Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Charny i Gilbert zbiegają ze schodów.
— W imię króla! — woła jeden.
— W imię królowej! — woła drugi.
A obadwaj dodają:
— Otworzyć bramę!
Ale nim rozkaz wykonano, prezes Zgromadzenia Narodowego stratowany został nogami w dziedzińcu.
Koło niego padają ranione dwie kobiety z poselstwa.
Gilbert i Charny rzucają się; ci dwaj ludzie, jeden z arystokracji, drugi z ludu, spotkali się na jednej drodze.
Jeden chce ocalić królowę, przez miłość dla królowej, drugi chce ocalić króla, przez miłość dla władzy królewskiej.
Otwarto bramę, kobiety rzuciły się na dziedziniec, między żołnierzy. Grożą, proszą, pieszczą!... Jak oprzeć się kobietom, błagającym mężczyzn w imię ich sióstr i matek?..
— Panowie, miejsca dla deputacji! — woła Gilbert.
I szeregi się rozstępują, aby przepuścić Mouniera na czele nieszczęśliwych kobiet.
Król, uprzedzony przez hrabiego Charny, czeka na deputację w pokoju przyległym do kaplicy.
Mounier mówić będzie od Zgromadzenia?
Ludwika Chambry, owa kwiaciarka, bębniąca pobudkę, przemawiać będzie w imieniu kobiet.
Mounier wyrzekł słów kilka i przedstawia królowi młodą dziewczynę.
Zbliża się ona, chce mówić, ale zaledwie wyjąkać może:
— Najjaśniejszy Panie, chleba!
I pada zemdlona.
— Ratunku! — woła król — ratunku!
Andrea zrywa się i podaje królowi swój flakonik.
— Ah! Najjaśniejsza Pani! — rzecze Charny do królowej z wymówką.
Królowa blednie i oddala się do swych apartamentów.
— Przygotować powozy! — mówi — król i ja, jedziemy do Rambouillet.
Przez ten czas, biedna dziewczyna odzyskała zmysły. Zobaczywszy się w objęciach króla, trzeźwiącego ją, krzyknęła ze wstydu i chciała go pocałować w rękę.
Ale król ją powstrzymał.
— Piękne dziecię — rzekł — pozwól mi się pocałować, wartaś tego.
— O Najjaśniejszy Panie, ponieważ jesteś tak dobry — szepnęła młoda dziewczyna — wydaj rozkaz!
— Jaki rozkaz?
— Ażeby sprowadzić zboża i głodowi zapobiec.
— Moje dziecię — rzekł król — z chęcią podpiszę rozkaz, którego żądasz, ale wątpię, aby ci naco posłużył.
Król usiadł przy stole i zaczął pisać, kiedy nagle usłyszano pojedyńczy wystrzał, a zaraz potem dość żywe strzelanie zbiorowe.
— Boże! Boże! — zawołał król — cóż tam takiego? Zobacz, panie Gilbert.
Natarto na drugą grupę kobiet, natarcie to wywołało ów strzał pojedyńczy, a ten sprowadził salwę zbiorową.
Strzał padł ze strony ludu i strzaskał ramię panu de Saronnieres, porucznikowi gwardji, gdy je podniósł na młodego żołnierza, co ukryty za barakiem, obiema rękami osłaniał klęczącą poza nim kobietę.
Na ten strzał odpowiedziała gwardja pięciu czy sześciu ostrzałami.
Któraś z kobiet padła zabita.
Drugą, silnie ranioną uniesiono.
Lud odpowiedział i dwaj gwardziści spadli z konia.
Ale krzyki: miejsca! miejsca! dają się słyszeć. Przybywają z trzema armatami mężczyźni z przedmieścia Świętego Antoniego. Ustawiają działa wprost kraty.
Szczęściem, deszcz leje strumieniami, napróżno przybliżają knot do ognia, proch rozmoczony w wodzie, odmawia pomocy.
W tej chwili, głos jakiś, szepce te słowa Gilbertowi.
— De Lafayette nadciąga i jest stąd o pół mili.
Gilbert próżno szuka tego, który to powiedział, ale mniejsza o niego, wiadomość bardzo jest pożądana.
Spogląda wokoło i widzi konia bez jeźdźca, konia jednego z zabitych gwardzistów.
Siada nań i pędzi w stronę Paryża.
Drugi koń bez jeźdźca chce biec za nim, ale ręka jakaś chwyta go za cugle. Gilbert sądzi, że myśl jego odgadnięto i że chcą go gonić. Rzucił wzrok za siebie ciekawy.
Nie myślą wcale o nim, myślą o jedzeniu i zabijają konia nożem.
Zwierzę pada i w sekundę zostaje na kawałki rozszarpane.
Tymczasem, jak do Gilberta, tak i do królewskiego ucha, szepnięto: Pan de Lafayette przybywa.
