Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Król wyszedłszy od królowej, został natychmiast otoczony przez wszystkich oficerów i te osoby swojego dworu, którym kazał towarzyszyć sobie do Paryża.
Byli to panowie: de Beauyeau, de Villeroy, de Nesle i d‘Estain.
Gilbert, ukryty w tłumie, czekał aby Ludwik XVI go spostrzegł, choćby dla rzucenia nań okiem w przejściu.
Widoczne było, że wszyscy wątpili o trwałości królewskiego postanowienia.
— Panowie!... po śniadaniu jedziemy — rzekł Ludwik XVI.
Potem, spostrzegłszy Gilberta, dodał:
— A jesteś, doktorze; bardzo dobrze. Wiesz o tem, że biorę cię z sobą?...
— Słucham rozkazu, Najjaśniejszy Panie.
Król przeszedł do swego gabinetu, gdzie dwie godziny pracował.
Wysłuchał mszy z całym swym dworem, następnie około dziewiątej zasiadł do stołu.
Śniadanie odbyło się ze zwykłą ceremonją; tylko królowa, którą już po mszy widziano z oczyma czerwonemi i zapuchłemi, chciała, nie biorąc udziału, obecną być przy posiłku króla, aby dłużej z nim razem pozostać.
Królowa przyprowadziła oboje dzieci, które, już zapewne wzruszone napomknieniami matki, niespokojnie patrzyły to na ojca, to na straż i oficerów.
Dzieci, od czasu do czasu, ocierały zapewne z rozkazu matki łzy, wiszące u ich rzęs, a widok ten rozrzewnieniem przejmował całe zgromadzenie.
Król jadł i zachowywał się po stoicku.
Kilka razy przemówił do Gilberta, nie patrząc na niego, a odzywał się prawie ciągle do królowej i zawsze z głębokiem uczuciem.
Nakoniec wydał rozkazy.
Kończył śniadanie, kiedy mu doniesiono, że gęsta kolumna piechoty od strony Paryża, ukazała się w wielkiej alei, dotykającej placu Broni.
W jednej chwili oficerowie wybiegli z sali, król podniósł głowę, spojrzał na Gilberta, ale widząc, że ten się uśmiecha, jadł dalej spokojnie.
Królowa zbladła i nachyliła się ku panu de Beauveau, proszą go o dowiedzenie się bliższe.
Pan de Beauveau wybiegł prędko na dziedziniec.
Królowa podeszła do okna.
W pięć minut wrócił pan de Beauveau.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — gwardja narodowa paryska, słysząc pogłoskę, jakoby Wasza Królewska Mość miał zamiar odwiedzić paryżan, zebrała się w liczbie dziewięciu tysięcy aby wyjść naprzeciw was, a idąc tak ciągle i widząc opóźnienie, posunęła się aż do Wersalu.
— Takie zamiary mogą mieć? — spytał król.
— Jaknajlepsze w świecie!... — odpowiedział pan de Beauveau.
— Mniejsza o to! — wtrąciła królowa — zamknąć bramy.
— Niech Bóg broni — rzekł król — dość będzie zamknąć drzwi pałacu.
Królowa ściągnęła brwi i rzuciła spojrzenie Gilbertowi.
Ten czekał na to spojrzenie królowej, bo połowa jego przepowiedni już się sprawdziła.
Obiecywał przybycie dwudziestu tysięcy ludzi, było ich już dziesięć tysięcy.
Król zwrócił się do pana de Beauveau:
— Postaraj się pan, — rzekł — aby tym poczciwym ludziom dano coś do zwilżenia gardła.
Pan de Beauveau odszedł po raz drugi, i oznajmił szafarzom rozkaz króla.
Następnie wrócił.
— I cóż? — spytał król.
— Oto, Najjaśniejszy Panie, paryżanie toczą rozprawy z gwardją przyboczną.
— Jakto! — rzekł król — toczą rozprawy?
