Anielka (Prus)/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Anielka
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI

POMOC NADCHODZI.

Karbowy szedł na południe do chaty, myśląc, że zboże w tym roku obrodzi w słomę, ale nie wyda ziarna, gdy wtem doleciał go z lasu szczególny łoskot. Coś tętniło, toczyło się i kołysało, to znowu milkło, a czasami parskało.
Chłop stanął, obrócił się w stronę lasu i przysłonił oczy ręką. Wdali zobaczył dwie pary łbów końskich i świecący kapelusz, umieszczony gdzieś bardzo wysoko, a nad nim, jeszcze wyżej, biały bat.
Poszperawszy we wspomnieniach, począł domyślać się, że musi to być karyta. Właściwie był to odkryty powóz szeroki, głęboki i bardzo wykwintny.
Na szczupłej i nierównej grobelce ekwipaż zwolnił biegu i począł się mocno chwiać. Karbowy przypatrzył mu się lepiej i otworzył usta. Na koźle siedział lokaj i furman, ubrani z pańska, w tabaczkowej liberji ze złocistemi guzami. Przed nimi biegło cztery piękne konie w lśniącej uprzęży, a na końcu, za końmi i służbą, widać było, pod parasolką, damę średnich lat, głęboko osadzoną w powozie.
W pewnej odległości za ekwipażem, toczyła się wygodna bryczka, w której siedział tylko furman.
Karbowy przetarł oczy, sądząc, że zaczyna mu się mieszać w głowie. Jak świat światem, nic podobnego nie widziano na tej grobelce.
— Czyby jaśnie pan z jaśnie panią przyjeżdżali po dzieci? — myślał. — Coprawda, pana nie widać, ale skądby znowu pani miała dziś karetę, kiedy niedawno wyjechała stąd z Żydem?
A może jaśnie pan został w lesie, aby porachować, ile mu Zając sosen wyciął?...
Tymczasem powóz stanął.
— Tee!... Gapiu!... — zawołano z kozła.
— Niby ja?... — spytał karbowy, zdejmując kapelusz.
— Jużci że ty, kiedy mówię do ciebie. A niema do was lepszej drogi?...
— Skądby zaś!...
— Ale tu powóz może się wywrócić...
— Może i może... — odparł chłop, nie wiedząc co gada.
— To bydlę! — mruknął ubrany zpańska, a potem znowu wrzeszczał:
— Jakże, więc jaśnie pani musi iść do folwarku piechotą?
— Musi chyba, że tak...
— Krzysztofie! ja wysiądę... — odezwała się dama.
Pan zeskoczył z kozła i otworzywszy drzwiczki, pomógł pani wysiąść z powozu. Potem cofnął się nabok, a ponieważ droga była pełna wybojów i kijów, idąc za panią podpierał jej łokieć trzema palcami i mówił:
— Jaśnie pani pozwoli na prawo...
Jaśnie pani raczy stąpić na tę kępę...
Panie Piotrze! zaczekasz, dopóki jaśnie pani nie przejdzie. Potem zwolna zajedziesz na podwórze...
Jaśnie pani pozwoli teraz na tę stronę, tu już jest ścieżka...
Karbowy, słysząc gadaninę tego pana, przypuszczał, że wielka dama musi być ślepa i drogi nie widzi. Potem zastanawiał się, czy wobec tej procesji nie wypada mu uklęknąć na grobli...
Pani tymczasem zbliżyła się do niego i spytała:
— Dzieci są?
— Ha?
— Jaśnie pani pyta się: czy dzieci są? — powtórzył pan, ukazując mu nieznacznie tęgą pięść w popielatej rękawiczce.
— Niby naszych dziedziców dzieci? — rzekł chłop. — Jużci są.
— Zdrowe? — spytała pani.
— Panienka to musi wcale niezdrowa. Wciąż leży...
— Czy był tu kto?
— Była jakasić ciotka...
— Nie wiesz, czy mówiła co dzieciom o matce?...
