Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI
PITOUX TRIUMFUJE

Ksiądz Fortier, poczciwy człeczyna, nie domyślał się ani burzy wiszącej nad jego głową, ani znaczenia Anioła Pitoux w rządzie.
Dowodził on Sebastjanowi, że złe towarzystwa gubią wszelką cnotę i niewinność, że Paryż jest otchłanią, że nawet anioły błądzić tam się uczą, że Sebastjan powinien zostać wiernym i prawdziwym rojalistą.
Spieszmy dodać, że pojęcia księdza Fortiera o rojalizmie, dalekie były od pojęć doktora Gilberta.
Ale nie wiedział poczciwy księżyna, że propaganda jego złym była uczynkiem, że uzbrajała zapewne mimowolnie, syna przeciw ojcu.
Przyznać trzeba, że nie znalazł wcale gruntu przygotowanego.
Rzecz dziwna! W wieku, w którym dzieci, są, jak mówi poeta, miękką i podatną gliną, w wieku, w którym każda pieczęć ślad zostawia, Sebastjan był już człowiekiem pod względem stanowczości i stałości myśli.
Byłże to syn tej arystokratycznej duszy, która aż do obrzydzenia pogardzała plebejuszem? Czy też przebiła się w nim ta rzeczywista arystokracja plebejusza, którą Gilbert posiadał aż do stoicyzmu?
Ksiądz Fortier nie był zdolnym do zgłębienia podobnej tajemnicy, wiedział, że doktór jest nieco egzaltowanym patrjotą, i próbował nawrócić jego syna ku Bogu i królowi.
Zresztą, Sebastjan lubo bardzo niby uważał, rad tych nie słuchał wcale, myślał bowiem wtedy o dziwnych widzeniach swoich, które go od niejakiego czasu napadały. Ile razy ksiądz Fortier wyprowadzał uczniów na spacer w stronę skały Clouise, lub wieży Aumont, myślał o tych halucynacjach, które mu stwarzały drugie, poetyczne życie, obok prozy dni na nauce w szkole spędzanych.
Naraz drzwi od ulicy Soissons wstrząśnięte silnie otworzyły się i weszło kilku ludzi.
Był to burmistrz miasteczka Villers-Cotterets, jego adjunkt i sekretarz.
Za nimi widać było dwóch żandarmów, a za żandarmami kilku głów ciekawych.
Ksiądz zaniepokojony podszedł do burmistrza.
— Cóż tam nowego, panie Longpré?... — zapytał.
Księże dobrodzieju — odpowiedział Longpré poważnie — czy wiecie o nowym rozkazie ministra wojny?
— Nie, panie burmistrzu.
— Zechciejcie zatem przeczytać.
Ksiądz wziął podany papier.
Czytając, zbladł.
— A więc! księże dobrodzieju, ci panowie z gwardji narodowej, czekają na wydanie im broni.
Ksiądz skoczył, jak gdyby chciał pożreć tych panów z gwardji narodowej.
Wtedy Pitoux sądząc, że stosowna chwila nadeszła, ukazał się z dwoma podwładnymi.
— Oto gwardziści — rzekł burmistrz.
Ksiądz z bladego stał się czerwonym.
— Ci hultaje! ci nicponie! — zawołał.
Burmistrz nie miał ustalonych pojęć politycznych i nie chciał się różnić ani z Bogiem, ani z gwardją narodową.
Obelgi księdza Fortier głośny jego śmiech wywołały.
— Słyszycie jak ksiądz Fortier traktuje gwardję narodową — rzekł do Ludwika i jego dwóch podwładnych.
— Bo ksiądz Fortier znał nas dziećmi i ma nas zawsze za dzieci... — rzekł Pitoux ze smętną słodyczą.
— Ale te dzieci stały się ludźmi... — wtrącił głucho Maniquet, wyciągając do księdza uszkodzoną rękę.
— Ci ludzie są wężami!... — zawołał ksiądz rozdrażniony.
— Wężami, które zranione, ukąsić mogą, — rzekł zkolei Klaudjusz.
Burmistrz w tych groźbach przeczuł przyszłą rewolucję.
Ksiądz odgadł męczeństwo.
— Czego oni chcą ode mnie? — zapytał.