— O! z prostej grzeczności. Dowiedziawszy się, że Wasza Królewska Mość jedzie za dwie godziny, chcą czekać odjazdu króla i iść za jego karetą.
— Ależ zdaje mi się — spytała zkolei królowa — oni idą pieszo.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— A król ma konie u powozu, i król jedzie prędko, bardzo prędko. Wiesz, panie de Beauveau, że król ma zwyczaj jeździć bardzo prędko.
Te słowa tak wypowiedziane znaczyły:
— Dodajcie skrzydeł do powozu Jego Królewskiej Mości.
Król dał znak ręką, dla przerwania tej rozmowy.
— Pojadę wolno — powiedział.
Królowa wydała westchnienie podobne do wykrzykniku gniewu.
— Niesłusznie byłoby kazać tym dobrym ludziom biec, już i tak się zmęczyli, aby mnie uczcić. Pojadę wolno, nawet bardzo wolno, żeby każdy mógł iść za mną.
Otwarto okno.
Królowa odwróciła się zdziwiona: to Gilbert, z tytułu doktora, używał swego prawa, aby odświeżyć powietrze sali jadalnej, zgęszczone zapachem potraw i oddechem przeszło stu osób. Doktór stanął za firankami otwartego okna, a oknem dochodziły odgłosy tłumu, zgromadzonego na dziedzińcu.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — to gwardja narodowa, na bruku i słońcu, narażona na wielki upał.
— Dlaczegoby ich nie zaprosić na śniadanie razem z królem — szepnął do królowej jeden z jej oficerów ulubionych.
— Trzebaby ich w dzień wprowadzić na marmurowy dziedziniec, do przedsionków wszędzie, gdzie tylko trochę chłodniej — rzekł król.
— Dziesięć tysięcy ludzi w przedsionkach! — zawołała królowa.
— Rozproszeni wszędzie, pomieszczą się — odparł król.
— Rozproszeni wszędzie; ależ Najjaśniejszy Panie, sam wskażesz im drogę do swej sypialni.
Proroctwo przestrachu, które miało się ziścić w Wersalu przed upływem trzech miesięcy.
— Dużo mają dzieci z sobą, Najjaśniejsza Pani — rzekł ciszej Gilbert.
— Dzieci? — spytała królowa.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, wielu ich prowadziło dzieci z sobą, jakby na przechadzkę; dzieci są przebrane za małych gwardzistów narodowych, taki jest zapał do tej nowej instytucji.
Królowa otworzyła usta, ale w tej chwili spuściła głowę.
Miała ochotę rzec dobre słowo, ale duma i nienawiść ją powstrzymały.
Gilbert badał ją uważnie.
— A! — zawołał król — biedne dzieci! Kiedy kto z sobą przyprowadza dzieci, to pewnie bez zamiaru szkodzenia ojcu rodziny; jeden powód więcej, aby ich w cieniu umieścić te biedne maleństwa. Każcie im wejść; każcie wejść.
Gilbert skłonił lekko głowę, jakby mówił do królowej:
— Oto, Najjaśniejsza Pani, co miałaś powiedzieć, wskazałem ci stosowną porę. Słowo byłoby powtórzone i zjednałoby ci na dwa lata popularność.
Królowa zrozumiała tę niemą mowę Gilberta, i rumieniec pokrył jej czoło. Poznała swą winę i z wymówką przesłała w odpowiedzi Gilbertowi spojrzenie dumy i oporu.
Przez ten czas pan de Beauveau spełniał polecenia króla względem gwardji narodowej.
Wtedy usłyszano okrzyki radości i błogosławieństwa tego wojska, wprowadzonego za królewskim rozkazem do wnętrza pałacu.
Okrzyki, życzenia, wiwaty, dochodziły z powiewem wiatru do dwojga małżonków, uspokojonych co do usposobienia paryżan.
— Najjaśniejszy Panie, jakie rozkazy wydaje Wasza Królewska Mość swemu orszakowi? — zapytał pan de Beauveau.
