<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.
Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu, majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przytem noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.
Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.
Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.
— Do wsi Lebjaży.
— To w stronę, ale konie dać mogę.
— Daleko ta wieś?
— Wiorst czterdzieści.
— A po drodze żadnej osady?
— Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?
Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł zcicha:
— Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.
Dziwne to było, ale człowiekowi, posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży, wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:
— Posilcie się i wypijcie herbaty.
Na to się zgodził podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.
Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach, i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego woddali; dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.
Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast — otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.
Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.
Opadł go strach i słabość, więc zsiniałemi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.
Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodjagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co? Może wszystko pokolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.
Stanął, rozejrzał się przygasłemi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:
— Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw i nie dobrnę do tej Petrówki. Niema już mnie!
Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał; więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go szczęściem jeszcze dosłyszał.
Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?
Nic, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.
Trójka koni leciała ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.
— Kto ty, czego wołasz? — zagadnął woźnica.
— Na Bożą miłość, poratujcie mnie! — rzekł, jąkając się w obawie odmowy. — Daleko stąd do Petrówki?
— Trzy wiorsty. My tam jedziemy.
— To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.
— Pani, — obejrzał się woźnica na sanki — niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.
Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:
— Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?
— Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.
— Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki — burknął woźnica. — Ty chyba nie tutejszy?
— Nie, z Europy jadę.
— Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.
Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.
— Tam pies, — rzekł — ugryzie!
— Nu, nie jego wina, żeś złodziej, czy kryminalista — rzekł obojętnie furman. — Dobrego on nie zaczepi.
Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.
— Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził, — rzekł woźnica, zacinając konie — ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.
Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał niemi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.
— Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć — ozwała się kobieta.
Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani“ swoją ostatnią monetę.
— Dziękuję wam za uratowane życie — wymówił, zawstydzony małością datku.
Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.
— Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania.
Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:
— Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się wpół godziny!
Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.
Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:
— Zdrowia wam, Marja Kazimierowna!
— Zdrowia wam! — odparła uprzejmie.
Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowoprzybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.
Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.
— Daleko stąd do Lebjaży?
— Wiorst dwadzieścia.
— A ile będzie kosztowała tam podwoda?
— Rubla, jeśli kto zechce jechać.
Podróżny zwiesił głowę.
— A ty dokąd? — zagadnął chłop.
— Tamże.
— Aha! Na mieszkanie?
— Nie wiem.
— Ty zesłany?
— Nie. — Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.
— Zdaleka? — spytano go.
— Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.
— Marjo Kazimierowno! — ozwał się jeden z chłopów. — Ten także do was jechać chce.
Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.
Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostem, uczciwem spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki bardzo silny i zdrów.
Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.
Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.
— Wy do Lebjaży jedziecie? Może się tam spotkamy? — rzekł.
— Pewnie, wieś nie świat. A ty do kogo?
— Do doktora Gostyńskiego.
— Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko, — zawołał — toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.
Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.
— Przepraszam panią, — rzekł zawsze nieśmiało — może brat pani wspominał o mnie.
— Pan jest Antoni Mrozowicki?
— Tak, pani.
— Brat mój i wspominał i oczekiwał pana, — odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy — tylko jego już niema.
Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.
— On umarł przed dwoma tygodniami! — dodała wreszcie z wysiłkiem.
Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.
Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i poco. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.
Wreszcie szynkarz głos podniósł:
— Boża wola! Nie płaczcie, panienko!
A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:
— Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!
Chłopi pokiwali głowami.
— Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Niema rady!
Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichemi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swem ciężkiem położeniu.
Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział.
Dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.
Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.
— Jedźmy, panie! — rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą zdawna ułożoną.
On w milczeniu usłuchał.
Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.
— Przed miesiącem pisał do mnie Antoni — ozwał się wreszcie nieśmiało.
— W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.
— A ojciec?
— Żyjemy jakoś — odparła posępnie. — Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?
— Trzy tygodnie.
— Ja już pięć lat tu jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.
— Proszę pani, — rzekł żywo — może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszem. Proszę mnie w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.
— Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.