— Mówiła, że matka, niby nasza dziedziczka, pojechała do Warszawy.
— A!... I nic więcej?...
— Jeszcze, że się kazała kłaniać i że niedługo zabierze ich odtela...
— A!...
Pani poszła dalej ku folwarkowi, a pan za nią — wciąż mamrocząc. Dama była w czarnej, powłóczystej sukni i aksamitnej narzutce. Gdy suknią uniosła, karbowy zobaczył rurkowaną spódnicę, białą jak śnieg.
„Może to taka koszula u niej?...“ — pomyślał, nie rozumiejąc powodu, dla którego wielkie damy miałyby nosić więcej spódnic niż jedną.
Nad zadumanym karbowym parsknął koń licowy. Chłop cofnął się i począł zwolna iść za powozem.
— To ci muszą być państwo, kiedy jeżdżą lustrzaną karytą! — myślał chłop. — Jak się to jucha błyszczy! Przejrzećby się można w tem dziwowisku...
I począł się przeglądać, ale to, co zobaczył, wprawiło go w ostateczne zdumienie. Tylna ściana powozu tworzyła wklęśniętą powierzchnią walcową. Skutkiem tego chłop widział w niej wszystko szerokie, małe i dogóry nogami przewrócone. Nad śpiczastem niebem leżała droga, w głębi wąska, bliżej rozszerzająca się nagle. On sam miał głowę jak dynię, umieszczoną poniżej nóg krótkich jak palce przy grabiach. Gdy rękę w stronę powozu wyciągnął, ta rosła mu jak ciasto na drożdżach i całą jego figurę zasłoniła.
— Nieczysty interes! — myślał karbowy, przeczuwając nieszczęście. Był to człowiek, który ledwie raz na kilka lat opuszczał swoje pustkowie i równie rzadko widywał karety, jak mało znał prawa optyki.
Tymczasem dama weszła do chaty, a jej kamerdyner zatrzymał się na progu. Właśnie karbowa poczęła trzeci raz zamawiać choroby Anielki, kiedy szelest powłóczystej sukni odwrócił jej uwagę od chorej. Obejrzała się i struchlała, zobaczywszy obcą damę, od której aż pachła jaśniepańskość.
Pani, nie uważając na zdziwienie karbowej, zbliżyła się do Anielki i z wyrazem niekłamanego współczucia na twarzy, przystojnej jeszcze choć nieco zwiędłej, ujęła dziecko za rękę.
— Anielciu!... — rzekła głosem łagodnym.
Dziewczynka, jak sprężyną rzucona, usiadła na łóżku i błędnemi oczyma przypatrywała się damie. Skupiała rozpierzchnięte wspomnienia, lecz osoby tej poznać nie mogła. Nie dziwiła się przecie, może biorąc nieznajomą damę za jedno ze swych gorączkowych przywidzeń.
— Anielciu! — powtórzyła dama.
Dziewczynka uśmiechnęła się, ale milczała.
— Ma gorączkę... gada od rzeczy... — szepnęła karbowa.
Dama spostrzegłszy w garnuszku wodę, umoczyła w niej batystową chusteczkę i natarła czoło i skronie Anielki. Potem złożyła płatek w kilkoro i okryła wierzch głowy chorej.
Pod wpływem chłodu dziecko oprzytomniało nieco i poczęło mówić:
— Czy pani jest babcia nasza, czy druga ciocia? Czy pani od mamy przychodzi?...
Dama drgnęła.
— Przyjechałam zabrać was. Czy pojedziesz ze mną?...
— A gdzie to?... Do mamy?... Czy może już do naszego domu?... Takbym chciała być w ogrodzie... Taki chłód...
— Czego ty płaczesz, dziecino? — pytała dama, pochylając się nad nią. Wtem cofnęła się. Zaleciał ją gorączkowy oddech dziecka. Ale gdy spojrzała na twarz Anielki, białą, chorobliwym rumieńcem oblaną, na jej oczy wielkie, dobre i smutne, gdy pomyślała o niezmiernem nieszczęściu dziecka bez winy, odwróciła głowę — nie mogąc łez powstrzymać.