— A te rozprawy gwardji z mymi oficerami?
— O! Najjaśniejszy Panie, ucichły; poczciwi ludzie tak są szczęśliwi, że mówią teraz: „Pójdziemy, dokąd nam każą. Król tak dobrze do nas jak i do innych należy; dokądkolwiek pójdzie zawsze naszym będzie.
Król spojrzał na Marję Antoninę. Marja Antonina ściągnęła wargi ironicznym uśmiechem.
— Powiedz gwardzistom, że mogą się rozmieścić, gdzie im się podoba — rzekł Ludwik XVI.
— Wasza Królewska Mość — zauważyła królowa — nie zapomni, że jest obowiązkiem nieodwołalnym straży przybocznej towarzyszyć waszej karecie.
Oficerowie, widząc niepewność króla, zbliżyli się, aby poprzeć królowę.
— Masz słuszność — rzekł król. — Zobaczymy.
Pan de Beauveau i pan de Villeroy, wyszli aby wydać rozkazy.
Dziewiąta biła w Wersalu.
— Chodźmy — rzekł król — będę pracował jutro. Ci dobrzy ludzie czekać nie powinni.
Król powstał.
Marja Antonina otworzyła ramiona i przyszła uściskać króla. Dzieci, płacząc, zawiesiły się u szyi ojca, Ludwik XVI rozrzewniony, starał się uwolnić z ich uścisku; chciał ukryć coraz wyraźniej wzrastające wzruszenie.
Królowa zatrzymała wszystkich oficerów.
— Panowie! panowie! — mówiła.
A tym wymownym wykrzyknikiem polecała im króla, który już wychodził. Wszyscy położyli rękę na sercu i na mieczu.
Królowa dziękowała z uśmiechem.
Gilbert był jednym z ostatnich.
— Panie — rzekła doń królowa — pan radziłeś tę podróż królowi, pan skłoniłeś króla, mimo próśb moich. Pomyśl, że wziąłeś na siebie wielką odpowiedzialność przed żoną i przed matką!
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert obojętnie.
— I oddasz mi pan króla zdrowego i całego — rzekła królowa uroczystym tonem.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Pomyśl pan, że odpowiesz za niego głową!
Gilbert skłonił się.
— Uważaj pan na swoją głowę! — powtórzyła Marja Antonina z groźbą i nielitościwą surowością królowej samowładnej.
— Na mą głowę — rzekł doktór, kłaniając się; — tak, Najjaśniejsza Pani, a zakład ten uważałbym za okup zbyt małej wartości, gdyby król był zagrożony. Jednakże gotów jestem powiedzieć Wam, Najjaśniejsza Pani, że prowadzę Jego Królewską Mość na triumf.
— Chcę mieć wiadomość za godzinę — dodała królowa.
— Będziesz ją miała, Najjaśniejsza Pani, przysięgam.
— Jedź pan teraz, słyszę bębny; król wybiera się w drogę.
Gilbert skłonił się i odchodząc głównemi schodami, spotkał adjutanta dworu królewskiego, który go szukał z rozkazu Jego Królewskiej Mości.
Kazano mu wsiąść do karety pana de Beauveau, marszałka dworu.
Gilbert uśmiechnął się, widząc się sam w tej herbowej karecie, ponieważ pan de Beauveau harcował na koniu przy królewskim pojeździe.
Potem przyszło mu na myśl, że śmieszne jest dla niego jechać w powozie z koroną i herbami.
Skrupulizował jeszcze, kiedy z pośród tłumu gwardzistów narodowych, otaczających karety, usłyszał szeptem wymówione te słowa przez ludzi ciekawie nachylających się, aby go zobaczyć.
— A! to, książę de Beauveau!
— E! — odparł jeden z towarzyszów — mylisz się.
— Ale kiedy kareta z herbami księcia.
