Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
CO SIĘ DZIAŁO W WERSALU, GDY KRÓL SŁU-
CHAŁ WŁADZY MIEJSKIEJ

W ratuszu doznał król przyjęcia bardzo pochlebnego; nazwano go „Odnowicielem wolności“.
Gdy go proszono, aby mówił, bo zapał do rozpraw był codzień silniejszy, Ludwik XVI położył rękę na sercu i wyrzekł tylko:
— Panowie, możecie liczyć zawsze na moją miłość.
Kiedy król słuchał w ratuszu projektów rządu, bo od dnia tego ustanowiono rząd prawdziwy we Francji, obok tronu i Zgromadzenia Narodowego, lud na zewnątrz zaznajamiał się z pięknemi końmi, złoconą karetą i ludźmi Jego Królewskiej Mości.
Pitoux od czasu wejścia króla do ratusza, dzięki luidorowi ojca Billot, robił z wstążek trójkolorowych mnóstwo kokard narodowych, któremi stroił uszy końskie, zaprzęgi i cały powóz.
Tłum widząc to, wnet jął go naśladować i przekształcił karetę jego Królewskiej Mości w magazyn kokardek.
Woźnica i lokaje ozdobieni niemi byli szczodrze.
Nawet do wnętrza karety wrzucono kilka tuzinów.
Pan de Lafayette, przyznać mu to trzeba, pozostawszy konno na placu, usiłował wprawdzie powstrzymać tę gwałtowną propagandę barw narodowych, ale mu się to nie udało.
To też król przy wsiadaniu do karety, patrząc na tę pstrokaciznę, pomruknął:
— Ho! ho! ho!...
Potem skinął ręką na pana de Lafayette, który zbliżył się opuszczając szpadę.
— Panie de Lafayette — rzekł do niego król — czekałem, aby ci powiedzieć, że cię zatwierdzam w stopniu dowódcy gwardji narodowej.
I wsiadł do karety wśród powszechnego zadowolenia.
Gilbert uspokojony co do króla, pozostał w sali posiedzeń z wyborcami i z Baillym.
Jeszcze swoich spostrzeżeń nie ukończył.
Słysząc jednak okrzyki, witające króla, podszedł do okna i rzucił ostatni raz okiem na plac, aby czuwać nad postępowaniem swych dwóch wieśniaków.
Byli oni zawsze, a przynajmniej tak się zdawało, najlepszymi przyjaciółmi króla.
Nagle od strony ulicy Pelletier ujrzał Gilbert pędzącego jeźdźca, kurzem okrytego, przed którym łagodne tłumy z uszanowaniem się rozstępowały.
Dnia tego lud był dobry, uprzejmy i dlatego z uśmiechem powtarzał:
— Oficer króla! oficer królewski.
I okrzyki: „Niech żyje król!“ pozdrawiały tego oficera, a ręce kobiet głaskały spienionego konia.
Oficer dotarł do karety w chwili, gdy zamykano drzwiczki za królem.
— A! to ty, hrabio Charny — rzekł Ludwik XVI.
Potem spytał ciszej:
— Cóż się u was dzieje?
I ciszej jeszcze:
— Cóż królowa?
— Bardzo niespokojna, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział oficer, wsuwając głowę do karety.
— Wracasz teraz do Wersalu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To uspokój przyjaciół naszych, że wszystko odbyło się nadspodziewanie dobrze.
Charny skłonił się, podniósł głowę i ujrzał przyjazne skinienie, jakie mu przysyłał pan de Lafayette.

Charny podszedł ku niemu, a Lafayette podał mu rękę, i niebawem oficer z koniem uniesieni zostali przez tłum ku nadbrzeżnej ulicy, gdzie gwardja narodowa stojąc
Niech żyje król!
po obu stronach szeregiem, utworzyła szpaler dla Jego Królewskiej Mości.

