Bóg Jezus w świetle badań cudzych i własnych/25
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bóg Jezus w świetle badań cudzych i własnych |
Podtytuł | Z 112 wizerunkami i rysunkami |
Wydawca | Wydawnictwo „Myśli Niepodległej“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | L. Biliński i W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teologiczne okulary, przez które nauczono nas patrzeć na teksty ksiąg świętych, całkiem popsuły nam wzrok, nabawiły nas krytycznego daltonizmu i trzymają nasz umysł w stanie pewnej sugestji.
Jakiegoś to niesłychanego wysiłku wymagało odkrycie, że księga Genesis nie składa się z jednolitego tekstu, ale jest stopem dwóch tekstów zasadniczych!
Jakich trudów, kosztownych wypraw naukowych, ślęczeń i genjalnych koncepcji wymagało poznanie naukowe księgi Exodus oraz określenie wszystkich wpływów, którym uległa, zszeregowanie wszystkich pierwiastków, z których powstała!
Ile namęczyć się musiał świat naukowy, aby wszystkie przepisy rytualne księgi Leviticus i całe jej prawo w perspektywie tysiącoleci na właściwem miejscu rozwojowem obaczyć!
Ileż w ogóle bajecznego nakładu czasu i energji wymagało stwierdzenie jednego jedynego faktu, iż to, co nazwano KSIĘGĄ, stanowi właściwie zbiór szczątków całego PIŚMIENNICTWA pewnego narodu!
Umysł uczonego podlegał ciśnieniu dwojakiemu: z góry od wszechwładnej teologji i z dołu od nieukształconych mas, którym legendy teologiczne poprzylepiały się do języków a języki te mełły następnie wiekowe komunały, śmiechem i szyderstwem witając każdą próbę analizy tego, z czem się umysł zbiorowy zżył i za niezmienne uważał.
Są zagadnienia naukowe, które się rozwiązuje w ciszy pracowni i nikt badaczowi nie przeszkadza. Tak dziś pracuje i chemik, fizyk, biolog, astronom. Ale były czasy, kiedy tłum wpadał do ich pracowni, ciągnął ich na sąd, kiedy trybunały nie pozwalały im głosić wyników ich dociekań. Były to chwile, kiedy nauka burzyć musiała pewne zawady, tamujące rozwój umysłu zbiorowego, jakieś oparte na zmysłowych złudach uprzedzenia. Przerażenie budziła myśl o kulistości ziemi, o antypodach, o ruchu wirowym globu ziemskiego, o nieistnieniu twardego sklepienia niebieskiego.
Gdy na ogół nauki przyrodnicze, astronomiczne, historyczne, językopoznawcze, folklorystyczne i t. p. wywalczyły sobie prawo nietykalnego majestatu, ta gałąź wiedzy, która się zajmuje badaniem wszelkiej religji bieżącej, żyć i rosnąć musi w warunkach z przed kilku wieków. Uczeni badacze podlegają nietylko krytyce swych kolegów fachowych, jak gdzieindziej, ale również naporowi z góry i z dołu, albowiem ci, którzy są najmniej powołani do opinjowania w tego rodzaju sprawach, nie posiedli jeszcze i w tym zakresie ignorancji wstydliwej, ale mają ignorancję wyzywającą, apodyktyczną, opartą na bardzo długotrwałym przywileju powszechnie przyjętego komunału.
Ponieważ praca naukowa przy takich konjunkturach nie może być prawidłową i ponieważ badaczowi mimowoli udziela się nalot namiętnościowy, tak niepożądany, przeto w ciągu ostatnich dziesięciu lat postanowiono na Zachodzie pewną ilość wiedzy orjentalistycznej spopularyzować zarówno za pomocą żywego słowa, jako też przystępnej literatury. Pamiętne były wykłady berlińskiego profesora Fryderyka Delitscha, które taką wywołały wrzawę; nieocenione są wydawnictwa, jak „Der ałte Orient”. Ale skutek został osiągnięty. Dziś w rzędzie najdzielniejszych pracowników na tem polu wyliczyć można szereg nawet teologów protestanckich a nastrój śród czytającej publiczności znacznie się zmienił na lepsze. Nowe pokolenia, zaprawione do myślenia przyrodniczego, zorjentowały się, że zasada rozwoju obejmuje rzeczywiście wszystko a więc także bóstwa, ich kulty, związane z niemi ideologje i ich święte księgi.
