Antysemitnik/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Antysemitnik |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Udziałowa we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Regularnie teraz co kilka dni pojawiały się w Kurjerze Narodowym „Wzmianki“ ze świata teatralnego. Były to plotki, bezpodstawne — umieszczane jednak w nadziei, że — zawsze — „coś przylgnie“. — Nagle jak rakieta wystrzelała wiadomość o... skandalu za kulisami, z powodu którego odwołano sztukę, to znów, że „Pani X. opuszcza scenę krakowską dla powodów, o których dyskrecja milczeć nam nakazuje“. — Szatkiewicz bowiem bez najmniejszego skrupułu wyciągał z Irmy, co się dało, i wchodził do Redakcji nadęty i brzemienny posłyszaną plotką, siadał przy stoliku, terroryzował Bindera swem milczeniem — wreszcie po godzinnem oczekiwaniu Binder dowiadywał się o owej „wiadomości“ przeinaczonej i przefiltrowanej przez alembik własnej fantazji Szatkiewicza. — Były to wieści często szkodliwe dla Dyrekcji, dla tych lub owych artystów, a zwłaszcza artystek — zaprawne trującą zawiścią i jadem z ciągłym jednym celem zmiażdżania, zdruzgotania wszystkiego, aby na tych gruzach wznosić gmach na własną rękę.
Irma zadowolona i rada, że wreszcie Szatkiewicz znajdować zaczynał przyjemność w rozmawianiu z nią częściej niż zwykle — szperała teraz w pamięci swojej i była wiernem echem tego, co przebiegało jak szmer całego stada myszy kurytarze teatralne. Często — gdy jej wpadł w rękę Kurjer Narodowy dziwiła się, że „ci panowie to samo piszą, co ona wie i słyszy“, ale daleką była od przypuszczenia, iż widzi własne swe słowa wydrukowane na szpaltach pisma. — Zaklęła bowiem Szatkiewicza, aby nigdy, nikomu nie powtarzał tego, co od niej usłyszy — a on odpowiedział jej z miną obrażonego indyka.
— Czy mnie masz za starą plotkarkę? —
Umilkła podbita i przekonana. Od tej chwili nie krępowała się wcale. Często nawet, zdjęta niewytłómaczoną a wspólną wszystkim kobietom potrzebą kłamstwa — kłamała, ubarwiała własnemi domysłami i przypuszczeniami jakąś bezpodstawną wiadomość, pragnąc wywołać na kochanku jeszcze większe wrażenie.
W gruncie rzeczy wiedziała bardzo mało — gdyż na próbach i na przedstawieniach nie śmiała się do grona lepszych artystów zbliżać, a w garderobach mówiono o „wszystkiem“, ale o plotkach nie wiele — strzegąc się pilnie jedna przed drugą.
Lecz niedługo Irma dostrzegła, iż artyści a zwłaszcza artystki rzucają na nią dziwne spojrzenia, a niektórzy unikają jej wyraźnie. Teraz miała częstsze pole do spotykania się z wybitniejszemi siłami sceny, gdyż zaczęto próby owej sztuki, w której ona miała drobną rólkę zakonnicy. Rozgorączkowana tym swoim debiutem, przejęta całą ważnością chwili, przychodziła teraz na próby przed oznaczoną godziną i błąkała się wśród kulis, na które padały złote promienie słońca przez olbrzymie, w głębi znajdujące się okna.
Występowała dopiero w ostatnim akcie, ale zdawało się jej, że obowiązkiem jej jest być od początku i wsłuchiwać się uważnie w treść całej sztuki.
Dniami i nocami marzyła teraz o kostjumie zakonnicy, białym kornecie, opromieniającym aureolą łagodności twarz, o długiej szarej sukni i paciorkach różańca, zwisających na ciemnym szafirze fartucha. Raz spotkała na ulicy taką Siostrę Miłosierdzia. Natychmiast zawróciła się i szła tuż za nią, patrząc na nią z zachwytem.
Zakonnica doszła do otwartych drzwi kościoła i weszła w nie, żegnając się u samego progu.
Irma zatrzymała się i stała długą chwilę wpatrzona w ciemne wnętrze, w którem połyskiwało złoto zapalonych świec.
Niskie, przewlekłe tony organów dolatywały z wnętrza. Kobieta słuchała i serce w niej topnieć zaczęło. Zdawało się jej, że z tego otwartego kościoła płynie ku niej cały snop spokojnych, łagodnych wrażeń.
