gromadą pomocniczą za ogarami biegną...
Teraz cicho tu, pusto, mroczno. Nad ociosanym kamieniem smutny świerk stoi, a w pobliżu puste legowisko sarnie krwawi się we wklęsłości liściem, opadłym z sokora. Na tej krwistej rdzawości, którą jesień noclegi sarnie okryła, błyszczy srebro wilgoci, składane przez mgły.
Puszcza pełną jest teraz krwistej rdzawości, bladych sreber, spłowiałych pozłot i dziwnych mgieł.
Inaczej było tu o południu. Słońce jesienne, tknięte wspomnieniem lata, raz jeszcze, przed nadejściem zimowych senności wóz swój zaprzęgło w rumaki ze złota, srebra i brylantów. Raz jeszcze upalne, skrzące, żeglowało po błękitach gorących i czystych, napełniając puszczę blaskami bogactw midasowych. Przepychem midasowym, ulewą barw, orgią blasków ociekały wtedy wzorzyste uploty gałęzi, wszystkie portyki, nawy, polany, samotne na łąkach kolumny, tajemnicze nad strumieniami zacisza i ostatniemi woniami ziejące malachitowe puhary rozdołów.
Ale gdy wielkie światło niebieskie osunęło się na pościel, przez gwiazdę wieczorną z purpur i ogni usłaną, wszystko przygasło, i las napełniać się począł smutnymi tworami mgły.
Upalnem dotknięciem słońca z mokrej ziemi wywołane, powstawały nad nią słupy białych oparów, i z postępem wieczornego chłodu mnożyły się w niezliczony lud ruchomych mar. Wzrostem równe wysokim drzewom, białe i wiotkie postacie te o ciałach z krep i muślinów, szły po szerokich drogach leśnych, jedna za drugą, słaniając się i chyląc czoła pod sklepieniami z gałęzi. W nieskazitelnej, przedwieczornej ciszy, drogi leśne przemieniły się w nawy świątyni, z przeciągającą teoryą olbrzymek w białych sukniach, w sukniach, które niekiedy zaczepiały o gałęzie drzew przydrożnych, a wówczas olbrzymki, z dróg zbaczając, wchodziły w las. Wchodziły w las i błąkały się, tułały, rozdzierały o drzewa swe rzadkie ciała, zawieszały na nich długie welony ślubne, lub z głowami, w gałęzie ich wtulonemi, napełniały je bladym oddechem swym dopóty, aż rozemdlone i rozechwiane wzbijały się ku górze białą, przeźroczą rozwieją.
Od tych mar, od nadciągającego zmierzchu, od przelewających się w ostatkach dziennego światła bladych metali i przygasłych dyamentów, od wilgotnych tchnień, rozlewających w powietrzu przypomnienia zimy i łez — rozwlekł się po całym tym ogromnym lesie bezbrzeżny smutek.
Kiedy Seweryna podniosła zamyślone powieki i wzrokiem powiodła dokoła, w pobliżu, o rozłożyste drzewo oparta, stała olbrzymka z białej pary, i nieruchoma, zdawało się, że na coś czeka, patrzy na nią i przyzywa ją ku sobie tajemniczymi znakami rozwiewnych ramion. U stóp olbrzymki, w ostatkach dziennego światła, krwawiło się zwiędłym liściem wklęsłe legowisko sarny. Z niedalekich zarośli wypełzł gad z mgły i, wzdymając się białymi kłęby, podstępnie pełzać zaczął po zwiędłych trawach, po uschłych liściach, po rozrzuconych szczątkach Zamczyska...
Smutno! Dlaczego ona jest tu, gdzie tak smutno? Dlaczego nie uleciała w blask, w gwar, w rozmigotaną stu źrenicami radość życia, pomiędzy groty laurowe i różane, w których śpiewają błękitne ptaki szczęścia? Po co smucić się? Po co tkwić w smutku? Po co cierpieć?
Myślała. Powracały do niej myśli jej dawne, początkiem o wysokie gwiazdy zaczepione, na chwilę znikłe, a teraz zmartwychwstające.
