Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
PODRÓŻ

Popychani, idąc jednak za adjutantem pana de Beauveau: Gilbert, Billot i Pitoux przybyli do karety, w której król w towarzystwie panów d‘Estaing i de Villequier, jechał wolno wśród rosnącego tłumu.
Był to widok ciekawy, nadzwyczajny, nieznany, bo poraz pierwszy się przedstawiający. Wszyscy gwardziści narodowi miejscy, ci zaimprowizowani żołnierze, z okrzykami radości biegli tam, dokąd król jechał, pozdrawiając go swemi błogosławieństwy, próbując być widzianymi i zamiast wracać do siebie, zajmowali miejsce w orszaku i towarzyszyli w drodze królowi.
Dlaczego? Nikt nie mógłby odpowiedzieć, czy szli za popędem instynktu?... Widzieli już, i chcieli raz jeszcze ujrzeć tego ukochanego monarchę.
Bo w epoce tej Ludwik XVI był uwielbianym królem, któremu francuzi wystawialiby ołtarze, gdyby Wolter nie był ich natchnął tak głęboką ku ołtarzom niechęcią.
Ludwik XVI spostrzegł Gilberta, opartego na ramieniu Billota; za nim szedł Pitoux, ciągnąc swój wielki pałasz.
— A! doktorze, piękny czas i lud piękny!
— Widzisz, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert.
Potem pochylając się do króla, rzekł:
— Cóżem obiecał Waszej Królewskiej Mości?...
— Tak, panie, tak, i godnie dotrzymałeś słowa.
Król podniósł głowę i wyrzekł, chcąc być słyszany:
— Jedziemy bardzo wolno, ale zdaje mi się, że jeszcze za prędko, jak nato, co dziś jest do widzenia.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Beauveau — tak, jak jedziemy teraz, Wasza Królewska Mość robi milę na trzy godziny. Trudno jechać wolniej.
W rzeczy samej, konie zatrzymywały się co chwila, przemowy i odpowiedzi trwały ciągle, gwardja narodowa bratała się (wyraz niedawno wynaleziony) z gwardją Jego Królewskiej Mości.
— Panie Gilbert — odezwał się Billot półgłosem — dobrze ja patrzyłem na króla i dobrze go słuchałem. Wiesz pan co — mojem zdaniem, król jest zacnym człowiekiem.
I zapał zdziałał to, że Billot wymówił tak głośno ostatnie wyrazy, iż usłyszeli je król i cały sztab.
Sztab począł się śmiać.
Król uśmiechnął się, poczem wyrzekł:
— Takie pochwały lubię.
Słowa te głośno wyrzeczone, usłyszał Billot.
— O! masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, bo nie każdego niemi obdarzam — odparł Billot, rozpoczynając z królem rozmowę, jak niegdyś Michaud z Henrykiem IV-tym.
— Pochlebiają mi one tembardziej — rzekł król zmieszany, nie wiedząc jak pogodzić godność królewską, z mową, jaka przystała dobremu patrjocie.
Niestety! biedny monarcha, nie przywykł jeszcze nazywać się królem francuzów.
Uważał się jeszcze za króla Francji.
Billot mocno uradowany, czytał w rysach królewskich wielką miłość dla monarchji konstytucyjnej i mówił o tem do Pitoux, który przepełniony miłością własną i nadmiarem miłości dla Billota, wyrażał to wszystko nazewnątrz, najprzód w okrzykach głośnych, a potem piskliwych.
— Niech żyje król! Niech żyje ojciec narodu!
Ta modulacja głosu następowała w miarę jak bardziej chrypł.
Pitoux był już zupełnie zachrypnięty, kiedy orszak przybył do Point-du-Jour, gdzie pan Lafayette na sławnym białym wierzchowcu, trzymał pod bronią niekarne i ruchliwe kohorty gwardji narodowej, ustawione tam od godziny piątej z rana dla spotkania króla.
Była wtedy godzina druga.
Widzenie się króla z nowym wodzem siły zbrojnej we Francji, odbyło się zadawalająco dla patrzących.
Król jednak zmęczył się już bardzo, nie mówił już nic, uśmiechał się tylko.
Ze swej strony, naczelny wódz milicji paryskiej już nie wydawał rozkazów, ale tylko ruchy.