I jakby pociągnięta magnetyczną siłą — przestąpiła próg kruchty i znalazła się we wnętrzu.
Kościółek był mały i bardzo, bardzo stary.
Miał wygląd naiwny i biedny ze swemi trzema ołtarzami, w których czerniały stare obrazy, oblamowane girlandami papierowych róż.
Irmę uderzyło na wstępie to, iż gdy stała na zewnątrz, kościół wydawał się jej ciemną otchłanią — wszedłszy, znalazła jasną białość murów — jakąś dziwną, nieokreśloną.
Ołtarze były ubogie i puste, ale jeden boczny pobożne ręce oplotły cały w koronkę kwiatów jabłoni tak delikatnych i misternych, jakby kto płatki śniegu nawieszał na niewidzialne nitki.
Całe gałęzie pięły się ku górze dziewiczo białe, i dziewiczo czyste i obraz Marji krył się prawie cały po za tą zasłoną wiosennego kwiecia, które zdaje się dlatego zakwitło tak wcześnie, aby kaskadą swej białości opłynąć postać Dziewicy.
Irma zatrzymała się przed tym ołtarzem i nieśmiało źrenice podniosła ku górze. Spotkała się z źrenicami Marji, które zdawały się mówić:
— Jam jest samą miłością — niczem tylko „miłością“.
I chórzystka stała tak długo zapatrzona w te łagodne oczy, które zdawały się z poza kwiatów patrzeć na nią, ciągnąć ku sobie, przebaczać... nawracać.
∗ ∗
∗ |
Szatkiewicz jednak nie był zadowolony.
Dostarczał ciągle najświeższych wiadomości, rozkopywał dawno zapomniane urazy, niby ujmując się za krzywdą artystów, siał ciągłą niezgodę między Dyrekcją a personalem teatralnym, napadał na pierwszorzędne aktorki z brutalnością pijaka, lecz — czynił to wszystko przez ręce Bindera, który berła krytyka nie chciał wypuścić ze swych dłoni. Szatkiewicz wciąż jeszcze był używany do „wzmianek“, — lecz nie o to mu chodziło — on pragnął zająć stanowisko Kaziutka Z. w Warszawie. Chciał terroryzować, karać, zabijać ironją, kłuć zatrutemi szpilkami cały świat teatralny. Tymczasem redaktor pozostawiał jeszcze pełną władzę Binderowi, który rozsiadał się z miną patentowanego krytyka na każdej premierze.
Ten stan rzeczy musiał się raz skończyć.
Szatkiewicz, od chwili „urządzenia“ sobie z pomocą Frajwilligowej mieszkania, zmienił trochę sposób życia. Zaczął częściej przesiadywać w domu i kupił sobie nawet papier, pióro i atrament do pisania swego dramatu. Nie mógł się zdecydować jednak, aby napisać chociażby szkic. Wielkiemi tylko literami wykaligrafował tytuł:
To było jednak wszystko.
Mówił jednak o tej pracy dużo, głośno i chętnie. Idąc przez ulicę ze znajomymi, zatrzymywał się przed każdym gorzej ubranym obywatelem i wpatrywał się weń uporczywie. Mówił, że — zbiera dokumenta. To mu zaczęło nadawać pewną sławę i otaczać go aureolą przyszłej wielkości. W Kurjerze Narodowym pomieścił sam o sobie wzmiankę, dodając, że dramat jest ukończonym.
Gdy Binder pełnym zazdrości głosem zapytał:
— I gdzież go pan masz zamiar przedstawić?!
Odparł z niechcenia:
— Koresponduję z Warszawą!
W tym czasie oddał ważne redakcji usługi. Rozpoczął się bowiem w Paryżu senzacyjny proces, wstrząsający świat cały. Należało więc sfabrykować w Krakowie paryskiego korespondenta. Szatkiewicz z dziwną zręcznością rozpoczął rabować dzienniki francuskie, dodając „mojem zdaniem“ — „według mnie“, co miało przekonać krótkowidzących czytelników o autentyczności owych listów „własnych“ Kurjera Narodowego.
Na robotę ową zwrócił baczniejszą uwagę sam redaktor i zaczął używać Szatkiewicza do ważniejszych poleceń. I tak troskliwie rozdmuchana przygotowywała się judenheca w połączeniu z antisocjalistyczną demonstracją. Powód wybrano błahy — jakiś przejazd posła, lecz gruntem miała być późniejsza owacja, wyprawiona pod oknami redakcji, w celu uczczenia szlachetnych tendencyj pisma.