Król kazał jechać wolno do placu Ludwika XV, gdzie z niecierpliwością czekała na jego powrót straż przyboczna; niecierpliwość ta udzieliła się wszystkim, a konie biegły z większą szybkością w miarę jak się do Wersalu zbliżały.
Gilbert zrozumiał przybycie tego jeźdźca, jakkolwiek nie znał go wcale. Pojmował w jakiej niespokojności pozostawać musiała królowa, ponieważ od trzech godzin niepodobna było wyprawić posłańca, bez obudzenia w tłumie podejrzeń, bez zdradzenia się z obawami. I żadną miarą nie mógł zdać sobie sprawy ze wszystkiego, co się działo w Wersalu.
Przeniesiemy tam czytelnika, opowiadając wszystko w krótkości.
Królowa otrzymała ostatnią wiadomość od króla o godzinie trzeciej.
Gilbert miał możność przesłać ją królowej, gdy król pod stalowem sklepieniem wchodził zdrów i cały do ratusza.
Przy królowej znajdowała się hrabina de Chamy, która się zaledwie zwlekła z łóżka, gdzie ciężka niemoc trzymała ją od wczoraj.
Bardzo blada była jeszcze, a bezsilne powieki opadały wciąż pod ciężarem wstydu czy boleści.
Królowa spostrzegłszy ją, uśmiechnęła się, ale tym uśmiechem, z nawyknienia zjawiającego się na ustach panujących.
Potem, przejęta radością, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi Ludwikowi XVI, rzekła do otaczających:
— Jeszcze jedna dobra nowina, o! gdyby cały dzień tak przeszedł!
— Najjaśniejsza Pani — ozwał się któryś z dworzan — Wasza Królewska Mość nadto się niepokoi, paryżanie wiedzą, jaka na nich ciąży odpowiedzialność.
— Ale, Najjaśniejsza Pani — rzekł drugi dworzanin mniej dowierzający — czy Wasza Królewska Mość pewna jest tych wiadomości?
— O! pewna jestem — odrzekła królowa — ten, który mi je daje, odpowiada za króla własną głową; zresztą, to przyjaciel.
— O! jeżeli to przyjaciel — odparł dworzanin, kłaniając się — to co innego.
Pani de Lambaile, stojąca o kilka kroków, zbliżyła się w tej chwili.
— Wszak to — spytała Marji Antoniny — nowy doktór króla, nieprawdaż?.
— Gilbert; tak — odpowiedziała z roztargnieniem królowa, nie domyślając się, jaki cios zadaje niedaleko od siebie.
— Gilbert! — krzyknęła Andrea, jakby przez żmiję w ręce ukąszona. — Ten człowiek przyjacielem Waszej Królewskiej Mości?...
Andrea odwróciła się; z okiem płonącem, z rękami ze złości i wstydu zaciśniętemi, dumnie oskarżała królowę wzrokiem i całą postawą.
— Ależ... — rzekła królowa z wahaniem.
— O! Najjaśniejsza Pani! — szepnęła Andrea z gorzką wymówką.
Śmiertelna cisza zaległa pokój i pokryła ten tajemniczy wypadek.
Wśród tej ciszy ozwały się dyskretne kroki w sąsiednim pokoju.
— Pan de Charny! — rzekła półgłosem królowa, ostrzegając Andreę.
Charny wszystko słyszał, Charny wszystko widział, tylko nic nie rozumiał.
Spostrzegł bladość i zmieszanie Marji Antoniny.
Nie do niego należało badać królowę, ale Andrea była jego żoną, miał prawo ją zapytać.
Zbliżył się do niej i głosem przyjacielskiego współczucia, powiedział:
— Co się stało?
Andrea przemogła się.
— Nic, hrabio — odpowiedziała.
Charny zwrócił się wtedy do królowej, która przy całej pewności siebie, nie mogła się jednak zmusić do uśmiechu..
— Wątpiłaś pani o poświęceniu doktora Gilberta — rzekł do Andrei — czy miałabyś powody podejrzewać jego wierność?