Po chwili Anielka przymknęła powieki. Zdawało się, że wysilona rozmową, drzemie. Pani po raz drugi maczaną chustką owinęła jej główkę, a potem wyszła do sieni.
— Krzysztofie — rzekła do onego, co był zpańska ubrany — jedź natychmiast do domu bryczką.
— Słucham jaśnie pani.
— Każ w salonie od ogrodu ustawić na środku łóżko... Poszlij po doktora do miasteczka i telegrafuj do Warszawy po drugiego. Rządca da ci adres.
Kamerdyner ukłonił się, ale stał, jakby pragnąc zrobić swoją uwagę.
— Chcesz co powiedzieć?...
— Sądzę — odparł z deklamacją — że jaśnie pani nie może tu zostać bez usługi.
— Kiedyż my zaraz wszyscy stąd wyjeżdżamy, byle tylko chora uspokoiła się trochę.
— Jaśnie pani nie wypada jeździć z chorymi. To rzecz doktorów i zakonnic.
Dama zarumieniła się i zawahała, jakby uznając biegłość Krzysztofa w sprawach tego rodzaju. Z drugiej przecie strony nie podobały się jej te uwagi, więc odparła sucho:
— Rób, co każę!...
— Skoro jaśnie pani każe, jadę; ale za nic nie odpowiadam! — odezwał się Krzysztof z zimnym ukłonem.
Zresztą — dodał — muszę pozwolić koniom, aby wytchnęły.
Pani wróciła do Anielki, rozmyślając nad niestosownością obsługiwania chorych. Potem usiadła przy tapczanie i z rzewnem uczuciem wpatrywała się w oblicze dziecka.
— Jak ona podobna do niego! — mówiła sobie. — Te same usta... Ta krew... Biedny człowiek! muszę mu wynagrodzić wszystko, co dziś cierpi...
I w wyobraźni swej zobaczyła piękną postać ojca Anielki. Teraz już nie wahała się obsługiwać chorej. To przecież jego dziecko, to dla niego!...
Stangret, przymocowawszy lejce do kozła, zstąpił uroczyście z wyżyn powozu na folwarczny padół płaczu i — po stangrecku założył ręce na brzuchu. Podszedł do niego pan Krzysztof, gładzący ładnemi palcami angielskie faworyty.
— To ci dziedzictwo! — rzekł stangret pogardliwie, wyrzucając głową w kierunku odrapanej chaty.
Pan Krzysztof podniósł brwi z politowaniem i patrząc na liberyjny guzik swego towarzysza z kozła, odparł:
— Los rozmaicie człowiekiem rzuca. Jestem tu jak w jakim Himalaju!
— Musi się panu Krzysztofowi djablo przykrzyć po Warszawie?...
Pan Krzysztof machnął ręką.
— Po Paryżu, Wiedniu i tam dalej!... Ale cóż. Jeden z moich pryncypałów może być w Afryce, to ja mogę być tutaj...
Chwila milczenia.
— Ma też nasza pani za kim się rozbijać, ale za takim dziedzicem! — rzekł furman, wskazując brodą na oborę.
Krzysztof odparł po namyśle:
— Jest on, coprawda, w złych interesach... no!... Ale nazwisko, stosunki, szyk...
— Może?
— To pan z panów!... Książęce znalezienie się... Gdyby nie wzgląd na niego, rzuciłbym ten obowiązek. Ale przy nim człowiek odżyje... Inne stanowisko, inne uważanie!... A i wy będziecie odtąd nosili na guzikach prawdziwy herb, nie jakiegoś tam lwa z pochodnią. To błazeństwo!...
— O!... — wtrącił stangret.
— Ba!... — zakończył pan Krzysztof.
— No, ale dowidzenia! Jadę urządzić dom na przyjęcie dzieci i rozesłać ludzi po doktorów.
To mówiąc, dotknął dwoma palcami brzegu okrągłego kapelusza.