I z pewnym artyzmem — składnie — cicho — przygotowywano grunt do tej demonstracji od dawna — od lat kilku. Nienawiść plemienną i przekonaniową pielęgnowano troskliwie jak jadowitą i niezmiernie rzadką roślinę. — Drobnemi lecz bezustannemi środkami działano na masy — schlebiając niskim instynktom tłumu. — Wyciągnięto z pleśni całe masy utartych komunałów i zaczęto wojować niemi na prawo i lewo.
I tu nagle zabłysnął Szatkiewicz w niespodziewany sposób. Była to po prostu rewolucja, która olśniła redakcję Kurjera. — On sam dziwił się, skąd mu przychodzi ten „spryt“ w dopomaganiu kampanij, lecz wiedział, iż lwia część zasługi spadać będzie na niego. — Binder i inni współpracownicy byli zdystansowani. Artykuły ich robiły wrażenie szklanek ciepłej wody. On jeden tryumfował i sam upajać się zaczął pianą nienawiści. Wszyscy zaczynali uznawać w nim coś takiego, co to „dojdzie“ — gdyż nie obejrzy się poza siebie. On sam rozumiał dobrze, iż owo „obejrzenie się“ ukaże mu całą ohydę jego postępowania. Zamykał więc oczy i szedł naprzód przebojem.
Z Frajwilligową miał teraz coraz częstsze stosunki. Zapłacił jej dwie raty po dziesięć guldenów i nabrał od niej znów towarów na pięćdziesiąt. Ona niezmordowanie przynosiła wszystko. Mydło — pilniczki do paznogci, laskę, pierścionek z fałszywym szmaragdem, lampę, lornetkę, brylantynę, słowem wszystko. Zrobił się nagle wielkim elegantem i za pośrednictwem Frajwilligowej znalazł krawca żyda, który go ubrał na kredyt. Jedynie tylko ze stosunkiem swym z Irmą krył się, gdyż była to zaledwie chórzystka, co go poniżało w oczach innych współpracowników.
Lecz pomimo jego usiłowań spotykano ich czasem razem i to zaczynało zwracać uwagę artystów, którzy czuli się urażeni plotkami, kursującemi o nich w Kurjerze Narodowym. Nikt jeszcze otwarcie Irmie nie wypowiedział swych podejrzeń, lecz powoli nabierano pewności, iż nikt inny tylko ona „wynosi“, co się w teatrze dzieje.
I owe podejrzenia okrążyły ją teraz, jak cała siatka niewidzialna, a przecież istniejąca. Opędzała się od nich, gdyż zaczynała odczuwać je nerwami, jakkolwiek jeszcze ich źródła zrozumieć nie mogła. Zresztą teraz zajęta była cała ową rolą zakonnicy. Zdawało się jej, że na jej barkach spoczywa powodzenie sztuki. Jakkolwiek wchodziła w ostatnim akcie dopiero, jednak zjawiała się na próbę najpierwsza i rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy, błądziła po pustej scenie i wśród kulis, szepcąc swą rolę, robiąc nieznaczne giesta, gdy została w cieniu zdala od wzroku maszynistów, siedzących na kupie szmat lub zwalonych w piramidę mebli.
Szatkiewicz przychodził do niej zwykle w popołudniowej porze i ona starała się ugościć go kawą lub herbatą, dodając do niej ciastka, wedle stanu swej kieszeni. Często jednak brała jakieś maluchne ciasteczko i wychodziła z niem na wschody, znikając na kilka chwil w drzwiach sąsiednich. Gdy wracała, miała często powichrzone włosy i ślady cudzych łez na policzkach. Szatkiewicz jednak nie zwracał na to uwagi. — Siedział rozparty i dumny — dawał jej niektóre wskazówki co do roli — mówił tonem protekcjonalnym i raczył pić kawę. Obdarzał ją pieszczotą rzadko i właściwie pozwalał się kochać i pieścić jako wielki i dobrotliwy pan, który raczył się zniżyć aż do poziomu swej niewolnicy. Nazbierawszy dostateczną sumę rozkoszy i teatralnych plotek, wynosił się, śpiesząc się zawsze, zaaferowany, jakby losy Europy ciążyły na jego barkach.