Po co cierpieć? Po co cierpienie w sercu człowieka, na obliczu tej puszczy, w umęczonych duszach pokoleń i ludów?
A czyliż podobna wzrokiem zmysłów ułomnym i wiedzy światłem szczupłem doścignąć kolei i przemian wszystkiego, co powstaje i znika, dla zmysłów i wiedzy znika, ale nie ginie? W świecie ducha, jak w świecie materyi, panują przemiany nieskończone, nieodgadnięte obroty życia i wieczne jego krążenie z formy w formę, z łona do łona, z bytu w byt, a nikt opowiedzieć mi nie zdoła: kędy początek był i kędy koniec będzie — mojej łzy. W pierwszym zarodzie swym powstała może z tęsknego wejrzenia ku górze jednego z przodków moich, odbije się w któremś sercu rówiesnem tęczą nadziei, z niego do piersi innej przejdzie drobiną woli szlachetnej, która z kolei wstąpi w skład dobrego czynu i do innych jeszcze oczu przeniknie promieniem radości. Nikt nie odgadnie i nikt nie opowie czynów bólu mego i kresów ostatecznych, dla których jest stworzon. Lecz, jak dym z ogni ofiarnych, ból, powstały z czystych, gorących pokładów mej duszy, tworzy, na długiej swej drodze czystość i ciepło, strumień ich rozszerza i chwilę przybliża, w której stanie się on morzem.
Gdy tak myślała, coś poczęło w oddali muskać z lekka uwiędłe mchy i liście. Podniosła powieki. Twory z mgły już ponikły; wchłonęła je ziemia, pobrały w siebie drzewa, w pył rozbiły ruchy powietrza i pusto było teraz pomiędzy drzewami, w coraz szybszem nadpływaniu zmierzchu.
Ale natomiast, w nadpływającym zmierzchu łani biała biegła tak lekko, że od jej stąpań czasem tylko ze słabym szelestem skruszył się liść uwiędły, lub uschłą koroną kwiatu powiała wysoka łodyga. Biegła wprost ku Zamczysku, lecz w oddali, na kobiercu ze rdzy czerwonej i spłowiałego srebra, stanęła.
— Powracasz więc, o gończe natchnień dobrych, posłanko tajemniczych krain, któraś przed wiekami wodzowi rzymskiemu w momentach przeklętych szeptała o Wyspach Błogosławionych i o tem, że most, ku nim wiodący, musi być, jak gwoździami, nabijany sercami ludzi dobrej woli! Czy pamiętasz? Szedł raz po tej puszczy huk ogromny, łamały się drzewa, a na niebie świeciły błyskawice i jaśniały dalekie tęcze. Dwoje szczęśliwych dzieci tuliło się do siebie, zapytując u nieba i ziemi: co czynić? Wówczas tyś przyszła i twój szept, twój dech, na zegarze ich przeznaczeń posunął wyroczną wskazówkę. Rozstrzygnęły się wówczas na zawsze losy szczęśliwych dzieci. Na zawsze, gdyż ktokolwiek raz spojrzał w głębię twoich wielkich źrenic, temu nigdy nie przestaną być one podnietą nieubłaganą, która gna coraz dalej i wyżej, lub srogim wyrzutem, bolącym więcej, aniżeli ból.
— Widziałam go niedawno i był to moment szczęścia, do którego zawsze powracaćbym chciała, ale nie mogę. Nie mogę, bo rzadko bardzo ciało rozluźnia swe więzy i pozwala duszom wstępować w sfery niebieskich zachwyceń.
— Moment to był krótki; zawsze krótkimi bywają momenty zachwyceń i krótką jest również fala ziemskiego życia — lecz jakże nieskończenie długą perspektywą ciągną się fali tej krople-dnie, które od ranków do zmierzchów przebywać trzeba szaro, powszednio, aby o zmierzchach zamykać oczy do snów powszednich, lub łzawych!