— Chcą zabrać część broni, którą macie u siebie — rzekł burmistrz, próbując rzecz załagodzić.
— To nie moja broń — odparł ksiądz.
— Czyj aż więc?
— Księcia Orleańskiego.
— Dobrze, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — to nic a nic nie przeszkadza.
— Jakto nic nie przeszkadza? — spytał ksiądz.
— To jest, że mimo to, prosimy o tę broń.
— Napiszę o tem księciu — rzekł ksiądz majestatycznie.
— Ksiądz dobrodziej zapomina — wtrącił burmistrz półgłosem — że toby się na nic nie zdało. Książę odpowiedziałby, żeby rozdać patrjotom nietylko karabiny jego nieprzyjaciół, anglików, ale i armaty jego dziadka Ludwika XIV.
Słuszna ta uwaga uderzyła boleśnie kapłana.
Circumdedisti me hostibus meis — szepnął.
— Tak, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — prawda, ale jesteśmy waszymi tylko politycznymi nieprzyjaciółmi, nienawidzimy w was jedynie złego patrjotę.
— Głupcze! — zawołał ksiądz w uniesieniu, które mu przysporzyło wymowy — niebezpieczny głupcze! który z nas lepszym jest patrjotą, czy ja, chcący zachować broń dla pokoju ojczyzny, czy ty, żądający niezgody i wojny domowej? Który z nas jest lepszym synem kraju, czy ja z gałązką pokoju w ręku dla uczczenia naszej wspólnej matki, czy ty, szukając żelaza, aby jej łono rozedrzeć?
Burmistrz odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, a odwracając się, uczynił ręką znak nieszczery, który miał znaczyć:
— Bardzo dobrze!
Adjunkt niby Tarkwinjusz, ścinał kwiatki laską.
Ludwik zmieszał się straszliwie.
Widząc to dwaj jego podwładni zmarszczyli groźnie brwi.
Jedynie Sebastjan, spartańskie dziecię, stał obojętnie.
Zbliżył się do Pitoux z zapytaniem.
— O co to idzie, Ludwiku?
Pitoux odpowiedział mu w dwóch słowach.
— Rozkaz podpisany? — spytał chłopiec.
— Przez ministra, generała Lafayette‘a.
— W takim razie... — odparł dumnie chłopiec, — dlaczego wahają się usłuchać?...
W błyszczących źrenicach malca, w nozdrzach drgających, w surowym wyrazie czoła, przebijał się niepokonany duch dwóch ras, które go wydały.
Ksiądz usłyszał te dziecięce słowa, zadrżał i skłonił głowę.
— Trzy zastępy nieprzyjaciół przeciw nam! — szepnął.
— Dalej, księże dobrodzieju — rzekł burmistrz — trzeba się wziąć do wykonania.
Ksiądz postąpił krok naprzód, a ściskając klucze u pasa wiszące, zawołał:
— Nie, tysiąc razy nie! to nie moja własność, czekać będę rozkazów mego pana.
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł burmistrz niezadowolony.
— To bunt! — powiedział Sebastjan Fortierowi — strzeżcie się, kochany księże!
Tu quoque — szepnął ksiądz, zakrywając się sutanną, aby mógł naśladować ruch Cezara.
— No, no, księże dobrodzieju... — wtrącił Pitoux, — bądźcie spokojni, broń ta dla szczęścia ojczyzny dobrze umieszczoną będzie.
— Cicho bądź, Judaszu! — zawołał ksiądz — zdradziłeś starego profesora, czemubyś nie miał zdradzić ojczyzny?
Pitoux, przygnieciony wyrzutami sumienia, spuścił czoło.
To co zrobił było zręcznem, tylko szlachetnem nie było.
Ale w tej chwili spojrzał na dwóch podwładnych, którzy zdawali się zagniewanymi z powodu słabości wodza.
Zrozumiał, że jeżeli nie sprawi wrażenia, utraci urok cały.
Duma wyprostowała walecznego rycerza rewolucji francuskiej, i rzekł:
— Księże dobrodzieju, jakkolwiek uległy dawnemu nauczycielowi, nie mogę bez komentarza zostawić tych słów obrażających.