Runął też dogmat o monodeizmie narodu żydowskiego od pierwszej chwili pojawienia się jego na arenie dziejowej. W księdze Exodus mamy wyraźny ślad kultu Złotego Cielca, któremu przewodniczy tak wybitna postać, jak Aron, i kultu Węza Miedzianego, rozwieszonego na drzewcu, więc w formie Laski Eskulapa, któremu ma przewodniczyć sam Mojżesz, a wreszcie kultu Baranka Wielkanocnego.
W czwartej księdze Mojżeszowej (XXI, 6) czytamy: „Jahwe przypuścił na lud węże jadowite, które kąsały lud, że umarło wiele ludu z Izraela... Więc zrobił Mojżesz Węża Miedzianego; i bywało, że gdy wąż ukąsił człowieka, tedy wyzdrowiał”.
Wielki wąż, pisze Tylor, bronił twierdzy Aten i otrzymywał co miesiąc placek z miodem; rzymski „genius loci” ukazywał się pod postacią węża; dawni Prusacy czcili węże i ofiarowywali strawę wężom domowym. Lombardowie czcili złotą żmiję. Europa nie zapomniała bajki, opowiadanej przez piastunki, że bywają węże, które w złotej koronie na głowie przychodzą pić mleko z miseczki dziecka. Bezpośrednia cześć wężów uwydatniała się bardzo w religjach krajowych Azji południowej; zajmowała ona prawdopodobnie niepoślednie miejsce w pierwotnym buddyzmie indyjskim, a rzeźby na grobowcu w Sanczi wyobrażają sceny oddawania czci bóstwu, pięciogłowemu wężowi, znajdującemu się w świątyni.
A dalej powiada Tylor, że Peruwjanie np. czczą gwiazdę „Tygrys”, która strzeże ludzi od tygrysa, że w ogóle wszystkie ptaki i zwierzęta mają swych przedstawicieli w niebie etc.
Jeroboam jeszcze nad Jordanem zbudował świątynię Złotego Cielca, która dotrwała do czasów ostatecznego upadku państwa żydowskiego, bo ją wspomina Józef Flawjusz, aczkolwiek niewiadomo, czy nie była to już tylko ruina.
O kulcie Baranka dość już mówiłem. Żydzi spożywają to zwierzę już w Egipcie podczas świąt Paschy. A przecież tam właśnie kwitł kult Barana-Amona!
Ale te trzy przykłady wskazują, że Bóg Jahwe co najmniej z trzech totemów swój BYT POJĘCIOWY wyprowadza a jeszcze wcale nie jest rozwiązane pytanie, czy i nie z czwartego a mianowicie, jak już wspomniałem, PTAKA, po egipsku IHW, co oznacza przenośnie DUCH.
A przecież on w dalszym rozwoju swoim stał się pierwszą osobą Trójcy chrześcijańskiej, czyli BOGIEM OJCEM. Siady formy jego przejściowej przez formę CZŁOWIEKA znajdujemy jeszcze w starych przepisach kościoła katolickiego, które każą go wizerunkowo przedstawiać jako siwego starca, na co dziś żywemi oczami po kościołach patrzymy.
Monodeizm a raczej henodeizm żydowski, czyli jednobóstwo, istniał rzeczywiście przez pewien czas, ale kosztem ogromnych ofiar i raczej wskutek żelaznej woli hierarchji kapłańskiej. Ciągle jednak tlił podziemny ogień wiary w TRÓJCĘ, więc w Szechinę, czyli Ducha Świętego (żeńskiego rodzaju), w Elohima, czyli Boga, i w Ben-Elohima, czyli Syna Bożego.