Zakryła dłońmi twarz i zapłakała. Serce jej, patrząc w długą perspektywę dni szarych, powszednich, i snów powszednich, lub łzawych, drżało w piersi, jak drży ptak, ściśnięty w dłoni, o której wie, że nie rozemknie się nigdy i nie pozwoli mu wzlecieć na bzy majowe, w gorące złoto słońca. Ale w tem sercu, drżącem przed obliczem surowego życia, nie było buntu ani gniewu, i płynące z niego łzy, osychając ne jej policzkach i rękach, łączyły się w powietrzu z przepajającemi je łzami natury.
Gdy tak płakała, poczęły się dziać wkoło niej nowe dziwy. Tu, owdzie, ozwały się i błądzić po lesie zaczęły ciężkie, przeciągłe westchnienia. Nie pochodziły od wiatrów, ani od drzew, ani od wód; czuć w nich było piersi żyjące i utęsknienia niezmiernego pełne.
Były to łosie, które w porze kochania tułają się po wieczornych zmierzchach, wzdychając.
Och! och! rozbrzmiewało kędyś w oddali; oooch! rozmnażającemi się coraz echami odpowiadały inne piersi uciśnione. Aż rozsypały się te wzdychania po wszystkich stronach lasu i czuć było, że wychodziły w oddali za las, na pola, w świat, aż pełnemi ich stały się las i powietrze, a na ziemi, pod niebem, w lesie, na polach, na świecie zdawało się nic już nie istnieć, prócz ciężkiej tęsknoty.
Wzdychającą wszędzie tęsknotą, jak czarowniczą obręczą otoczona, Seweryna myślała o tem, że natura dała jej ustom zdolność do wszystkich uśmiechów: takich, co pieszczą, takich, co weselą, takich, co krzepią, i takich, co koją...
Dała również natura jej sercu siłę do wszystkich uczuć, z których wytapia się radość życia, i dała jej myśli wszystkie słowa, które są światłem, radością i lotem. Lecz te uśmiechy ust, ta siła serca i ta wymowa myśli nikomu nie są pieszczotą, ani skrzydłem, ani szczęściem i nie będą. Tak rozkazywały gwiazdy.
Uczuła w sobie ciężar uwięzionych uśmiechów, uczuć, słów tkliwych i lotnych, i pojęła, że z brzemion ziemskich najcięższem może do niesienia brzemieniem są nieoddane nikomu klejnoty duszy. Pojęła to i pochyliła kibić ruchem, pokornie przyjmującym brzemię.
Odjęła dłonie od twarzy i szukała wzrokiem białej łani, ale wśród drzew rozwieszał się tylko zmrok już gęsty i na ciemnych jego zasłonach nie rysowała się żadna wdzięczna postać. Tak przybywają i odchodzą świąteczne momenty natchnień wielkich, w oddali rysujących obrazy Wysp Błogosławionych, a po ich odejściu przychodzi szary zmierzch i na długo znika z oczu biała łani.
Ale Wyspy Błogosławione na oceanie życia są; i teraz, daleko wzrok puszczając, patrzy na jedną, pełną radości. Zamieszkuje ją dwoje szczęśliwych. Widzi ich promieniejące twarze, ich połączone dłonie, i tę grotę lazurową, do której pod łukiem różanym wstępuje ich tryumfująca młodość i miłość. Widzi to wszystko, i nie dziwi się, chociaż pamięta, że niedawno on ją — nie tamtą — wołał pod sploty tryumfalnego łuku. Lecz jej duch tylko był mu znanym, a słabem jest panowanie ducha nad światem cielesnym i do zgaszenia blasku jego szerokich źrenic, wystarcza jedno mrugnięcie widzialnej powieki. Zgasł dla niego jej blask, przebrzmiał głos — i ona sama zapada w zapomnienie głuche, razem z tem wszystkiem, co, mając byt bezcielesny, dla świata, obleczonego ciałem, długo żyć nie może.