— Co! uwagi mi chcesz robić? — rzekł ksiądz pragnąc zmieszać Ludwika szyderstwem...

— Tak, księże dobrodzieju — odparł Pitoux — i to

Katarzyna wydała okrzyk stłumiony
uwagi słuszne. Nazywacie mnie zdrajcą, że broń, o którą z gałązką oliwną w ręku prosiłem, odbieram za rozkazem rządu.

— Czemużeście mi jej dobrowolnie odmówili?
— Ja, księże dobrodzieju, wolę rzekomo zdradzić mój, względem was obowiązek, niż podając wam rękę popierać kontr-rewolucję. Niech żyje ojczyzna!
Do broni! do broni!
Burmistrz uczynił do Ludwika znak podobny do tego jaki przedtem uczynił do księdza i powiedział:
— Dobrze! bardzo dobrze!
— Mowa ta w rzeczy samej piorunujące wywarła wrażenie, i na księdzu, i na reszcie zgromadzenia.
Burmistrz zniknął, dając pomocnikowi znak, aby pozostał.
Ten ostatni miał także ochotę się ulotnić, ale nieobecność dwóch głównych dygnitarzy miasteczka, byłaby dostrzeżoną.
Poszedł więc za żandarmami, którzy weszli za trzema gwardzistami, do muzeum.
Pitoux znał wszystkie jego zakątki, bo się tam wychował.
Sebastjan skacząc jak młody lew, pobiegł w ślady patrjotów.
Inne dzieci patrzyły zgłupiałe.
Ksiądz zaś otworzywszy drzwi od muzeum padł pół nieżywy z gniewu i wstydu — na pierwsze stojące krzesło.
Wszedłszy do zbrojowni dwaj towarzysze Ludwika chcieli wszystko łupić i rabować, ale przeszkodziła im szlachetna skromność wodza gwardji narodowej.
Ponieważ wszystkich podległych jego rozkazom żołnierzy, było trzydziestu trzech, kazał wziął trzydzieści trzy karabiny.
Ponieważ w ostatecznym jakim razie mogli być zmuszeni do strzelania, a Pitoux ostatnim być nie chciał, wziął więc dla siebie trzydziesty czwarty karabin, prawdziwie oficerski, krótszy i lżejszy od innych, który i do kuli i do śrutu się nadawał.
Oprócz tego wziął szpadę prostą, jak szpada pana de Lafayetta, należącą zapewne kiedyś do jakiego bohatera zpod Fontenoy lub Philipsbourga. I przypasał ją sobie do boku.
Każdy z jego towarzyszy wziął dwanaście karabinów na plecy, i nie upadli pod tym ciężarem, tak wielką była ich radość.
Pitoux podjął się nieść resztę.
Przeszli przez park, aby uniknąć skandalu w miasteczku.
Zresztą była to droga krótsza.
Ta krótsza droga przedstawiała tę dogodność, że nie spotkają żadnego adherenta partji przeciwnej.
Pitoux nie bał się starca, karabin natchnął go wiarą i odwagą.
Ale Pitoux stal się myślącym człowiekiem, a odkąd myślał, zauważył, że jeżeli jeden karabin może obronić człowieka, to nigdy dwanaście.
Trzej nasi bohaterowie obarczeni łupem, prędko park przebiegli i dotarli do półkola, gdzie się zatrzymać mieli.
Wycieńczeni, oblani potem chwalebnego zmęczenia, przenieśli do Ludwika drogocenny skarb, który im powierzyła ojczyzna, może za ślepo trochę.
Zgromadzenie gwardji odbyło się tegoż wieczora, dowódca Pitoux wręczył każdemu żołnierzowi karabin, mówiąc jak matki spartanki mawiały synom przy rozdawaniu puklerzy:
„Z nim albo na nim“.
Wtedy w gminie Haramont, genjuszem Anioła Pitoux przeistoczonej, powstało zamieszanie podobne mrowisku w dzień trzęsienia ziemi.
Radość z posiadania strzelb przez tych ludzi, po większej części polujących ukradkiem, była tak wielka, że niemal ubóstwiali Ludwika Pitoux.
Zapomniano o jego długich nogach i rękach, o grubych kolanach i wielkiej głowie, wreszcie o jego przeszłości nieco dziwacznej. Był i pozostał duchem opiekuńczym kraju.
