Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po raz pierwszy królowa wydawała się głęboko wzruszoną. Czy wskutek rozumowania czy pokory doktora?
Król także powstał z wyrazem stanowczości. Myślał o wykonaniu projektu.
Jednak, jako nawykły radzić się we wszystkiem królowej, odezwał się:
— Najjaśniejsza Pani, zgadzasz się, co...
— Trudna rada, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Marja Antonina.
— Nie żądam od ciebie zaparcia się woli — powiedział król niecierpliwie.
— Czego więc żądasz?
— Żądam od ciebie przekonania szczerego, któreby wzmocniło moje przekonanie.
— Żądacie ode mnie przekonania?
— Tak jest.
— O! to jestem mocno przekonana, Najjaśniejszy Panie...
— O czem?
— Że nadeszła chwila, w której monarchja stanie się najopłakańszem i najnikczemniejszem państwem w świecie.
— O! — odparł król — przesadzasz. Że opłakana jest monarchja, przyznaję, ale nikczemna, cóż znowu?
— Najjaśniejszy Pani?, smutny przekazali ci spadek twoi królewscy przodkowie — powiedziała Marja Antonina z żalem.
— Tak — podjął Ludwik XVI — spadek, który z boleścią muszę dzielić z tobą.
— Pozwól, Najjaśniejszy Panie, — wtrącił Gilbert, który litował się w głębi serca nad niedolą królewskiej pary upadłej; — nie ma powodu, dla któregoby Waszej Królewskiej Mości przyszłość przedstawiała się tak przerażająco. — Monarchja despotyczna upadła, zaczyna się państwo konstytucyjne.
— E! panie — rzekł król — czyżem ja zdolny do utworzenia podobnego państwa we Francji?
— Dlaczego nie, Najjaśniejszy Panie? — wtrąciła królowa, nabierająca otuchy ze słów Gilberta.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział król — jestem człowiekiem rozsądnym i światłym. Ale umiem właśnie wszystko to, co mi do rządzenia krajem jest najmniej potrzebne. W chwili, kiedy mnie strącą z wyżyn nietykalności monarchów, panujących samowładnie, w chwili, kiedy odkryją we mnie człowieka prostego, stracę całą sztuczną siłę, która jedynie była potrzebną do rządzenia Francją, bo, prawdę mówiąc, Ludwik XIII, XIV i XV, utrzymywali się dzięki tej sztucznej sile. Czego potrzeba francuzom teraźniejszym? Pana. Ja jestem zdolnym być tylko ojcem. Czego potrzeba rewolucjonistom? Miecza. Nie mam siły do uderzenia.
— Nie czujesz w sobie siły do uderzenia? — zawołała królowa — do uderzenia ludzi, rabujących dobro dzieci twoich ludzi, którzy chcą gruchotać na twem czole jedne po drugich ozdoby korony francuskiej.
— Cóż na to odpowiem? — rzekł Ludwik XVI spokojnie; — odpowiem: „nie?“ Rozniecę w tobie te burze, które moje życie niepokoją. Umiesz nienawidzić. O! tem lepiej dla ciebie. Umiesz być niesprawiedliwa, ale nie czynię ci wymówek: to wielki przymiot u panujących.
— Może masz mnie za niesprawiedliwą względem rewolucji — powiedz?
— Tak, w rzeczy samej.
— Powiedziałeś: „tak“, Najjaśniejszy Panie, powiedziałeś: „tak“!
— Gdybyś była zwykłą obywatelką, droga Antonino, nie mówiłabyś tak jak teraz.
— Nie jestem zwykłą obywatelką.
— Otóż dlatego mam cię za wytłumaczoną, ale to nie znaczy, abym był tego samego zdania. Nie, Najjaśniejsza Pani nie poddaj się; — wstąpiliśmy na tron Francji w krytycznej chwili; trzeba nam siły do ciągnięcia tego wozu uzbrojonego kosą, który zowią rewolucją; a tej siły nam brakuje.
— Tem gorzej! — zawołała Marja Antonina — bo wóz stratuje nasze dzieci.
— Niestety! wiem o tem, ale my z tem wszystkiem, nie posuniemy go naprzód!
— To go cofniemy, Najjaśniejszy Panie.
— O! — wtrącił Gilbert z głębokiem naciskiem — strzeż się, Najjaśniejsza Pani! Wóz cofając się, może was zgnieść bardzo łatwo.