Król miał tę przyjemność, iż słyszał jak wołano równocześnie: „Niech żyje król!“ i obok: „Niech żyje Lafayette!“ Niestety! tego zadowolenia miłości własnej doznać miał już po raz ostatni.
Gilbert był ciągle przy karecie królewskiej, Billot przy Gilbercie, a Pitoux przy Billocie. Gilbert, wierny obietnicy, zdołał już, odkąd opuścił Wersal, wyprawić czterech posłańców do królowej.
Posłańcy ci dobre tylko przynosili nowiny, bo wszędzie przyjmowano króla wyrzucaniem czapek w górę; ale przy tych wszystkich czapkach przypięte były kokardy z barwami narodowemi, co było jakby manifestacją przeciw białym kokardom gwardji królewskiej i przeciw samemu królowi.
Nagle zatrzymano się; przybyli już do Cours-la-Reine, do dawnej bramy de la Conference, wreszcie na pola Elizejskie.
Tam, deputacja z wyborców i urzędników miejskich z nowym merem, p. Bailly, na czele, stała w pięknym porządku, ze strażą trzystu ludzi, dowodzonych przez jednego pułkownika, i najmniej trzystu członków Zgromadzenia Narodowego ze stanu trzeciego.
Dwaj wyborcy dokładali siły i zręczności, aby utrzymać w równowadze tacę ze srebra pozłacanego, na której spoczywały dwa ogromne klucze, klucze miasta Paryża z czasów Henryka IV.
Na ten imponujący widok, ucichły wszystkie rozmowy, a każdy, czy to w tłumie, czy w szeregach, gotował się usłyszeć okolicznościowe mowy.
Bailly, godny uczony, zacny astronom, którego mimowoli uczyniono deputowanym, mimowoli prezydentem, mimowoli mówcą, przygotował długą mowę pochwalną. Mowa ta, podług ścisłych praw retoryki, zawierała na wstępie pochwałę króla, od początku władzy pana Turgot, aż do zdobycia Bastylji. Mało brakowało, aby królowi nie przypisano inicjatywy wypadków.
Bailly był nadzwyczaj zadowolony ze swojej mowy, kiedy traf, (opowiada on sam o tem w swych pamiętnikach) dostarczył mu innego wstępu więcej malowniczego, który pozostał na zawsze w pamięci ludu, gotowego zawsze zapamiętać dobre a szczególniej piękne zdania, na rzeczywistości oparte!
Bailly idąc z wyborcami i urzędnikami, utyskiwał na ciężkość kluczy, które miał złożyć królowi.
— Czy myślicie — zawołał śmiejąc się — że gdy pokażę tę pamiątkę królowi, będę ją do Paryża jeszcze odnosił?
— A cóż pan uczynisz? — spytał jeden z wyborców.
— Albo oddam wam klucze, albo wrzucę gdzie w rów pod drzewo.
— O! nie czyń pan tego — zawołał urzędnik zgorszony. — Czyż nie wiecie, że to te same klucze, które Paryż ofiarował Henrykowi IV po oblężeniu: one są szacowne; to starożytny zabytek nieoceniony.
— Macie słuszność — rzekł Bailly; — klucze podane Henrykowi IV, zdobywcy Paryża, ofiaruje Ludwikowi XVI, który... Ależ — rzekł do siebie zacny prezydent — to piękna antyteza do zużytkowania.
I biorąc zaraz ołówek, napisał nad mową przygotowaną wstęp taki:
„Najjaśniejszy Panie, przynoszę Waszej Królewskiej Mości klucze zacnego miasta Paryża: te same, które były ofiarowane Henrykowi IV. On odzyskał swój naród, dziś naród odzyskał swego króla“.
Zdanie było dobre, trafne, wyryło się też w umyśle paryżan, i z całej przemowy Bailly‘ego, ze wszystkich jego dzieł — to jedno go przeżyło.
Co zaś do Ludwika XVI, ten potwierdził je skinieniem głowy, ale, czerwieniąc się, bo uczuł szyderczą ironję, pokrytą szacunkiem i kwiatami krasomówczemi.
Potem szepnął zcicha:
— Marja Antonina nie dałaby się zwieść fałszywej czci pana Bailly i odpowiedziałaby zupełnie inaczej nieszczęśliwemu astronomowi.