Dzień następny przeznaczono na opatrywanie i czyszczenie broni; jedni cieszyli się, gdy kurek był dobry, inni myśleli o poprawieniu tego, czego gdzie brakowało.
Pitoux tymczasem w swoim pokoju, niby Agamemnon pod namiotem, myślał — i kiedy inni kaleczyli ręce, on mózg sobie suszył.
O czem myślał Pitoux? — spyta czytelnik, przyjazny rodzącemu się genjuszowi.
Pitoux, zostawszy pasterzem ludów, myślał o próżnej wielkości tego świata.
W rzeczy samej, nadchodziła chwila, w której z całego świeżo wzniesionego gmachu — nic zostać nie miało.
Karabiny w przeddzień zostały rozdane. Dzień jeden na oporządkowanie wystarczy. Jutro trzebaby pokazać żołnierzom ćwiczenia, a on nie znał pierwszej komendy nabijania broni na dwanaście poruszeń.
Pitoux nabijał strzelbę jak mógł, nie licząc poruszeń.
Co zaś do manewrów, to było jeszcze gorzej.
A czemże jest dowódca gwardji narodowej, który nie umie nabijać broni na dwanaście poruszeń, ani kierować manewrami?
Więc z głową ukrytą w dłoni, z okiem osłupiałem, ciałem nieruchomem, rozmyślał Pitoux.
Nigdy Cezar w krzewach dzikiej Galji, nigdy Hannibal zbłąkany w Alpach śnieżystych, nigdy Kolumb na nieznanym oceanie, nie myśleli tyle, co Pitoux w przeciągu tego dnia długiego.
— O!... — mówił sobie — czas leci, jutro nadchodzi i jutro pokaże się nicość moja.
Jutro piorun wojny, który zdobył Bastylję, uznany będzie za głupca przez całe zgromadzenie haramontczyków, jak... niepomnę kto.... dawniej.... przez całe zgromadzenie greków.
Dziś triumfator!... jutro wyśmiany!...
— Nie, tak nie będzie, tak być nie może. Katarzyna by się dowiedziała i byłbym shańbiony.
Pitoux odetchnął na chwilę.
— Któż mnie ztego wybawi?... — spytał się znowu siebie.
— Śmiałość?...
— Nie, nie... śmiałość potrwa minutę, a manewra pruskie mają dwanaście tempów.
Co za szczególna myśl, uczyć francuzów pruskich ćwiczeń!...
Gdybym powiedział, że jestem nato za dobrym patrjotą, aby uczyć francuzów strzelania na pruski sposób, i gdybym wymyślił nową mustrę, więcej narodową?...
— Nie, nie dałbym sobie rady.
— Widziałem małpę na jarmarku w Villers-Cotterets.
Małpa ta mustrowała się, ale zapewne jako małpa, czyniła to nieprawidłowo.
— A!... — zawołał nagle, co za myśl!...
I natychmiast zaczął biec w przestrzeń, gdy go jakaś uwaga zatrzymała.
— Moje zniknięcie zdziwiłoby... rzekł, uprzedzę więc moich ludzi.
I otwierając drzwi, zawołał Klaudjusza i Dezyderjusza, a te im powiedział słowa:
— Naznaczcie na pojutrze pierwszy dzień ćwiczeń.
— Dlaczego nie na jutro?... — zapytała razem starszyzna.
— Bo jesteście zmęczeni, ty i sierżant — odparł Pitoux — i że nim nauczę żołnierzy, muszę nauczyć wodzów. Zresztą — dodał surowo — przyzwyczajcie się słuchać nie robiąc uwag.
Podwładni skłonili się z uszanowaniem.
— Dobrze!... — rzekł Pitoux — naznaczcie ćwiczenia na pojutrze o czwartej rano.
Dwaj oficerowie ukłonili się na odchodnem, a ponieważ godzina była dziewiąta, poszli spać.
Pitoux czekał, aż odejdą. Potem, kiedy skręcili na rogu idąc do siebie, dotarł w przeciągu pięciu minut do najciemniejszej i najgęstszej puszczy leśnej.
Zobaczymy jaka była zbawienna myśl Ludwika.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.