— Adiu! — rzekł stangret, z szacunkiem kłaniając się starszemu koledze.
Pan Krzysztof pełnym godności krokiem zbliżył się pod chatę, począł powoli naciągać zdjęte przed chwilą rękawiczki i krzyknął na furmana z bryczką:
— Dawaj!...
Bryczka zajechała z wielkim trajkotem.
— Rwij! choćby konie miały paść, a przez groblę ostrożnie.
— A jak naprawdę padną? — spytał frant furman.
— Kiedy ja mówię, że mogą szkapy paść, to już muszę w tem mieć swoje powody — odparł pan Krzysztof dumnie.
Trzymając nogę na stopniu, zapiął rękawiczkę, potem ugiął paltota, siadł, poprawił się i głęboko odetchnął.
Stojący przed oborą karbowy, zdjął oberwany kapelusz.
— Szczęśliwej drogi wielmożnemu panu! — odezwał się.
Podobało się to Krzysztofowi. Rzekł przyjacielsko: A! — sięgnął do kieszeni i rzucając chłopu złotówkę, mówił:
— Dobrze pilnowałeś dzieci, mój przyjacielu, jesteśmy ci za to wdzięczni. Pilnuj równie dobrze gospodarstwa, postaramy się, ażebyś był wynagrodzony.
Poszoł!...
Bryczka ruszyła, zostawiając chłopa, zgiętego we dwoje.
— A to ci państwo!... — mruczał karbowy, którego pierwszy raz w życiu spotkał tak hojny datek.
Zobaczywszy zdaleka powóz i konie, Józio zapomniał o rybach, swojem sitku i — popędził na folwark. Był pewny, że oboje rodzice przyjechali, nadewszystko jednak chciał zapoznać się bliżej z powozem.
Wpadł na podwórze, obdarty i zaczerwieniony, i — nie pytając nikogo o pozwolenie — począł wdrapywać się na kozioł.
— A co to, mały?... — krzyknął stangret.
— Ja chcę się przejechać — odpowiedział Józio, chwytając za lejce.
Zaczepione konie ruszyły. Ledwie je wstrzymał stangret; Józio wpadł w gniew.
— Ja chcę jechać!... Ja chcę jechać!... — powtarzał.
Na ten hałas dama, która już zapytywała karbowę o Józia, wyszła przed dom. Chłopiec biegł naprzeciw niej, wołając:
— Dlaczego on nie jedzie, kiedy ja mu każę?...
Nagle stanął i zmieszał się — zobaczywszy osobę nieznaną. Na pani jednak hardy chłopiec, który, pomimo nędzy, dziwił się, że nie spełniają jego rozkazów, zrobił wrażenie przyjemne.
— Istny ojciec! — pomyślała dama i zbliżywszy się, czule całowała dziecko.
— Gdzie mama?... — spytał onieśmielony Józio.
— Mamy niema.
— Czy i tatki niema?
— Niema, ale wkrótce zobaczysz się z nim.
— A pani?
— Ja?... — odparła dama z uśmiechem i zakłopotaniem. — Ja jestem wasza... krewna.
I znowu ucałowała go.
Józiowi podobał się ekwipaż, stangret w liberji i elegancki ubiór pani. Witał ją jak dobrą znajomę, z niewidzianym u niego zapałem.
— Pani jest nasza krewna? — pytał. — To bardzo dobrze. Pani pewnie ciocia?... U nas była tu inna ciocia, ale ją przywiózł chłop, i ja jej nie chcę... Pani jest ciocia — prawda?...
— Nazywaj mnie czasem mamą... mamą chrzestną... — odparła dama, ledwie mogąc ukryć wzruszenie.
— Mama?... Dobrze!... Pani będzie drugą mamą... Czy można się przejechać?
— Piotrze — rzekła pani do stangreta — przewieź panicza.
Józio wnet znalazł się obok stangreta na koźle i dotykając rękoma lejców, objeżdżał wkoło podwórze. Wyobrażał sobie, że sam powozi i był zupełnie kontent.
