Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nie opisujemy Bastylji, byłaby to rzecz zbyteczna.
Żyje ona jako wiekuisty obraz w pamięci zarówno starych, jak dzieci.
Wejście do Bastylji bronione było przez odwach, potem przez dwa szeregi szyldwachów, wreszcie przez dwa mosty zwodzone.
Po przebyciu rozmaitych przeszkód, dochodziło się do dziedzińca, gdzie było mieszkanie komendanta.
Z tego dziedzińca galerja prowadziła do rowów Bastylji.
U drugiego wejścia, wychodzącego na rowy, znajdował się most zwodzony i krata żelazna.
U pierwszego zaraz wejścia chciano zatrzymać Billota, ale pokazał przepustkę i wpuszczono go.
Billot, spostrzegł wtedy, że za nim idzie Pitoux.
Ten nie miał własnej woli, ale byłby za zagrodnikiem poszedł do samego piekła, a choćby nawet na księżyc.
— Pozostań tu — rzekł Billot; — jeżeli nie wyjdę, dobrze będzie, ażeby ktoś przypomniał ludowi, że wszedłem.
— Dobrze — odpowiedział Pitoux, — kiedy trzeba mu to przypomnieć?...
— Po godzinie.
I poszedł przez pierwszą linję szyldwachów; Pitoux tymczasem powrócił na plac.
Przy moście zwodzonym trzeba było znowu się porozumiewać ze strażą.
Billot pokazał swoją przepustkę; most się opuścił, krata się odemknęła.
Po za furtą okratowaną mieszkał gubernator Bastylji.
Dziedziniec wewnętrzny, na którym gubernator oczekiwał Billota, był zarazem miejscem przechadzki dla więźniów.
Strzegło go osiem baszt, to jest osiem olbrzymów.
Żadne nań nie wychodziło okno. Nigdy słońce nie przecisnęło się na jego grunt wilgotny i prawie grzązki: rzekłbyś, że to dno wielkiej studni.
W dziedzińcu tym, zegar, podparty na figurach niewolników, okutych w łańcuchy, liczył czas wolnym i mierzonym odgłosem wahadła. Kiedy który z więźniów wychodził w głąb tej „studni“, przerażony tą ciemnością ponurą, popatrzył tylko przez chwilę na zimne kamienie i czemprędzej prosił, ażeby mógł powrócić do swej celi więziennej.
Poza kratą, wychodzącą na dziedziniec, mieszkał, jak powiedzieliśmy, pan de Launay.
Pan de Launay miał wówczas lat około pięćdziesięciu. Tego dnia przywdział ubranie popielate, wpiął wstążeczkę orderu św. Ludwika, a w ręku trzymał laskę z ukrytą szpadą.
Był to człowiek niedobry: pamiętniki Liguetta rzuciły nań światło smutnej sławy; nienawidzono go prawie tak, jak i samo więzienie.
Utrzymywał swój dom prywatny kosztem więźniów. Skąpił na opale dla nich, a każdego sprzętu więziennego podawał podwójną cenę. Miał przywilej wprowadzić rocznie do Paryża sto beczek wina bez cła.
Przywilej ten odstępował, a właściwie sprzedawał szynkarzowi, który tym sposobem sprowadzał sobie wina najwytrawniejszych gatunków. Niedość na tem, za dziesiątą część pieniędzy, otrzymanych za sprzedaż tego przywileju, kupował ocet, który dawał do picia więźniom.
Dla biedaków, zamkniętych w Bastylji, jedyną pociechą był ogródek, założony na bastjonie. Tam mogli się przechadzać, tam mieli przez chwilę powietrze, kwiaty, światło, słowem naturę. Ale pan de Launay wynajął ten ogródek ogrodnikowi i dla pięćdziesięciu franków rocznie pobieranych z dzierżawy, pozbawił więźniów tej ostatniej ulgi.