Toteż wcześniej czy później nastąpić musiała adoptacja i rzeczywiście nastąpiła. Logika musiała oddać swe królewskie berło psychologji a żydowski arcykapłan chrześcijańskiemu patryarsze.
Przeto jednobóstwo chrześcijańskie, poddane analizie embrjologicznej, posiada cały szereg totemów, czyli świętych zwierząt rodowych, jak Złoty Cielec, Miedziany ąż, Baranek, Ryba, Gołębica. Jedne totemy pozostawiły ślady po sobie wyraźniejsze, inne prawie zupełnie zanikły i należą tylko do form kopalnych po starych tekstach. Ogółem zaś chrześcijaństwo daleko więcej takich totemów przechowało, tylko uległy one degradacji, jak np. symbole ewangielistów Wół, Lew i Orzeł, lub święte zwierzęta Mesjaszowe oślica z oślątkiem.
Również albo jako szczątkowe formy czci boskiej albo jako zdegradowane do rzędu rytualnych symbolów pozostały święte kamienie, święte rośliny, święcona woda, święcony ogień, słońce i księżyc monstrancji, niektóre planety, jak t. zw. Gwiazda Zaranna, czyli Wenus, kult świętych czaszek i t. p.
A tak, jak w Księgach Mojżeszowych odkryto pokłady różnych formacji bożych, tak wreszcie w tekstach Nowego Testamentu z równą precyzją dało się odnaleść i określić różne ogniwa rozwojowe jednego i tego samego bóstwa, które dzięki najbardziej krańcowemu antropomorfizmowi i antropopatosowi w oczach umysłów nawet najniepospolitszych uchodziło tak za postać dziejową, jak niegdyś uchodził Zeus, Bel, Amon, Tammuz, Mars, Junona i t. d.
Niesłychany czar, bijący z tej pojęciowej postaci, chlubnie świadczący o zdolnościach idealizacyjnych ludzkości, genjalna plastyka, bajeczna legendowość i magnetyzująca mistyka symboliki mistrzów i arcymistrzów, którzy tę postać pojęciową z siebie wyłaniali, wszystko to sprawiło, że ludzkość uwierzyła w cielesną realizację swego IDEAŁU i dopiero wtedy wiara ta poczęła przygasać, gdy począł ZMIENIAĆ SIĘ sam ideał.
Ale pamiętajmy, że rekonstrukcja naukowa łańcucha rozwojowego mimo tylu wspaniałych i niezbitych dokumentów, gdy ma z gabinetu badacza wyjść na świat, z wielkiemi walczyć musi trudnościami. Badacz daje tylko to, co dać może. Łatwiej mu odtworzyć fizjologję zjawisk religijnych, niż ich psychologję. Dotąd jeszcze ten dział intuicji odtwórczej bywa przeważnie własnością poetów, czyli syntetyków, a rzadko uczonych, czyli analityków. Wprawdzie Poincare wykazuje, iż w zakresie twórczości naukowej matematyki istnieli zarówno wielcy analitycy, jak i syntetycy, ale matematyka należy do nauk ścisłych a orjentalistyka nie może rościć pretensji do takiej ścisłości, skoro z pomników i znalezin, nieraz bardzo uszkodzonych i fragmentarycznych, musi snuć swoje wnioski i budować swoje teorje.
Jest jakaś, może nietyle niepochwytna, ile trudno wyrażalna cząstka owych zjawisk psychicznych w micie przyrodniczym i jego symbolizowaniu się, że badacz sumienny woli pióro złożyć i sprawę potomnym zostawić pokoleniom, niż przez błędną rekonstrukcję zjawiska siebie i innych w błąd wprowadzać.
Było to w pierwszych dniach grudnia 1903 roku.
Jechaliśmy powozem w stronę Morza Martwego, zostawiając za sobą daleko a wysoko niby trapezoid Górę Kuszenia a niby wieniec rzucony na piaski pustyni otoczone palmami i cyprysami Jerycho.