Dama patrzyła na niego z dumą i zadowoleniem. Była szczęśliwą, myśląc, że w jej gnieździe zamieszka odtąd młode lwiątko.
Zimne okłady o tyle ulżyły Anielce, że można było wytłomaczyć jej, iż zaraz stąd wyjadą. Wiadomość tę przyjęła obojętnie i pozwoliła się ubrać.
Dama z pewnym rodzajem wstydu i żalu przypatrywała się jej garderobie, w części składającej się z bielizny źle upranej, w części — z łachmanów.
Gdy dzieci były już gotowe do podróży, bo Józio nic nie potrzebował zmieniać w swej odzieży, pani zawiadomiła karbowę, że — musi z niemi jechać.
— Przebierz się więc prędko, moja kobiecino, jeżeli masz w co, bo czasu tracić nie możemy — zakończyła pani.
Przerażona karbowa wybiegła szukać męża. Stał on pod chatą i ciągle przypatrywał się powozowi.
— Słyszysz, a dyć mi jaśnie pani jechać każą!... — zawołała z płaczem.
— Gdzie?
— Abo ja wiem gdzie?... Z dziećmi i tyle... O, nieszczęście ty moje!...
Dama, usłyszawszy lament karbowej, wyszła przed sień, aby uspokoić niebogę. Karbowy chwycił ją za nogi i począł prosić.
— O jaśnie pani, zmiłuj się nade mną i zostawcie mi kobietę. Ja tu i dnia jednego bez niej nie wytrzymam, a nie dopiero — żeby ona w taką straszną drogę jechała!...
Pani zdziwiła się.
— O jakiej drodze mówisz, człowieku? — spytała. — Mieszkam o milę stąd, w Wólce... Jak tylko panienka przyjdzie do sił, odeszlę ci żonę, ale teraz musi być ktoś znajomy przy chorem dziecku.
— We Wólce?... to tam niby w pałacu?... — spytał chłop.
— Tak, w pałacu.
— No — ale jakże ja tu sam zostanę?... Niech się jaśnie pani zlitują...
Dama wydobyła portmonetę.
— Masz tu, człowieku, pięć rubli. Żonie dam dwadzieścia... dam i więcej wreszcie, byle troskliwie obsługiwała panienkę. Dziecku w obcem miejscu będzie przykro bez znajomych... A jak pan przyjedzie, każe wam tu lepsze budynki postawić, da wam większą pensją, i już będziecie mieli utrzymanie do końca życia.
Karbowy spoglądał to na pięć rubli, to na damę i słuchał. Wkońcu rzekł do swej kobiety:
— No, ubieraj się, Jagna!... Czy nie słyszysz, co ci jaśnie pani gada?...
Samej karbowej ów pałac w Wólce i obietnice wydały się tak wspaniałe, że wnet pobiegła do izby, przewróciła dogóry nogami skrzynią i w kilka minut wyszła ubrana jak na odpust. Nie zapomniała włożyć na szyję paciorków i wziąć w ręce trzewików.
— Dlaczego ich na nogi nie kładziesz? — spytała pani.
— Jużci prawda! — szepnęła karbowa i ozdobiła wielkiemi trzewikami swoje czerwone nogi.
Powóz zajechał przed sień. Karbowa wzięła Anielkę w objęcia jak małe dziecko i ułożyła ją w rogu siedzenia, sama zajmując miejsce na przodzie. Obok Anielki usiadła dama, a Józio już był na koźle.
Powóz ruszył noga za nogą.
— Bądź zdrów, mój człowieku! — rzekła pani do karbowego, który wyglądał jak skazaniec.
Karbowa nie pożegnała się nawet z mężem. On w ciężkim kłopocie zapomniał o tej formalności, ona zaś myślała o tem tylko — że jedzie czterokonną karetą. Zhardziała kobiecina na dobre, i choćby jej mąż kazał wracać do domu, choćby ją miał zbić za powrotem, nie porzuciłaby już swego siedzenia.