Król właśnie podpisał Mounierowi, akceptację Praw Człowieka.
Podpisał dla Ludwiki Chambry rozkaz na przywiezienie zboża.
Zaopatrzeni w dekrety i rozkazy, które, jak sądzono, miały uspokoić wszystkie umysły, Maillard, Ludwika Chambry i kobiety, wrócili do Paryża.
Wychodząc z miasta, spotkali Lafayetta, który na naleganie Gilberta, pospieszał na czele gwardji narodowej.
— Niech żyje król! — zawołał Maillard, a za nim kobiety, wznosząc papiery nad głowami.
— O jakim mówiłeś pan niebezpieczeństwie dla Jego Królewskiej Mości? — zapytał Lafayette zdziwiony.
— Chodź, chodź, generale!... — zawołał Gilbert nalegając — a sam to zobaczysz.
Lafayette pospieszył co żywiej.
Gwardja narodowa, bijąc w bębny, wchodziła do Wersalu.
Za pierwszem uderzeniem ktoś króla trącił lekko w ramię.
Odwrócił się i zobaczył Andreę.
— A! pani de Charny! — rzekł. — Co porabia królowa?
— Najjaśniejsza Pani błaga Waszą Królewską Mość, aby jechał coprędzej do Paryża. Na czele gwardji królewskiej i pułku flandryjskiego, przejedzie się szczęśliwie...
— Czy to takie twoje zdanie, pani de Charny? — zapytał Ludwik XVI.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jeżeli uda się jednocześnie przejechać granicę, jeżeli nie...
— To?
— To lepiej zostać.
Król schylił głowę.
Pozostał nie dlatego, aby miał odwagę pozostać, ale ponieważ nie miał siły pojechać.
Pocichu wyszeptał:
— Wygnaniec! wygnaniec!
Potem zwrócił się do Andrei i rzekł:
— Niechaj królowa jedzie sama.
Andrea wyszła spełnić polecenie.
W pięć minut potem weszła królowa i usiadła obok króla.
— Poco pani przychodzisz? — spytał Ludwik XVI.
— Aby umrzeć razem z tobą, Najjaśniejszy Panie! — odparła Marja Antonina.
— A! — szepnął Charny — to prawdziwie pięknie...
Królowa słysząc to, zadrżała.
— Zdaje mi się — rzekła — że lepiej mi będzie umrzeć, niż żyć.
W tej chwili bębny gwardji narodowej grzmiały pod samemi oknami pałacu.
Gilbert wpadł zadyszany.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — nie masz się Wasza Królewska Mość czego obawiać, pan de Lafayette jest na dole.
Król nie lubił Lafayetta, ale politykował z nim.
Królowa, przeciwnie, nienawidziła generała i nie kryła swej nienawiści.
Gilbert nie otrzymał odpowiedzi, nie zrażony jednak milczeniem królewskiem, powtórzył:
— Czy Wasza Królewska Mość słyszał, com powiedział? Pan Lafayette jest na dole i czeka na rozkazy.
Królowa milczała.
Król się przezwyciężył.
— Proszę mu podziękować i poprosić na górę.
Jeden z oficerów skłonił się i wyszedł.
Królowa cofnęła się ku swym apartamentom.
Król zatrzymał ją gestem nakazującym.
Dworzanie utworzyli dwie grupy.
Charny i Gilbert stali przy królu.
Wszyscy inni cofnęli się z królową i stali przy niej.
Usłyszano kroki i we drzwiach ukazał się Lafayette.
Pośród ciszy zalegającej komnatę, głos jakiś z grupy otaczającej królowę, wypowiedział te dwa słowa:
— Oto Cromwell.
Lafayette uśmiechnął się dobrodusznie.
— Cromwell — rzekł — nie przyszedłby sam jeden do Karola I.
Ludwik XVI spojrzał dumnie na pseudo-przyjaciół, witających w ten sposób człowieka, który go ratować przybywał, a potem rzekł do hrabiego de Charny:
— Zostaję... hrabio... Skoro de Lafayette jest tutaj, nie mam się czego obawiać. Powiedz wojsku, aby się do Rambouillet oddaliło. Gwardja narodowa obejmie posterunki zewnątrz, gwardja przyboczna strzec będzie zamku.
Potem zwrócił się do Lafayetta i powiedział:
— Chodź, generale, potrzebuję pomówić z tobą.
Spostrzegłszy, że Gilbert chce się oddalić, dodał:
I ty będziesz mi potrzebny, doktorze, chodź.
Udał się do gabinetu, a za nim Gilbert i Lafayette.
Królowa, zobaczywszy drzwi zamknięte, rzekła:
— Dzisiaj trzeba było uciekać, dzisiaj!... Jutro będzie zapóźno!
I udała się do swych pokojów.
Nagle wielka łuna oświeciła szyby okien pałacu.
Pochodziła z ogromnego ogniska, przy którem końskie mięso pieczono.