Upał dochodził do dwudziestu siedmiu stopni Reaumura. Po niejakim czasie wjechaliśmy na przestwory miałkiego piachu pustynnego. Z modrej kopuły niebios słońce zalewało całą rozdał złotym deszczem swego światła.
Za nami na Górze Kuszenia legenda ustawiła zmagającego się Boga Białego z Bogiem Czarnym. W dole legenda grzmotem trąb zburzyła siedm murów Jerycha. Wysoko na niebie legenda podczas zaćmienia pootwierała gwiezdne groby i wyprowadziła z nich na jaw postaci zmarłych bohaterów.
Zda się, że jeszcze od Góry Kuszenia płyną dwa głosy. Ze w powietrzu drży resztka tych dźwięków jerychońskich w migotaniu złotych promieni słońca. Że oślepiająco biały całun dziennej światłości właśnie zamyka na niebie groby gwiezdne zmarłych przed tysiącami lat bohaterów. W lewo majaczeje gdzieś zielona wstęga Jordanu, pełna węzłów nadbrzeżnych drzew i krzewów.
Tam legenda zjednoczyła trójmit o Rybie, Baranku i Gołębicy. Przed nami w oddaleniu niby zwał zbielałych na słońcu szkieletów widnieją góry Abarim a gdzieś tam na nich Machero, gdzie pokazują jeszcze cysternę Jana Chrzciciela.
Spiekota stawała się z każdą chwilą coraz nieznośniejszą. Wiatr szedł za nami krok w krok, ale nie dotykał nas. Na szczęście jechaliśmy dość szybko.
Tam na tych widniejących w dali górach miał umrzeć Mojżesz, nie dotarłszy do Ziemi Obiecanej. A lud jego kroczył dalej, roznosząc o nim mity po Kanaanie.
Krew bije w skroniach. W uszach dudni. Żar wysysa z pielgrzyma ostatnie zapasy energji. W takich chwilach najbardziej entuzjastyczny podróżnik obojętnieje na wszystko.
Ubranie parzy. Czego się dotknąć, jest gorące. Biały pył pokrywa kapelusze, włosy, wąsy, brwi, dostaje się do oczu, przez usta na język. Czuje się rzeczywiście — smak pustyni.
Powieki zapadają. Nadchodzi senne omdlenie. W tym stanie traci się poczucie czasu. Może to dziś a może trzy tysiące lat temu?
Tak, trzy tysiące lat temu, albo znacznie więcej, kiedy „Jahwe szedł przed nimi na okazanie drogi, we dnie w słupie obłoku, a w nocy w słupie ognistym, żeby był wodzem na drodze obojego czasu. I nigdy nie odchodził słup obłoku we dnie, a słup ognisty w nocy przed ludem.”
Bastian powiedział, że kto chce zrozumieć pewną legendę, musi odszukać jej ojczyznę. Goethe powiedział coś podobnego: „Kto chce pojąć, co wieszcz baje, niech przez wieszcza dąży kraje.”
Nagle pojazd jednem kołem uderzył o jakąś podpiachową skałę i rzucił mną w bok. Trzeba się było chwycić czegoś, aby nie wypaść. Ale właśnie wskutek tego mimowoli spojrzałem w bok.
Zdało mi się, że coś za powozem idzie. I to coś niesłychanie olbrzymiego.
Obejrzałem się.
W jednej chwili pierzchło znużenie a zachwyt ogarnął całem mojem jestestwem.
Oto w ślad za powozem dążył olbrzymi słup piachu. Biały był, tylko cały ozłocony deszczem promieni słonecznych. Rysował się jak piękna mara na tle niepokalanej modrości nieba. Sunął cicho jak wierny wartarz pustyni, jak brońca, jak mistyczny wskaźnik.
Czołem sięgał niesłychanej wyżawy a dołem szata jego wlokła się po pustyni.