Wprawdzie dla więźniów bogatych był niezwykle uprzejmy, jednego z nich wprowadził nawet do swojej kochanki, której też utrzymanie i umeblowanie nic go nie kosztowało.
Kto przeczyta dzieło „Bastylja zdemaskowana“, znajdzie w niem ten fakt i wiele innych.
Bądź co bądź był to jednak człowiek odważny.
Dzień już cały, burza szemrała nad nim. Przez dzień cały czuł wzbierającą falę powstania, która wznosiła się coraz wyżej i uderzyła o stopy jego murów.
Blady był a jednak spokojny.
Wprawdzie miał u siebie cztery armaty gotowe do wystrzału; miał koło siebie załogę szwajcarów i inwalidów, a przed sobą tylko bezbronnego człowieka. — Billot bowiem, wchodząc do Bastylji, oddal karabin Ludwikowi.
Wiedział, że poza tą kratą, broń wszelka byłaby dlań raczej niebezpieczna, niż przydatna.
Billot jednym rzutem oka objął wszystko; postawę spokojną i niemal groźną gubernatora, szwajcarów, stojących na straży, inwalidów ustawionych przy zrębach ziemi i ciche krzątanie się artylerzystów. Wartownicy trzymali broń na ramieniu, oficerowie mieli obnażone szpady.
Gubernator nie ruszył się z miejsca i Billot zmuszony był podejść do niego; za parlamentarzem ludowym zamknęła się krata ze złowrogiem zgrzytem żelaza, który nawet mężnego Billota przejął dreszczem aż do szpiku kości.
— Czegóż jeszcze chcecie ode mnie? — zapytał pan de Launay.
— Jeszcze? — powtórzył Billot — zdaje mi się, że po raz pierwszy widzę was, jaśnie wielmożny panie, i że tem samem nie macie prawa być znużony moim widokiem.
— Bo powiadają, że przybywacie z Ratusza.
— To prawda.
— A ja przed chwilą miałem u siebie deputację rady miejskiej.
— Z czem ona przyszła?
— Prosić mnie o przyrzeczenie, ażebym nie użył broni palnej.
— I przyrzekliście, panie?
— Przyrzekłem. — Proszono mnie, ażebym cofnął armaty.
— I kazaliście je cofnąć. Wiem o tem; byłem na placu Bastylji, kiedy manewr ten wykonano.
— I myśleliście zapewne, że ustępuję przed groźbą ludu?
— No! — rzekł Billot — tak to niby wyglądało.
— A co! czy nie mówiłem wam, panowie? — odezwał się de Launay do oficerów — powiedziałem, że nas posądzać będą o nikczemne tchórzostwo.
Potem, zwracając się do Billota.
— A wy z czyjej strony przychodzicie? — zapytał.
— W imieniu ludu! — odparł Billot dumnie.
— To dobrze — oświadczył z uśmiechem de Launay — ale musicie mieć, przypuszczam, inną jeszcze rekomendację; gdyż z tą, na jaką się powołujecie, nie bylibyście przeszli poza pierwszą wartę.
— Tak jest, mam przepustkę, list bezpieczeństwa od pana de Flessellesa, waszego przyjaciela, panie.
— Flesselles! Powiedzieliście, że to mój przyjaciel — podjął de Launay, patrząc na Billota tak, jakby chciał czytać w głębi jego serca. — Skąd wiecie, że pan de Flesselles jest moim przyjacielem?
— Przypuszczam, że nim jest.
— To tylko przypuszczenie, ale dobrze. Proszę o tę przepustkę.
Billot podał papier.
De Launay przeczytał raz, potem drugi, rozłożył list, ażeby zobaczyć, czy nie mieści jeszcze jakiego przypisku, ukrytego między dwiema kartkami — wreszcie przeglądał go pod światło, aby się upewnić, czy nie ma czego napisanego między wierszami.
— I tylko tyle pisze? — zapytał.
— Tyle.
— Jesteś pan pewny?
— Najpewniejszy.
— A nic nie kazał mi powiedzieć?