Andrea milczała.
— Powiedz, proszę — nalegał Charny.
A gdy Andrea milczała ciągle, wyrzekł:
— O! mów pani — rzekł — ta delikatność nie jest na miejscu, idzie tu o dobro naszych władców.
— Nie wiem dlaczego pan to mówisz... odparła Andrea.
— Przecie powiedziałaś pani, a ja słyszałem... księżna świadkiem... I Charny skłonił się pani de Lamballe. Powiedziałaś pani, krzyknąwszy: „O! ten człowiek! ten człowiek! waszym przyjacielem“.
— To prawda — powiedziałeś to moja droga — wtrąciła księżna de Lamballe ze swoją naiwną dobrodusznością.
I podchodząc do Andrei, dodała:
— Jeżeli wiesz o czem, pan de Charny ma słuszność, że prosi abyś wyjawiła.
— Litości, pani, litości! — szepnęła Andrea tak cicho, że księżna ją dosłyszała.
I księżna odeszła.
— E! mój Boże! to drobnostka — wtrąciła królowa, która czuła, że gdyby się w to nie wdała, dowiodłaby braku szlachetności — hrabina wyraziła obawę, nieuzasadnioną zapewne; mówiła, że trudno, aby rewolucjonista amerykański, przyjaciel pana de Lafayette, był naszym przyjacielem.
— O! tak, nieuzasadnioną obawę... — machinalnie powtórzyła Andrea — zgoła nieuzasadnioną.
— Właśnie obawę taką samą wyrazili przedtem ci panowie — podjęła Marja Antonina.
I wskazała okiem dworzan, którzy dali powód do tego wypadku.
Ale Charny nie dał się byle czem przekonać. Zmieszanie, jakie dostrzegł przy wejściu swem, naprowadziło go na ślad tajemnicy.
Nalegał jeszcze.
— Mniejsza o to — rzekł — ale zdaje mi się, że byłoby obowiązkiem pani, dokładnie określić nieuzasadnioną obawę.
— Cóż znowu! — odezwała się ostro królowa — jeszcze pan do tego powracasz?
— Najjaśniejsza Pani!...
— Przepraszam, ale słyszę, że pan badasz ciągle panią hrabinę de Charny...
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — ale to dla...
— Dla waszej miłości własnej, nieprawdaż? O! panie de Charny — dodała królowa z ironją, którą hrabia odczuł dobrze — powiedz otwarcie jesteś pan zazdrosny.
— Zazdrosny! — zawołał, czerwieniąc się Charny — ale zazdrosny o co, Najjaśniejsza Pani?
— O swoją żonę, zapewne — ciągnęła królowa z goryczą.
— Najjaśniejsza Pani — szeptał Charny, zdziwiony tą napaścią...
— To bardzo naturalne — podjęła sucho Marja Antonina — przecie hrabina tego warta.
Charny rzucił na królowę wejrzenie ostrzegające.
Ale daremny to był trud, próżna ostrożność. Kiedy w tej lwicy ranionej boleść rozjątrzała ranę, nic nie wstrzymywało kobiety.
— Tak, rozumiem, że jesteś zazdrosny, panie de Charny, zazdrosny i niespokojny. To zwykły stan duszy, która kocha, a tem samem i czuwa.
— Najjaśniejsza Pani! — powtórzył Charny.
— I ja — ciągnęła królowa — doznaję teraz tegoż samego, jak i pan, uczucia zazdrości i niepokoju.
Uczyniła nacisk na wyrazie: zazdrości.
— Król w Paryżu, a ja ledwie żyję.
— Ależ — rzekł Charny, nie pojmując tej burzy, ciskającej coraz silniejsze błyskawice i pioruny — Najjaśniejsza Pani odebrała niedawno wiadomości o królu, są one dobre, i powinny byłyby uspokoić.
— Czyż się pan uspokoiłeś, gdyśmy z hrabiną co tylko obie cię uspakajały?