Ale chłopu nie przyszło do głowy sprzeciwiać się rozkazom jaśnie pani, choć okrutnie bolało go serce. Szedł więc biedak o kilkanaście kroków za powozem, patrzył w żonę jak w tęczę i na migi pokazywał jej, że bardzo cierpi. Rozkładał i załamywał ręce, ściskał pięści, a wkońcu zaczął targać długie włosy.
— O! daj mi ta spokój... — wybuchnęła zniecierpliwiona kobieta.
— Co to znaczy?... — spytała ją pani, zdziwiona niespodzianym wykrzyknikiem.
— Abo idzie za karytą, jak ciele za krową, i drze się za łeb... Głupi, czy co?...
Pani, odwróciwszy się do karbowego, zobaczyła jakąś cząstkę jego pantomin.
— No, mój człowieku — rzekła — jeżeli masz tak rozpaczać po żonie, to już lepiej, nie czekając na nią, przyjdź sam do Wólki...
— A kiej przyjść, jaśnie pani?... — spytał.
— Kiedy zechcesz.
Pozwolenie to tak dalece uspokoiło chłopa, że tylko pogroził żonie pięścią i zawrócił do chaty. Teraz karbowa mogła już bez przeszkody służyć chorej.
Jechali wolno. Owiana świeżem powietrzem, Anielka oprzytomniała nieco, poczęła oglądać się i rozmyślać. Kto jest ta dobra pani?... Dokąd jadą? A może w nowem miejscu czeka na nią mama, która chce im zrobić niespodziankę?...
Patrzyła na schyloną trzcinę i równy, szeroki płat bagien, upstrzonych kępami.
Gdy wjechali w las, przysłuchiwała się jego jednostajnemu szumowi. Potem, zdawało się jej, że drzewa wyciągają do niej konary i coś szepczą. Lecz nim zdążyła uchwycić pierwszą sylabę tej mowy, powóz minął drzewo.
— Co one chcą powiedzieć?...
Natężała słuch. Już, już coś rozumie. Jest to jakaś tajemnica, ani smutna, ani wesoła, tylko rozległa, ważna, którą cały las powtarza, lecz której ona dowiedzieć się nie może.
Ciągły, powolny ruch i zmiana widoków poplątanych, nieokreślonych, poczęły drażnić Anielkę. Przymknęła oczy, ale wtedy zdawało jej się, że powóz nagle staje. Spojrzała — znowu jadą, i tylko ktoś z poza konarów zagląda do niej ciekawie. Kto to?... Co to?... Jakieś mnóstwo widziadeł, nie mających kształtów ani barwy, cichych, rojących się.
Podróż ciągnęła się bez końca. Minęli las. Jakież to niebo ogromne i głębokie, a ona leży nad tym bezmiarem, nieprzywiązana do niczego. Ogarnęła ją obawa przestrzeni. Zdawało jej się, że spadnie gdzieś, to znowu, że pustka jest jakimś zbitym materjałem, który ją przytłacza.
Anielka jęknęła.
— Co tobie, moje dziecko? — zapytała dama.
— Boję się... Ja spadnę tam! — mówiła, wskazując ręką na sklepienie niebieskie.
O, trzymajcie mnie!...
Pani kazała podnieść budę nad powozem, i to uspokoiło nieco Anielkę. Lecz zaledwie przejechali paręset kroków, dziewczynka zaczęła płakać i prosić:
— O, zostawcie mnie tutaj!... Połóżcie mnie na polu, niech ja już umrę... Tak wszystko we mnie drży... tak się strasznie huśtam... Nie wiem, co mi jest, nie wiem, gdzie mnie wieziecie... Przecie ja nikomu nic złego nie zrobiłam... zacóż mnie tak męczą?... O, mamo!... mamo!...
Do dworu było już niedaleko. Zawołano ludzi i przeniesiono Anielkę na rękach. Józio i karbowa płakali, dama była bardzo niespokojna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.