— Nic..
— To dziwne! — odrzekł de Launay, spoglądając przez strzelnicę na plac Bastylji.
— A cóż miał więcej powiedzieć? — zapytał Billot.
De Launay machnął ręką.
— Rzeczywiście, nic. A zatem powiedz pan czego chcesz, tylko proszę się śpieszyć, bo nie mam czasu.
— Chcę prosić o oddanie nam Bastylji.
— Co? — zawołał de Launay, żywo się odwracając, jak gdyby źle usłyszał — co mówicie?
— Mówię, że w imieniu ludu przychodzę wezwać pana gubernatora o oddanie Bastylji.
De Launay wzruszył ramionami.
— Dziwne to stworzenie ten lud — rzekł.
— Co? — ozwał się Billot.
— I czegóż on chce od Bastylji?
— Chce ją zburzyć.
— A co mu u djabła przeszkadza Bastylja? Czyż kiedy jaki człowiek z ludu dostał się do Bastylji? Przeciwnie, lud powinienby błogosławić każdy jej kamień. Kogóż to wsadzają do Bastylji? Filozofów, uczonych, arystokratów, ministrów, książąt, to jest nieprzyjaciół ludu.
— To tylko dowodzi, że lud nie jest egoistą.
— Mój panie — rzekł de Launay z pewnem politowaniem — jak to odrazu można poznać, że nie jesteś żołnierzem.
— To prawda, jestem rolnikiem.
— I że nie pochodzisz z Paryża.
— Prawda i to, pochodzę z prowincji.
— I nie znasz wcale Bastylji.
— Prawda, znam ją o tyle, o ile widziałem, to jest z powierzchowności.
— To pójdź ze mną, pokażę ci, co to Bastylja.
— Oho! — pomyślał sobie Billot — wprowadzi mnie na jaką klapę ruchomą, która natychmiast otworzy się pod mojemi nogami, i potem dobranoc, ojcze Billot.
Ale nieustraszony zagrodnik ani drgnął i gotował się pójść za gubernatorem.
— Trzeba wam wiedzieć, że mam w swych lochach tyle prochu, iż mogę wysadzić powietrze Bastylję, a z Bastylją połowę przedmieścia świętego Antoniego.
— Wiem o tem — odparł spokojnie Billot.
— Dobrze. Spojrzyjcie na te cztery działa.
— Widzę je.
— Jak widzicie, zajmują one całą galerję, a galerji tej broni najpierw odwach, następnie drugi odwach, następnie dwa rowy, których przejść inaczej nie można, jak po dwóch mostach zwodzonych, nareszcie sztachety żelazne.
— O! ja nie mówię, że Bastylja jest źle strzeżona — spokojnie odparł Billot — mówię tylko, że będzie dobrze atakowana.
— Chodźmy dalej — rzekł de Launay.
Billot uczynił głową znak przyzwalający.
— Oto cembrowanie rowów — rzekł gubernator — patrzcie, jaka wysokość murów.
— Ze czterdzieści stóp.
— Tak, czterdzieści w dół, a piętnaście w górę.
— Widzicie więc, że jakkolwiek dobre paznogcie może mieć lud, połamie je sobie na tym kamieniu.
— Ja też nie powiedziałem — rzekł Billot że lud zburzy Bastylję przed jej zdobyciem, tylko, że ją zburzy po zdobyciu.
— Wejdźmy na górę — mówił dalej de Launay.
Przeszli ze trzydzieści stopni.
Gubernator się zatrzymał.
— Oto — rzekł — jeszcze jeden otwór, przez który chcecie wejść: ten broniony jest tylko przez jednę strzelnicę ręcznej broni, ale ma on pewną reputację.
Marszałek Maurycy Saski nazywał tę strzelnicę swoją fujarką, bo ona najdokładniej wyśpiewywała nutę, którą lubił. To szczegół historyczny.
— A tak! — ozwał się Billot.
— Idźmy dalej.
I znowu przebyli kilkanaście stopni.