Charny przygryzł wargi.
Andrea zaczynała podnosić głowę, zdziwiona tem, co słyszała, a przestraszona tem, co jej się wydawało.
Cisza, która powstała z jej powodu, przy pierwszem zapytaniu Oliviera, teraz otoczyła królowę...
— W rzeczy samej — odezwała się wreszcie królowa z pewną złością — przeznaczone jest ludziom, którzy kochają, myśleć tylko o przedmiocie ich uczucia; biedne te serca poświęciłyby nielitościwie i z radością wszystko dla uczucia, które niemi rządzi. Mój Boże! jakże się trwożę o króla!
— Najjaśniejsza Pani — ośmielił się wtrącić jeden z dworzan — inni jeszcze kurjerzy przybędą.
— O! czemuż nie jestem teraz w Paryżu! o czemuż przy królu nie jestem! — rzekła Marja Antonina, widząc zalęknionego pana de Charny, odkąd mu wlała tę zazdrość, którą sama uczuwała tak gwałtownie.
Charny się skłonił.
— Jeżeli o to idzie, Najjaśniejsza Pani, pójdę tam, skoro Wasza Królewska Mość sądzi, iż król jest w niebezpieczeństwie. Jadę więc.
Rzeczywiście, skłonił się, zabierając do wyjścia.
— Panie! — krzyknęła Andrea, rzucając się ku niemu — oszczędzaj się pan!
Brakowało tylko wybuchu obaw Andrei.
Dlatego, skoro tylko Andrea z uniesieniem, wbrew zwyczajnemu chłodowi, wymówiła te słowa nierozważne i okazała niezwykłą troskliwość, królowa zbladła straszliwie.
— Oh! pani — powiedziała do Andrei — jakże to być może, abyś przywłaszczyła sobie tutaj rolę królowej.
— Ja?... Najjaśniejsza Pani — wyjąkała Andrea, pojmując, że po raz pierwszy pozwoliła wytrysnąć na usta płomieniom, oddawna palącym jej duszę.
— Jakto? — ciągnęła Marja Antonina — mąż pani jest w służbie królowej, jeśli się naraża, to dla króla, a ty, kiedy właśnie idzie o to, błagasz pana de Charny, aby się oszczędzał.
Na te piorunujące słowa, Andrea straciła przytomność, zachwiała się i byłaby upadła na posadzkę, gdyby Charny nie podtrzymał ją w objęciu. Oburzenie, którego Charny nie był panem, doprowadziło Marję Antoninę do rozpaczy, która uważała się za rywalkę dotkniętą, a była tylko niesprawiedliwą panią.
— Królowa ma słuszność — rzekł w końcu Charny z wysiłkiem i wybuch twój, pani hrabino, przyszedł nie wporę; nie masz pani męża, skoro idzie o sprawę króla. Ja to pierwszy powinienbym był rozkazać ci, abyś oszczędzała swą tkliwość, gdybym wiedział, że raczysz okazać jakąkolwiek o mnie obawę.
Potem zwracając się do Marji Antoniny, rzekł zimno:
— Jestem na rozkazy królowej i jadę. Ja sam dam ci, Najjaśniejsza Pani, wiadomość o królu. Wiadomość dobrą, albo żadną.
Te słowa wymówiwszy, skłonił się głęboko i wyszedł, zanim królowa, przejęta strachem i gniewem, pomyślała o tem, aby go zatrzymać. W chwilę potem usłyszano na dziedzińcu pałacowym tętent kopyt konia, pędzącego galopem.
Królowa była nieruchoma; miotało nią wewnętrzne wzruszenie, tem dotkliwsze, że usiłowała je ukryć.
Każdy, nie rozumiejąc, a nawet pojmując przyczynę tego wzruszenia, usunął się, aby uszanować spokój swej pani.
Zostawiono ją samą.
Andrea wyszła z innemi, Marja Antonina pieściła swe dzieci, które sobie kazała przyprowadzić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.