Nie były to losy Europy, ale po części losy numeru Kurjera Narodowego. Należało się śpieszyć i kuć żelazo, póki było gorące. Bezustanne podjudzanie i podszczuwanie na żydów i socjalistów zaczynało wydawać swoje owoce. W małych miasteczkach, gdzie ów gadzinowy syk dochodził, rósł płomień nienawiści w sercach ciemnych i głuchych na głos wszechludzkiej miłości. Tu i ówdzie rozpoczynały się rozruchy, zaczynały szaleć zwierzęta ludzkie, spętane do tej chwili więzami pobłażliwości i tolerancji cywilizacyjnej. — Kurjer Narodowy rozpoczynał zbierać plon swego krwawego i ohydnego siewu. — Na kozłach dorożkarze czytali broszurki, pisane przez kapłanów, podniecające nienawiść przeciw bliźnim. Po sklepach żydzi sterroryzowani szachrowali z wzrastającą furją nienawiści i zemsty. Jakiś płomienny, gorący dech wiał i teraz nad miastem, szepcąc szatańskie zaklęcia, z któremi biała szata Galilejczyka nic nie miała wspólnego.
O! Jak dalekim w tej chwili od spekulującej imieniem jego hałastry był ten promienny Żyd, będący cały tak wielką miłością!
Jakże różne były jego słowa przebaczenia, wyjęczane na krzyżu, od słów podbudzających do ciągłej niezgody, jątrzenia i... mordu.
I owe „stronnictwo“, uzurpujące sobie miano chrześcijańskiego, czem było wobec rzeczywistych chrześcijan roznoszących słowa pokoju, zgody, miłości — na świat cały!
I tu, i tam tłum był tylko tłumem.
W powietrzu zadźwięczały słowa miłości bliźniego, wionęły skrzydła gołębia pokoju — tłum pobiegł za temi słowy i stawał się sam białym gołębiem, garnącym ku sobie nawet zbrodniarzy.
Obecnie — nad Krakowem załopotały nietoperze skrzydła nienawiści. I tłum z gołębia powoli przemieniał się w dzikie, krwi pragnące zwierzę. Instynkta niskie budziły te skrzydła czarne, oślizgłe od błota i złej woli. Proletarjat umysłowy pochłaniał paszkwile i nasycał się niemi. Widmo Essemisty, bosego i nieskalanego w swej nieszytej szacie, bladło na widnokręgu i tęcza przymierza rozpływała się w przestrzeni. Z nauk Chrystusa nie pozostawało nic, a natomiast niebo przybierało barwę krwi bardziej purpurowej i palącej niż inna, bo krwi, bądź co bądź bratniej, bliźniej — człowieczej! — Kurjer Narodowy triumfował osiągnąwszy cyfrę... trzech tysięcy abonentów!
∗
∗ ∗ |
— Napisz pan, że ta jakaś, która grała rolę zakonnicy jest żydówka i jako taka nie ma prawa nosić habitu i grać roli siostry Miłosierdzia... Nie zapomnij pan... A! Jeszcze dodaj pan, że sztuka ma nikczemną tendencję i jest stekiem błota!
— Dobrze, panie redaktorze!
Szatkiewicz wyszedł z gabinetu redaktora i zabrał się do pisania recenzji.
Był to dla niego dzień wielki i uroczysty.
Został bowiem recenzentem teatralnym na miejscu Bindera, recenzentem nie od wzmianek, ale prawdziwym, urzędowym, zatwierdzonym recenzentem Kurjera Narodowego.
Duma rozpierała jego pierś. Z wielką jednak kurtuazją przeszedł obok Bindera, który miał w tej chwili minę zdetronizowanego władcy. Poszedł do biurka — usiadł i wziął do ręki pióro.
Nagle — przypomniał sobie słowa redaktora.
Irma — żydówka.
Nigdy mu to nie przyszło do głowy. Mówiła czysto po polsku — miała wprawdzie nos lekko zgarbiony, ale tak niewiele — ledwo dostrzedz było można...
Tylko obecnie, zbierając wszystkie dawne wrażenia, przychodził do przekonania, że to jest możliwe ze względu na pewne charakterystyczne skrzywienia ust, szczególniej gdy stała w słońcu, na pokędzierzawione włosy, uszy dość odstające...
Tak, tak, redaktor się nie mylił. Ta dziewczyna, która mu nigdy nic o sobie opowiedzieć nie chciała, była żydówką. A nawet gdyby tak nie było — redaktor kazał mu napisać, że Irma jest żydówką, sprzeciwiać się nie można. Cóż mogło się stać, gdyby w pierwszej recenzji nie usłuchał rozkazu redaktora? Binder, który słyszał z pewnością to, co redaktor mówił do Szatkiewicza, nie omieszkałby z tego skorzystać...