— Panie — odparła niecierpliwie królowa — uważam, że zadaleko posuwasz szczerość rad swoich.
— Umilknę, Najjaśniejsza Pani.
— E! mój Boże! dajże mu mówić — rzekł król — tego, co on głosi, jeżeli nie wyczytał w dwudziestu dziennikach, piszących podobne rzeczy od tygodnia, to dlatego jedynie, że ich chyba czytać nie chciał. Bądź mu za to przynajmniej wdzięczna, że nie zaprawia goryczą prawdy słów swoich.
Marja Antonina umilkła.
Potem dodała z bolesnem westchnieniem:
— Oto treść moich słów, a raczej powtórzenie: wracać do Paryża z własnego popędu, jest to uświęcić wszystko, co się stało.
— Tak — rzekł król — wiem o tem dobrze.
— Upokorzyć się, zaprzeć się swego wojska, gotowego do obrony.
— Oszczędzić krwi francuskiej — dodał doktór.
— Oświadczyć, że odtąd zaburzenie i gwałty mogą rozkazywać i nadawać woli królewskiej kierunek najlepszy dla burzycieli i zdrajców.
— Najjaśniejsza Pani, zdaje mi się, że tylko co byłaś łaskawą wyznać, iż miałem szczęście ją przekonać.
— Tak, wyznaję, rąbek zasłony tylko co odchylił się przede mną. Teraz! o! teraz panie! znowu jestem ślepą, tak jak mówisz, i wolę stokroć widzieć w sobie tę dumę, do której przyzwyczaiło mnie wychowanie, tradycja, historja; wolę się widzieć ciągle królową, niż złą matką tego ludu, który mnie znieważa i nienawidzi.
— Antonino! Antonino! — zawołał Ludwik XVI, przerażony nagłą bladością na licach królowej, zapowiadającą straszny wybuch gniewu.
— O! nie, nie, Najjaśniejszy Panie, będę mówiła — odparła królowa.
— Miej się na ostrożności, Najjaśniejsza Pani.
I oczyma król wskazał jej doktora.
— E! pan wie o wszystkiem, o czem chcę mówić... wie nawet, o czem myślę — dodała z gorzkiem wspomnieniem sceny, zaszłej między nią a Gilbertem; dlaczego mam się przymuszać? Pan doktór zresztą obrany został na naszego powiernika, i nie wiem, czego miałabym się obawiać! Wiem, Najjaśniejszy Panie, że cię porywają, jak nieszczęśliwego księcia w moich ulubionych balladach niemieckich. — Dokąd idziesz? Nic nie wiem. Ale idziesz tam, skąd nigdy nie wrócisz.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, jadę tylko do Paryża odpowiedział Ludwik XVI.
Marja Antonina wzruszyła ramionami.
— Masz mnie chyba za szaloną — rzekła głosem głuchym i wzruszonym. Jedziesz do Paryża?... dobrze. Ale skąd wiesz, że Paryż nie jest tą otchłanią, której nie widzę, ale którą przeczuwam. Dlaczegóżby w tłumie, który cię bezwątpienia otoczy, nie mianoby cię zabić? Któż wie, która z pomiędzy stu tysięcy grożących pięści pchnie cię nożem?
— O! co do tego, bądź spokojna, kochają mnie — zawołał król.
— Nie mów tego, Najjaśniejszy Panie, bo litowałabym się nad tobą. Kochają cię, ale zabijają, duszą i mordują przedstawicieli swoich na ziemi; znieważają ciebie i króla!... Ciebie, obraz Boga! Przecie komendant Bastylji był przedstawicielem twoim, reprezentantem króla. Wierz mi, że nie przesadzam: jeżeli zabili de Launay‘a, tego walecznego i wiernego sługę, zabiliby i ciebie, Najjaśniejszy Panie, gdybyś był na jego miejscu. I jeszcze łatwiej niż jego, bo ciebie znają i wiedzą, że zamiast się bronić, nadstawiłbyś piersi.
— Czyś skończyła? — rzekł król.
— Zdaje mi się, że skończyłam.
— Więc mnie zabijają?
— Tak, panie.
— I cóż stąd?
— A dzieci moje! — zawołała królowa.
Gilbert uznał, że teraz nastąpiła dlań pora, ażeby wdać się w tę rozmowę.
— Najjaśniejsza Pani — powiedział — król będzie tak szanowany w Paryżu, i obecność jego takie sprawi uniesienie, że jeżeli się obawiam, to nie o króla, ale o fanatyków gotowych dać się zgnieść kopytami jego koni, jak indyjscy derwisze pod kołami wozu swego bożyszcza.