— Dziękuję pani! — rzekł półgłosem.
— Ot, my i w domu — ozwał się woźnica.
Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą i stanęły wreszcie przed parkanem oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim, i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.
— Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Gryni wrota! — rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.
Znaleźli się w sieni, na schodach, prowadzących na piętro.
Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:
— To ty, Maryniu?
— Ja, ciotko.
— Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.
— Ojciec sam?
— Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.
Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowicki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.
— Proszę pana! — wezwała go za sobą dziewczyna.
W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktór Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.
— Nic ci się złego nie przytrafiło?
— Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.
Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tem milczeniem.
— Gdzież pan spotkał moją córkę? — spytał stary po chwili.
Młody poczerwieniał gwałtownie.
— Powiem odrazu wszystko — rzekł. — W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłumok i pieniądze.
— Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!
— Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.
— Szaleństwo!
— Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.
Dziewczyny już nie było w pokoju.
— No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?
— Nie, wszystko w całości.
— Cóż, jakże się panu Syberja podoba?
— Straszna! — szczerze odparł Mrozowicki.
— O! A jakbyś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „buran“ śnieżny rozszalał na powitanie. To dopiero orgja stepu!
Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.
Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.
— To pan od nas jedzie? — zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.
— Z Wilna, proszę pani.
— Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?
— W dzień wyjazdu.
— O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.
— Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.
— Niby pan myśli, że to ich krewny — zawołała, wskazując gospodarza — gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co panie?
— Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.
— Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.
Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.
— Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.
Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktór na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tem niemem spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.
Staruszka oprzytomniała nieco.
— Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grynia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.
Mrozowicki zrozumiał, że była w domu tym gospodynią, a doktór, korzystając, że babina znikła za drzwiami, rzekł:
— Nie w Ostrej Bramie jej brat, ale na Rossie. Ale poco mówić. Dość ma strat wiadomych! Wdowa i sierota. Od dziesięciu lat z nami żyje. Pochowała tu męża i dwoje dzieci.
Weszli do jadalni. Ukazała się panna Marja i zasiedli we dwoje do posiłku. Mrozowicki mało co jadł. Czuł, że pada ze zmęczenia. Utowiczowa zarzucała go pytaniami, a tymczasem panna Marja zdawała ojcu sprawę z podróży.
— W Krynce odebrałam siedemdziesiąt rubli, a w Petrówce pięćdziesiąt trzy. Po wódkę do Kurhanu trzeba jutro posyłać. Pojadę sama, bo i do kramiku wiele mi brakuje.
— Możeby lepiej Grynię posłać z listem do Szumskiego. Ten załatwi.
— Zawsze jak najgorzej. Wolę sama to zrobić.
— Jak chcesz. A przygotowaliście gościowi kwaterę?
— Tutaj chyba nie zamieszka?
— Dlaczego? Jest przecie pusty pokój!
Dziewczyna nic nie odrzekła. Wstała i wnet posłyszał Mrozowicki, jak Siergiejowi wydawała rozporządzenia. Po chwili kobiety się usunęły. Doktór wskazał przybyłemu drzwi przeciwległe i rzekł głucho:
— Ten pokój teraz pusty. Wygodnie panu będzie. Proszę darować, że nie przeprowadzam, ale ja tam od dwóch tygodni nie byłem.
To rzekłszy, odwrócił się prędko i wyszedł do siebie.
Pusty pokój niedawno był zamieszkały, urządzony wygodnie, ciepły, jasny. Podłogę osłaniał miękki wojłok, na ścianach wisiała broń, skóry, wypchane ptaki, gdzie niegdzie kirgiskie osobliwości, dziwaczne stroje i „idoły“ ich monstrualne.
Badacz tu mieszkał, turysta, uczony, człowiek wykształcony i czynny. Szafy ksiąg były pełne, w innych było widać lekarskie narzędzia. Trochę kurzu osiadło na wszystkiem i zapach pleśni czuć było.
Mrozowicki jednak nie miał już sił do myśli ciężkiej o zmarłym przyjacielu. Zasnął kamiennym snem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.