Wiedziała, że tak się stanie, i uczyniła, aby się stało; a teraz z oczyma, pełnemi łez, prostuje kibić i mówi sobie, że uczyniła dobrze. Uczuwa dumę, jedyną dumę, do której jest zdolną, powstałą z myśli, że uczyniła dobrze. Uczuwa radość, jedyną radość, którą Bóg posiał na jej krótkiej fali, zapaloną u słońc, przyświecających innym. To słońce, w którego blasku oni teraz stoją, ona roznieciła na pociemniałem ich niebie; ten kwiat szczęścia, który wieńczy ich czoła, ona wynalazła wśród piołunów ziemi. Tę Wyspę Błogosławioną, na którą wstąpili, ona wydźwignęła nad ocean ziemskich szlamów. A ponieważ słońce, kwiat i wyspa wynurzyły się z jej wyrzeczenia się i wytrwania, więc wierzy w wolę swoją i przed oczyma jej pamięci staje rycerz, nad wszelkie zło silniejszy.
Ze wzrokiem, daleko patrzącym, skłoniła głowę i w pożegnalnym ukłonie posłała im słowa: niech skrzydło anielskie zawsze na twarzach waszych wypisuje litery radości!
Do tego, który niedawno, gorącem i tęsknem wołaniem wzywał ją ku sobie, mówiła:
— Leć beze mnie, lecz leć! Z oddali słuchać będę szumu twoich skrzydeł i każde ich uderzenie zwycięskie brać w serce, jak czarną perłę. Leć, zdobywaj i laury swe rzucaj pomiędzy ciernie naszej niwy!
A do kobiety, której go oddała, mówiła:
— Kwitnij, narcyzie, mów mu o cierniach naszej niwy i wiedź go pod gwiazdy, pod moje i twoje gwiazdy!
Gdy tak w myśli mówiła, czuła, że łzy, których miała pełne serce, tężały w czarne perły.
Więc choć zmierzch gęstniał i łosie wzdychały jeszcze, przypomniała sobie, jaki wspaniały parasol rozpinała dziś stara grusza na dziedzińcu Dobrzyńskich, i jaki pod rzeźbami ze szkarłatu i złota rozlegał się szczebiot dzieci.
Było to w południe.
Są pomiędzy wieczorami, pełnemi wzdychań i zmroku, jasne południa z błękitnem niebem i wesołem słońcem; są w ciszach głuchych skowrończe szczebioty dzieci; jest w sercu bolącem struna, zaczepiona o niebo, o ziemię, o kolebki, o groby, o serca inne i...
Nie już słońce ostatnie zachodzi
A po złej chwili piękny dzień nadchodzi...
Jest na łodzi, która przez falę czasu przenosi serce samotne i smutne, przyjaciółka z dłonią, na pozór twardą, lecz mającą dla rozpłakanych pieszczoty macierzyńskie, z łonem, na pozór oschłem, lecz pełnem mleka i wina... Oblicze jej przegląda z dni pokratkowanych, u których końca, jak na marginesach przepysznych ksiąg starodawnych, stoją Anioły, wymalowane srebrem czystości i lazurem ukojenia.
A gdy łódź życia w złą chwilę przebywa falę czasu — kto wie, jakie u kresu fali rozwierają się przedziwne i nieskończone pogody Bożego dnia!
Więc w górę serce, i czoło, i dłonie!
W górę, serce — młocie wierny! W górę, o myśli — ptaku wolnoskrzydły. W górę, ręce — pracownice dumne i pokorne, bo dzieła wielkie pełniące, gdy można, a mrówcze roboty, gdy trzeba!
Radości nie ziemska, nie gliniana, nie po płytkich powierzchniach tocząca swe kwietne nektary, lecz w płomienne jądro duszy lejąca się z wyżyn powszechnego ducha — znijdź, spłyń — i z cieniów melancholii, z szarzyzny powszedniości, z głodów serca, z nędz ziemi, z bogactw serca i ze skarbów ziemi — wyprządź złoto poematu!
O! w górę serce moje nieszczęsne i szczęsne!
...Ludzkie przygody po ludzku znoś,
Jeden jest Pan smutku i nagrody.
Gdy tak myślała, coś w pobliżu zaczęło zlekka muskać mchy i liście, aż z gęstwiny wychylona, u boku jej stanęła łani biała i gibką szyją na ramieniu jej zawisła.