Zaczął więc pisać, pilnie marszcząc brwi — udając człowieka niezmiernie przejętego ważnością swego zadania. Już dokoła niego robiła się owa próżnia, pełna szacunku. Przewidywano w nim „prawą rękę“ redakcji. Obecnie wiedziano, że pisze „pierwszą recenzję“. Usuwano się dyskretnie, niemniej przeto śledzono uważnie każdy jego ruch, umaczanie pióra.
Lecz Szatkiewicz zastanowił się nagle i pisać przestał. Przypomniał sobie, ile radości, ile nadziei Irma pokładała w odegraniu tej roli zakonnicy. Nagle — żal mu się zrobiło tej dziewczyny, która w ciężkich chwilach okazywała mu tyle dobroci. Poczucie męskiego honoru targnęło nim całym. Wszakże to była kobieta mu bliska, dobra, łagodna, a nawet kochająca...
Lecz wzrok jego padł na obok siedzącego Bindera i spotkał się ze stalowemi źrenicami pięknego blondyna, a spojrzenie tych źrenic podziałało na Szatkiewicza jak uderzenie szpicruty. Pod żółtawem światłem lamp dostrzegł Szatkiewicz we wzroku Bindera całe morze szyderstwa i zawiści.
Wyprostował się więc — wydął pogardliwie wargi i śpiesznie pisać zaczął.
„Rolę zakonnicy powierzono najniewłaściwiej żydówce, Irmie Pasmantieri. Żydowskie jej pochodzenie profanuje świętość habitu i wywołuje w chrześcijańskich widzach niesmak i oburzenie...
Zastanowił się chwilkę, rozgrzany już przedmiotem, i dodał sam z siebie, zapominając nawet o kim pisze:
— Zresztą owa aktorka nie umie nawet mówić po polsku. Charczące dźwięki, jakie wydaje, przypominają raczej żargon, używany na Kazimierzu, niż dźwięk mowy ojczystej. Lecz dyrekcja niepomna, że na frontonie świątyni widnieje napis: „Naród — sztuce“ zamienia przybytek sztuki narodowej na wystawę żydowskich piękności i pozwala na profanację nie tylko gmachu, ale i szat drogich sercu każdego chrześcijanina‑Polaka“.
I z wielkim rozmachem podpisał
Tymczasem cała redakcja zawrzała radością.
Z prowincji nadeszły doskonałe wiadomości.
Rozpoczęła się po miasteczkach i osadach „Judenheca“. Tu i ówdzie wystąpiono zbrojnie. W jednem z miejsc sygnalizowanych stygły pod szopą trzy trupy włościan, nieświadomych narzędzi pragnień pieniężnych swych przewódców.
Inni aresztowani tłoczyli się w zgniłych aresztach gminnych, jak stado owiec oślepłych od krwawej chęci mordów i pożogi.
Członkowie redakcji, zbici w masę koło głównego stołu — tuż pod dużą płonącą lampą — z twarzami rozjaśnionemi, uśmiechniętemi wczytywali się w tę krwawą „pocztę“, która przyszła z daleka, przepojona zapachem świeżej krwi ludzkiej i zda się, zionąca wśród nocy jeszcze przekleństwami bratobójczej walki. Szatkiewicz powstał od swego stołu i zbliżył się powoli do ogólnej grupy.
I jego ogarnęło ogólne zadowolenie.
Numer jutrzejszy będzie przepyszny!
Owe „judenhece“, zabarwione jeszcze dodatkami redakcji, same przez się wzburzą cały Kraków. Numer zostanie wykupiony, rozejdzie się w tysiącach egzemplarzy.
A potem... recenzja!
Jego recenzja!
I odważnym, śmiałym ruchem wyciągnął rękę ku leżącym na stole listom i telegramom.
— Panowie pozwolą! Ja zaniosę redaktorowi! wyrzekł, zgarniając ku sobie papiery.
Nikt się nie sprzeciwił.
Szatkiewicz zabrał papiery i swoją recenzję, błyskając pierścieniem, który wziął na kredyt od Frajwilligowej — i skierował się ku drzwiom gabinetu redaktora. I za chwilę znikł za niemi antysemitnik z przekonania — wchodząc na próg gabinetu, miał jedno tylko z góry powzięte postanowienie zażądania podwyżki miesięcznej pensji.
I podwyżkę tę — dostał.