— O! panie! panie! — zawołała Marja Antonina.
— Ten pochód do Paryża będzie triumfem, Najjaśniejsza Pani.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nie odpowiadasz?
— Bo jestem potroszę zdania doktora, Najjaśniejsza Pani.
— I niecierpliwie wyglądasz chwili swego triumfu, nieprawdaż? — wybuchnęła królowa.
— Król w tym względzie miałby słuszność, a niecierpliwość dowodziłaby zdrowego rozsądku, z jakim Jego Królewska Mość sądzi o ludziach i rzeczach. Im prędzej Najjaśniejszy Pan pośpieszy, tem triumf będzie większy.
— I pan w to wierzy?
— Jestem tego pewny, bo król, opóźniając się; może stracić całą korzyść inicjatywy. Bo mogłaby ona, pomyśl Najjaśniejsza Pani, mogłaby wyjść skądinąd, a toby zmieniło w oczach paryżan stanowisko króla, to uczyniłoby go poniekąd zależnym od cudzych rozkazów.
— Widzisz — zawołała królowa — doktór mówi, że rozkazanoby tobie. O! Panie, zechciej o tem pomyśleć.
— Doktór nie powiedział, że już mi rozkazano.
— Cierpliwości! cierpliwości! zwlekaj tylko. Najjaśniejszy Panie, a żądanie, czyli raczej rozkaz, prędzej czy później, nastąpi.
Gilbert ściągnął lekko wargi z wyrazem niezadowolenia, który królowa natychmiast pochwyciła.
— Cóżem rzekła?... szeptała do siebie, biedna ja i szalona, mówiłam przeciw sobie...
— Cóż takiego? — zapytał król.
— Mówiłam ci, że zwłoka pozbawi cię korzyści z pośpiechu, a sama jednakże chcę cię prosić o zwłokę.
— O! Najjaśniejsza Pani! — rzekł Gilbert — wymagaj wszystkiego, byle nie zwłoki.
— Antonino — rzekł król, schylając głowę — czyś poprzysięgła sobie mnie zgubić?...
— O! Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa z wyrzutem, malującym wszystkie boleści serca — czy możesz tak do mnie mówić?
— Dlaczegóż więc chcesz abym opóźnił tę podróż? — zapytał król.
— Zważ, Najjaśniejsza Pani — wtrącił doktór — w takich okolicznościach pomyślna pora jest wszystkiem. Zważ, jaką mają doniosłość te upływające w podobnych chwilach godziny, kiedy cały lud rozszalały liczy je w miarę, jak biją na zegarze czasu.
— Ale nie dziś, panie Gilbert; jutro, Najjaśniejszy Panie, o! jutro; zaczekaj do jutra, a przysięgam, nie będę się opierała tej podróży.
— Jeden dzień stracony, szepnął król to...
— Dwadzieścia cztery długich godzin — powiedział Gilbert — rozważ to, rozważ Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie, tak być musi — błagała królowa.
— Jaki masz powód przynajmniej? — pytał król.
— Żadnego nie mam oprócz łez moich, rozpaczy, błagania, Najjaśniejszy Panie.
— Ale czyż wiemy co jutro przyniesie?... odezwał się król, cały wzburzony na widok rozpaczy królowej.
— Cóż się ma stać jutro? — pytała królowa, patrząc na Gilberta proszącym wzrokiem.
— O! — powiedział Gilbert — tam w Paryżu nic jeszcze; nadzieja choćby nikła jak obłok, każe im czekać do jutra — ale...
— Ale tutaj, nieprawdaż? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, tutaj.
— Zgromadzenie?
Gilbert skłonił głową.
— Zgromadzenie, — ciągnął król — które z ludźmi takimi, jak pan Mounier, pan Mirabeau, pan Sieyes, zdolne jest przysłać mi adres, pozbawiający mnie całej korzyści z mojej dobrej woli.
— To lepiej będzie — zawołała królowa z ponurą wściekłością — lepiej, bo wtedy odmówisz, utrzymasz swą godność królewską, nie pojedziesz do Paryża, a jeżeli trzeba będzie podtrzymywać wojnę, to ją popierać będziemy; jeżeli trzeba będzie umrzeć, umrzemy — ale jak królowie, jak panujący, jak chrześcijanie, ufający w Boga, od którego mają koronę.