Wtedy nad gładzonym kamieniem świerk powiał ciemnym płaszczem i zaszumiał.
Było to hasło, wnet powtórzone blizko i daleko, ze strony Wschodu i ze strony Zachodu, od Północy i Południa, aż wszystkimi głosami swemi zagadała puszcza.
Za rzekami i strumieniami, za polanami i łąkami, potoczył Bór-Lada basową, głęboką swą gammę; w Czarnej Smudze mruczeniem podziemnem ozwały się żubry i w norach ciemnych zaszeleściły tysiączne gniazda robacze, a gdy dołem pomykały lekkie biegi lisie, górą z szumem płynęły szerokie skrzydła orle i ostrymi pogwizdy odzywały się na wierzchach pisklęta krogulcze. Na Sarnim Skoku zadzwoniło szczekanie jeleni, stado sarn rudych lekkiemi stopy przebiegało błonie, nad strzechami wsi budniczej rozległ się klekot bociani, a na Wielkim Nikarze szeptały wojska trzcin, wiatr gwizdał w oczeretowe flety i z żałosną nutą harfy eolskiej ocierało się o błękity stado odlatujących żórawi.
A po lipowych gajach, jemioły dokoła czół rozłożystych wiły i wiły wiecznie świeże wieńce i po leszczynowych ogrodach kapały i kapały z róż dzikich, z jarzębin i z kalin deszcze krwawych jagód.
Cicho na Hrudach z jeżyn, z malin, ze splątanych grabów osypywały się liście brunatne i żółte, martwym szelestem szły po mchach siwych rozmowy rdzawych paproci i głośną, dumną, pełną zapytań i pełną łkań mową szumiały dęby, które ze zwierciadła wód czarnych, jak smoła, nakształt ramion stęsknionych, wyprężały ku niebu potężne swe wzrosty.
Rozszemrały się, rozdzwoniły i rozklekotały Lsna, Gwozna, Biała, Łotewka, Narewka, Jelonka, wszystkie rzeki od ojca Nikaru ku matce Wiśle biegnące, wszystkie krynice, bijące w odwiecznych cieniach, wszystkie naszyjniki z turkusów i kryształu, któremi wieszczki wód obwiesiły szerokie łono tej puszczy.
Coś tam daleko — turkoce!
Czy to wozy Jagiełły ciągną pobite żubry i tury ku grunwaldzkim polom, lub Mostem królewskim toczą się karoce Siedmiogrodzianina i w królewskiej chwale przetaczają się lasem, ku oblanej purpurą namiotów myśliwskich górze Batorego?
Coś tam rozlega się tryumfalnem wołaniem! To w bankietowym okrzyku rycerze, dworacy, wzbili pod modrzewiowe sklepienia, kochane imię Zygmunta Augusta.
Coś ze stron wszystkich zastukało, budząc uśpione echa i zwierzęta!
To Budnicy żelaznymi topory uderzyli o pnie olbrzymek, aby puszcza wysłała je na morza dalekie, jako wyniosłe, niezłomne heroldy swej sławy.
A co tam tętni na szerokiej drodze? Leśną drogą, z gwiazdą na hełmie i z cudnym uśmiechem na ustach, przybywa z krain czarownych snów i baśni, rycerz, nad wszelkie zło mocniejszy.
Dzwonki wysokie na mogilnym kopcu szepcą «Anioł Pański», a wtórzą im dęby młode na obozowych okopach...
Wyniosłe i rozechwiane szczyty opowiadają przelatującym wiatrom o przepłynionych wiekach i zapytują u nieba o tajemnicze wędrówki i cele jego dróg mlecznych i wozów gwiaździstych.
Ziemia wytchnęła z siebie wilgoć łez, które ściekają w nią przez wieki i rozwiej próchen, którą istoty i rzeczy pomarłe wsypały się do jej łona...