— Z herbami... z herbami... Mówię ci, że to nic nie znaczy.
— Tak? cóż to dowodzi?
— To dowodzi, że jeżeli na karecie są herby pana de Beauveau, to wewnątrz siedzi pan de Beauveau.
— Pan de Beauveau, czy to patrjota? — spytała jedna z kobiet.
— Ho! ho! — rzekł gwardzista.
Gilbert uśmiechnął się jeszcze.
— Ale powiadam ci — rzekł pierwszy z przeczących — to nie książę; książę jest tłusty a ten chudy: książę ma strój dowódcy straży; ten zaś jest w czarnem ubraniu — to intendent.
Nieprzychylny szmer otoczył Gilberta na ten tytuł niepochlebny.
— Ale nie! do djabła! — krzyknął gruby głos, na którego dźwięk wstrząsnął się Gilbert; głos człowieka, który łokciami i pięścią torował sobie drogę do powozu; — nie, to nie jest ani pan de Beauveau, ani jego intendent, to sławny i poczciwy patrjota, a nawet najsławniejszy z patrjotów! E! panie Gilbert, co u djabła robisz w książęcej karecie?
— Co to — to ty ojcze Billot? — zawołał doktór.
— Na Boga! — strzegłem się dobrze, aby nie ominęła mnie okazja — odpowiedział wieśniak.
— A gdzież jest Pitoux? — spytał Gilbert.
— O! niedaleko stąd. Hola! Pitoux, przybliż się, chodźno tu zaraz.
I Pitoux na to zaproszenie, wśliznął się dzięki prawowitym barkom aż do boku Billota i ukłonił się zachwycony Gilbertowi.
— Dzień dobry, panie Gilbert; — powiedział.
— Dzień dobry Pitoux, mój przyjacielu!...
— Gilbert! Gilbert! kto to jest? — pytał tłum.
— Otóż to jest sława! — myślał doktór. — Dobrze znają mnie w Villers-Cotterets, ale w Paryżu!... niech żyje popularność!
Wysiadł z karety, która znów szła wolno, i wspierając się na ramieniu Billota, odbywał dalszą drogę pieszo wśród tłumu.
Opowiedział wtedy w krótkich słowach wieśniakowi o odwiedzinach swych w Wersalu, oraz o dobrem usposobieniu króla i jego rodziny.
Uczynił w chwil kilka taką propagandę rojalizmu koło siebie, że naiwni i zachwyceni poczciwi ludziska, łatwo jeszcze wszelkim wrażeniom podlegający, wydali przeciągły okrzyk: niech żyje król! który wzmagając się w przednich warstwach tłumu, dobiegł do Ludwika XVI.
— Chcę widzieć króla — rzekł Billot gwałtownie — muszę go widzieć zbliska. Na to szedłem kawał drogi. Chcę go z twarzy osądzić, okiem uczciwego człowieka. Zbliżmy się, zbliżmy, panie Gilbercie; dobrze?...
— Wstrzymaj się; ułatwią to nam, bo widzę adjutanta pana de Beauveau, który szuka kogoś w tej stronie.
W rzeczy samej jakiś jeździec, manewrując z największą ostrożnością pomiędzy masą tych pielgrzymów zmęczonych ale wesołych, starał się dotrzeć do drzwi karety, którą opuścił Gilbert.
Gilbert przywołał go.
— Czy nie szukasz pan czasem doktora Gilberta? — spytał.
— Tak — odparł adjutant.
— W takim razie ja nim jestem.
— Doskonale! pan de Beauveau kazał mi przywołać pana z polecenia króla.
Gilbert posunął się, dalej za nim Billot i Pitoux, a wszyscy za kawalerzystą, który powtarzał:
— Ustąpcie się panowie, ustąpcie; proszę dać przejść, w imię króla, panowie! ustąpcie się.
Gilbert przybył niedługo do drzwiczek królewskiej karety, która szła krokiem wołów z epoki Merowingów.