Teraz wydostali się na taras baszty de la Comte.
— Aha! — ozwał się Billot.
— Co takiego? — zapytał de Launay.
— Pan gubernator nie kazałeś zdjąć armat?
— Kazałem je tylko odsunąć i na tem koniec.
— Ja jednak powiem ludowi, że armaty stoją ciągle.
— I owszem.
— Więc nie każecie ich zdjąć zupełnie, panie gubernatorze?
— Ani myślę.
— Doprawdy?
— Armaty królewskie stoją tu z rozkazu królewskiego, mój panie — i ustąpią tylko z rozkazu królewskiego.
— Panie de Launay — odezwał się Billot, czując, że słowo jego poważnieje i wzrasta do wysokości sytuacji — panie de Launay, prawdziwy król, którego radzę wam słuchać, jest ten...
I wskazał gubernatorowi tłum szary, pokrwawiony gdzieniegdzie w bitwie wczorajszej, który falował przed wałami, połyskując bronią pod słońce.
— Panie — rzekł z kolei de Launay, odrzucając głowę w tył z miną wyniosłą — być może, iż wy znacie dwóch królów; ale ja, gubernator Bastylji, znam tylko jednego, który położył swój podpis na dyplomie, na mocy którego ja tu rozkazuję ludziom i rzeczom.
— Nie jesteście więc obywatelem? — krzyknął Billot z gniewu.
— Jestem szlachcicem francuskim — odparł gubernator.
— A tak! prawda, jesteś pan żołnierzem i mówisz jak żołnierz, ani słowa.
— Powiedzieliście prawdę, panie Billot — odrzekł de Launay. — Jestem żołnierzem i przedewszystkiem spełniam swą powinność.
— A ja, panie — odparł Billot — jestem obywatelem i ponieważ moja powinność obywatelska znajduje się w sprzeczności z waszą powinnością żołnierską, jeden z nas umrze.
— Być może, mój panie.
— Więc jesteście gotowi strzelać do ludu?
— Nie; dopóki lud nie będzie strzelać do mnie. Na to dałem słowo deputatom pana de Flesselles. Widzicie, że armaty stoją cofnięte, ale za pierwszym strzałem danym z placu na mój zamek...
— I cóż, za pierwszym strzałem?
— Podejdę sam do jednej z tych armat, naprzykład do tej; zatoczę ją sam pod otwór, wyceluję sam i zapalę tym oto lontem.
— Pan?
— Ja.
— O!... gdybym wierzył, że tak będzie — rzekł Billot — to nim pan spełniłbyś podobną zbrodnię...
— Powiedziałem wam, że jestem żołnierzem i że znam tylko rozkaz królewski.
— Spojrzyj pan — rzekł Billot, wskazując kolejno dwa punkta różne, przedmieście św. Antoniego i bulwar, — oto kto wam odtąd będzie rozkazywał.
Były to dwie masy czarne, zbite, ryczące, falujące jak olbrzymi wąż, którego widać było głowę i ciało, ale którego ostatnie pierścienie ginęły w zagięciach ziemi, po której sunął.
A wszystko to, co widać było z olbrzymiego gadu, błyszczało olśniewającą łuską.
Był to podwójny tłum, któremu Billot oznaczył schadzkę na placu Bastylji, prowadzony jeden przez Marata, drugi przez Gonchona.
Z obu stron zbliżał się, potrząsając bronią i wydając straszliwe okrzyki.
De Launay zbladł na ten widok i podnosząc laskę zawołał:
— Do armat!...
Potem podchodząc ku Billot‘owi z gestem groźnym:
— A ty, nieszczęśliwcze!... — rzekł — przychodzisz tu pod pozorem parlamentowania, a inni tymczasem atakują!... czy wiesz, żeś zasłużył na śmierć?
Billot spostrzegłszy ten ruch szybki jak błyskawica, schwycił de Launay’a za pas i kołnierz.