To było przyczyną, że Ludwik XVI, usłyszawszy zbyt wiele z początku przemowy pana Bailly‘ego, nie słuchał wcale końca; równie jak i mowy pana Delavigne, prezesa wyborców, której ani początku, ani końca nie słyszał.
Jednakże, gdy ukończono przemówienia, król z obawy, ażeby nie okazać się za nadto uradowanym z usłyszenia tylu przyjemnych rzeczy, odpowiedział z godnością, że hołdy miasta Paryża i wyborców sprawiają mu wielką przyjemność.
Poczem wydał rozkaz odjazdu.
Ale przed wyruszeniem w dalszą drogę, pożegnał straż swoją, aby uprzejmem zaufaniem odpłacić za grzeczności, jakie mu władza miejska w osobie pana Bailly i wyborców wyświadczyła.
Wtedy karoca królewska sama jedna wśród ogromnej masy gwardzistów i ciekawych widzów, szybciej się już posuwała.
Gilbert z towarzyszącym mu Billotem trzymali się ciągle przy prawych drzwiczkach powozu.
W chwili przejazdu przez plac Ludwika XV usłyszano wystrzał po drugiej stronie Sekwany, a dym biały, jak obłok kadzidła uniósł się w górę i zginął w niebieskiej przestrzeni!
Jakby odgłos tego strzału odbił się echem w jego sercu, Gilbert uczuł gwałtowne wstrząśnienie.
Ale z czyjej ręki pochodził ten wystrzał?
Tego nie dowiedziano się nigdy.
Billot blady, z oczyma w rozdarte ubranie Gilberta wlepionemi, zmusił Pitoux do powtórzenia okrzyków: Niech żyje ojciec francuzów!
Wypadki były zresztą tak ważne, że o tym epizodzie prędko zapomniano.
Nakoniec Ludwik XVI dotarł do Ratusza, pozdrowiony na Pont-Neuf grzmotem armat nabitych tylko prochem.
Na froncie Ratusza zawieszony był napis z wielkich czarnych liter, które wieczorem miały być oświecone. Napis ten był owocem genjalnych mozołów władzy miejskiej.
Oto co przedstawiał:
„Ludwikowi XVI, ojcu francuzów, królowi wolnego narodu“.
Była to druga antyteza, ważna w swoim rodzaju, a która zachwycała paryżan zgromadzonych na placu.
Napis ten zwrócił uwagę Billota.
Ale ponieważ czytać nie umiał, kazał go sobie przeczytać Pitoux.
Billot prosił o powtórzenie, jakby, nie dosłyszał dobrze Potem, kiedy Pitoux powtórzył mu co do słowa, zawołał:
— Więc to to tak brzmi?
— Tak — odparł Pitoux.
— Władza miejska napisała, że król jest królem wolnego narodu!
— Tak, ojcze Billot.
A więc, jeżeli naród jest wolny, ma prawo ofiarować królowi swoję kokardę.
I, jednym skokiem stając przed Ludwikiem XVI, wysiadającym z karety pod Ratuszem, powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, widziałeś Wasza Królewska Mość na Pont-Neuf Henryka IV z trójkolorową kokardą.
— I cóż stąd? — spytał król.
— A więc! Najjaśniejszy Panie, to i wy nosić ją możecie.
— Zapewne — odparł Ludwik XVI zmieszany — gdybym ją miał...
— Oto jest! — rzekł Billot, podnosząc głos i rękę: — w imieniu ludu ofiarują Wam tę kokardę w miejsce Waszej, przyjmijcie ją!
Wdał się w to Bailly.
Król blady był. Zaczynał podejrzewać podstęp. Patrzył pytająco na Bailly‘ego.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł tenże — to godło każdego francuza.
— W takim razie biorę — odezwał się król, przyjmując z rąk Billota kokardę.
Białą wstążkę odrzucił — a nową przypiął do kapelusza.
Ogromny, triumfujący okrzyk rozległ się po placu.
Gilbert odwrócił się głęboko dotknięty.
Uważał, że lud postępuje w prawach swych nadto szybko, a król niedość się opiera.
— Niech żyje król! — krzyknął Billot, dając powód do nowej salwy oklasków.
— Król umarł! — szepnął Gilbert. — Niema króla we Francji!...
Utworzono stalowe sklepienie z tysiąca mieczów, od miejsca w którem król wysiadał, aż do sali gdzie go oczekiwano.
Przeszedł pod tem sklepieniem i zniknął w głębi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.