I tylko nad Nieznanym Rogiem panuje ciemność i cisza. Czy nie wybłyśnie tam płomień, unoszący ku obłokom rycerza w zbroi, albo wieszcza z lirą? Czy nie powieją stamtąd wonie bursztynów i tomek, palonych w chwalebnym kadzidle?
Ciemno i cicho było nad Nieznanym Rogiem, bo rzadkimi bywają na ziemi blaski i dymy wniebowzięć. Natomiast, powietrzem, wyraźnie i jasno, srebrnie dobitne, popłynęły brzmienia dzwonu.
Był to kościelny dzwon; brzmiał od uroczyska Mogiły, z którego miasto, żywcem pod ziemię zapadłe, o każdym zmierzchu wysyła na ziemię głos dzwonu, aby oznajmiał, że ono żyje. Podówczas wszystko, co w puszczy miało głos i mowę, poczęło usuwać się w milczenie przed tym głosem rozległym, donośnym, bolesnym.
Ucichły szumy drzew, pomilkły westchnienia łosiów, stopiły się z ciszą szeleszczące rozmowy paproci, rzeki, krynice, strumienie klekotać i szemrać przestały; a w oddechu ziemi, nabrzmiałym odwiecznemi łzami, sam jeden tylko dzwon podziemnego miasta śpiewał po zmierzchach leśnych swoją pieśń tragiczną.
Nad gładzonym kamieniem królewskiego krużganku, pod uciszonym świerkiem, kobieta, z dłonią, wspartą o gibką szyję łani, kibić pochyla ku stronie, z której przypływa pieśń dzwonu — i słucha. Nad świerkiem wybłyskuje gwiazda i złotem okiem spogląda z nieba na mroczne dno Zamczyska.
Usta kobiety poruszają się cichym szeptem. Odmawia ona akt miłości:
— ...Kocham cię nad życie... Kocham cię w woniach twej ziemi i w śpiewach twych ptaków, w szeleście kłosów, w szumach lasów, w dzwonieniu wód, w mgłach nad łąkami.
«Kocham cię w kwiatach twych polnych, ziołach dzikich, kamieniach i krzyżach przydrożnych, w białych całunach śniegu, w czerwonych żarach zachodu, w świtach sinych, zmierzchach smutnych i w gwiaździstych nocach; kocham cię w chmurnych sklepieniach, które stoją nad gorejącym szkarłatem twych jesieni, w gniazdach i falach, we wrzosach i różach, w tajemniczem piśmie, którem wiatry okrywają rozłogi twych białych piasków i w czarnych brózdach, któremi pługi oraczy wyrzeźbiają oblicze twej roli...
«Kocham cię w ludzkich łzach, myślach, czynach, nadziejach, snach złotych i kamiennych dolach, nawet w budzących litość i trwogę błędach, w rozpromienianiach się i przygasaniach twej chwały, w twych śpiewnych i bohaterskich duchach...
«I nadewszystko, najmocniej, najrzewniej, najwierniej, najdumniej, kocham cię w twem nieszczęściu!»
Takim był jej akt miłości; a gdy go odmówiła, rzekła jeszcze:
— Z tobą, przy tobie dla ciebie, aż kiedy:
Ziemi zleciwszy śmiertelne zewłoki.
Ogniu równa prędkiemu, przeniknę obłoki.
Była to jej przysięga ślubna.
A potem oczy wzniosła ku jaśniejącej nad świerkiem gwieździe, mówiąc:
— Ojcze! o! Ojcze mój, któryś jest w niebie...
I był to jej akt wiary...
............
............
Jeszcze przez chwilę idą po wielkim lesie drgnienia, westchnienia, dalekie wołania, zmieszane pogłosy i szmery, aż rozpraszają się w gęstych zmierzchach i zapadają w ciszę. Wdzięczna postać białej łani, gęstym zmierzchem owijana, zaciera się, niknie i znika. Dzwon na Mogiłach rozbrzmiewa coraz powolniej, słabiej, ciszej i — milknie.
Nad uciszoną i ciemną Puszczą jaśnieją gwiazdy — jej pochodnie i pociechy, jej mocne straże i nieśmiertelne nadzieje.