Ludwik XVI, widząc tę egzaltację królowej, zrozumiał, że w takiej chwili trzeba było ustąpić.
Dał znak Gilbertowi, zbliżył się do Marji Antoniny i biorąc jej rękę, powiedział:
— Uspokój się, Najjaśniejsza Pani, stanie się, jak żądasz. Wiesz dobrze, droga małżonko, że za cenę mego życia, nie chciałbym uczynić nic ci nieprzyjemnego, bo mam najsłuszniejszy szacunek dla kobiety takiej jak ty, cnotliwej i godnej.
I Ludwik XVI z niewysławioną szlachetnością położył nacisk na tych słowach, wszystkiemi siłami podnosząc spotwarzoną królowę i to jeszcze wobec świadka, zdolnego poświadczyć w potrzebie to co usłyszał.
Ta delikatność wzruszyła głęboko Marję Antoninę, która w obu dłoniach ściskając wyciągniętą doń rękę króla, rzekła:
— Więc do jutra, Najjaśniejszy Panie, nie później; to ostatnia zwłoka: ale o nią proszę, jak o łaskę na kolanach; jutro, o której chcesz godzinie, przysięgam na to, pojedziesz do Paryża.
— Strzeż się, Najjaśniejsza Pani, doktór świadkiem — powiedział król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie, jak wiesz, zawsze dotrzymuję słowa — odparła Marja Antonina.
— Tak, ale wyznam...
— Cóż takiego?
— Że chciałbym bardzo wiedzieć, dlaczego ty, zdecydowana w głębi duszy, prosisz o dwadzieścia cztery godzin opóźnienia. Czy czekasz na jakie wiadomości z Paryża lub z Niemiec? — Czy idzie o?...
— Nie pytaj mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Kaprys — nieprawdaż?
— Kaprys, jeżeli chcesz.
— A! to już prawo najwyższe.
— Tak. Cóż stąd, że go nie ma w polityce i filozofji? Czemuż to nie wolno królom kaprysów politycznych podnieść do godności praw najwyższych?
— Przyjdzie i do tego, bądź spokojna. Co do mnie, tak już postąpiłem — dodał król żartując — więc... do jutra.
— Do jutra — odrzekła smutnie królowa.
— Zatrzymasz doktora przy sobie, Najjaśniejsza Pani? — spytał król.
— O! nie, nie — powiedziała królowa z żywością, która wywołała uśmiech na usta Gilberta.
— Wezmę go z sobą.
Gilbert skłonił się po raz trzeci Marji Antoninie, która tym razem oddała mu ukłon raczej jak kobieta, niż jak królowa.
I poszedł za królem, zwracającym się ku drzwiom.
— Zdaje mi się — mówił idąc przez galerję, — że jesteś dobrze z królową, panie Gilbert?
— Najjaśniejszy Panie — odparł doktór, jest to łaska, którą winien jestem Waszej Królewskiej Mości.
— Niech żyje król! — zawołali dworzanie, napływający do przedpokojów.
— Niech żyje król! — powtórzył w dziedzińcu tłum oficerów i żołnierzy cudzoziemskich, cisnący się do drzwi pałacu.
Te okrzyki przedłużające się i wzmagające, czyniły Ludwikowi XVI przyjemność, jakiej nigdy w podobnych okolicznościach nie doznawał.
Królowa zaś siedziała jak pierwiej w oknie, gdzie tyle strasznych chwil przebyła. Usłyszawszy okrzyki poświęcenia i miłości, przyjmujące przechodzącego króla, a rozchodzące się pod sklepieniami:
— Niech żyje król! — powtórzyła. — O! tak, niech żyje król! Będzie żył, ten król, i to wbrew tobie, niegodny Paryżu, otchłani niecna, przepaści krwawa, nie pochłoniesz tej ofiary!... Wyrwę ci ją, i to patrz! temi rękoma słabemi, które ci grożą w tej chwili, i wydają światu na obrzydzenie, a Bogu na zemstę!
Wymawiając te wyrazy z gwałtowną nienawiścią, która przestraszyłaby najszaleńszych rewolucjonistów, gdyby je mogli widzieć i słyszeć, królowa wyciągnęła słabe ramię, wyglądające z pod koronki, jak błyszczący miecz z pochwy.
Potem przywołała panią Campan, tę z dam swoich w której największe pokładała zaufanie, i zamknęła się w swoim gabinecie, rozkazując nie wpuszczać nikogo.