— A ty — rzekł, podnosząc go z ziemi, — zasłużyłeś, ażebym cię przerzucił przez mur i abyś kości pogruchotał w rowie; ale dzięki Bogu, pobiję cię innym sposobem.
W tej chwili okrzyk ogromny, powszechny, idący z góry do dołu, wstrząsnął powietrzem jak huragan. Zaraz też na tarasie ukazał się pan de Losme, major Bastylji.
— Panie — zawołał, zwracając się do Billota, — panie, na miłość boską, pokaż się!... Cały lud mniema, że pana tu spotkało nieszczęście i woła, ażeby pana oddać.
Jakoż w istocie nazwisko Billot‘a, rozgłaszane przez Pitoux w tłumie, dało się słyszeć w okrzykach.
Billot puścił de Launay‘a, który laskę schował do pochwy.
Między tymi trzema ludźmi nastała chwila wahania, podczas której brzmiały okrzyki groźby i zemsty.
— Pokaż się pan — rzekł de Launay, nie dlatego, ażeby mnie te okrzyki straszyły, ale, żeby wiedziano, iż jestem człowiekiem honorowym.
Wtedy Billot wytknął głowę przez otwór baszty i skinął ręką.
Na ten widok lud zagrzmiał oklaskami. Rewolucja rosła niejako na froncie Bastylji w osobie tego człowieka, który pierwszy deptał po jej tarasie, jak władca.
— Dobrze więc, panie — rzekł de Launay. Wszystko się między nami skończyło, nic już tu nie masz do roboty. Żądają cię tam; idź!...
Billot zrozumiał tę powściągliwość człowieka, w którego znajdował się mocy.
Zeszedł po tych samych schodach razem z gubernatorem.
Major pozostał, gubernator wydał mu jakieś rozkazy pocichu.
Widocznem było, że pan de Launay miał chęć czemprędzej rozpocząć obronne działania.
Billot przebył dziedziniec nie wyrzekłszy ani słowa.
Widział artylerzystów przy armatach.
Lonty już się dymiły.
Zatrzymał się przed nimi.
— Przyjaciele!... — rzekł do nich, — pamiętajcie, że ja przyszedłem tu prosić waszego zwierzchnika o unikniecie rozlewu krwi, a on odmówił.
— W imię króla!... panie — odezwał się de Launay tupiąc nogą — wychodź.
— Ej! panie rzekł Billot — wypędzasz mnie w imię króla; pamiętaj, abym nie wrócił w imieniu ludu.
Potem zwracając się ku oddziałowi szwajcarów:
— Za kim wy jesteście? — zapytał.
Szwajcarzy milczeli.
Da Launay wskazał mu palcem bramę żelazną.
Billot chciał jeszcze poraz ostatni spróbować:
— Panie — rzekł do de Launay‘a — w imię ludu! w imię twoich braci!
— Moich braci? Pan moimi braćmi nazywasz tych którzy krzyczą: „Precz z Bastylją! śmierć jej gubernatorowi!“. Są to może twoi bracia, ale z pewnością nie moi.
— Więc w imię ludzkości!
— W imię ludzkości? A cóż pana znagla do tego, żeby przychodzie w sto tysięcy, dla zamordowania stu biednych żołnierzy, zamkniętych w tych murach?.
— Właśnie, oddając Bastylję ludowi, ocalasz pan tym żołnierzom życie.
— A tracę honor.
Billot umilkł; rozbroiła go ta logika żołnierska. Ale zwracając się do szwajcarów i inwalidów:
— Poddajcie się, moi przyjaciele — zawołał — jeszcze czas. Za dziesięć minut będzie zapóźno.
— Jeżeli pan nie wyjdziesz stąd natychmiast — krzyknął z kolei de Launay — to słowo szlacheckie! każę cię rozstrzelać.
Billot zatrzymał się przez chwilę, skrzyżował ręce na znak wyzwania, po raz ostatni zmierzył wzrokiem de Launay‘a i wyszedł.