Chwyciłem aparat fotograficzny, nastawiałem go gorączkowo, myśląc: niech po zachodzie słońca górną jego część obleje czerwień, jak topole przez Fałata malowane, a będziemy mieli „słup ognisty w nocy przed ludem”...
— Stać!
Dzierżyłem piłkę gumową, aby trzasnąć migawką na jedną setną sekundy. Ledwie jednak rozkaz wykonano i powóz się zatrzymał, gdy złota mara piachu pustynnego zwaliła się na powóz, na mnie, na aparat, na powoźcę, na konie. Krztusząc się i spluwając, otrząsając się z pyłu, wyskoczyłem z powozu i przedewszystkiem starałem się wydmuchać i oczyścić aparat, gdyż postanowiłem koniecznie ten SŁUP MOJŻESZOWY przywieść do Warszawy i pokazać go rodakom...
Gdy otrzepano poduszki powozu, siadłem znowu a patrząc z nagotowanym aparatem za powóz, kazałem ruszyć żywo, licząc na to, że złota mara piachu dźwignie się na nowo.
Jakoż rzeczywiście po pewnym czasie niby jakiś olbrzym, plackiem leżący, który głowę podnosi, potem dźwiga się na kolana, wreszcie z nich wstać usiłuje, tak ponownie ów słup dźwigał się a dźwigał. Jeszcze mi nie wyrósł do pierwotnej wyżawy, jeszcze czekałem, aż wydźwignie się do tamtego majestatu, kiedy nagle koła powozu zaczęły dudnić po skałach, słup zaś karlał, opadł jak gdyby na kolana, jeszcze się wlókł za powozem, zwiewał, aż wreszcie plackiem się położył na pustyni i całkiem się z jej piachami zrównał.
Tego pomnika natury legendotwórczej Starożytnego Wschodu nie dało się uchwycić na kliszę i załączyć do „dowodów”...
Pozostała po nim w duszy tylko jakaś wizja, legenda własnej pamięci, tej pamięci zawodnej, przekształcającej odebrane wrażenia, mieszającej ze sobą obrazy wspomnień...
A gdzież stał z aparatem fotograficznym badacz, gdy siedzący przed swym namiotem NAZIR oczyma duszy widział postać SYNA CZŁOWIECZEGO, kroczącego po modrych wodach Jeziora Genezaretańskiego?
Gdzież fonograf, narzędzie dzisiejszych folklorystów, któryby uchwycił owe dźwięki muzyki anielskiej otwierającego się nieba przed klęczącym wizjonerem Dobrej Nowiny?
Gdzie i kiedy te regestrujące aparaty miał on ustawić, by notowały drżenia nerwowe owych w święty szał wpadających proroków i prorokiń, opisujących natchnioną mowę widziadła przeżywanych teofanji?
Toteż tu tymczasem badacz złożyć musi pióro a oddać je poecie. I tem chyba pożegna czytelnika, iż mu powie celem ostatecznego wyczerpania tematu w jakimś jednym wniosku, graniczącym z aforyzmem, że: NAJPIĘKNIEJSZEM NIERAZ W DZIEJACH ŚWIATA TO BYŁO, CO ŻYŁO TYLKO W DUSZY NATCHNIONEJ LUDZKOŚCI.
A wielką KSIĘGĄ OBJAWIENIA, w której ta dusza natchniona czytała, było niebo, literami gwiazdy, słowami konstelacje a rozdziałami okresy astralne. Tam ludzkość czytając, ład swój wedle wielkiego zegaru świata na ziemi tworzyła w urządzeniach społecznych, w kalendarzu, w filozofji. To był zaiste święty związek z potęgami kosmicznemi. Związek ten prysnął, gdy zaczęła rządzić umysłami martwa litera, martwe słowo, martwy rozdział, martwa księga. Tysiąc lat leżała ta martwa, pergaminowa księga w kamiennym grobowcu Teologji jak ów ewangieliczny Łazarz, że gdy nauka-mistrzyni zawołała: „Odejmijcie kamień“, niejedna Marta rzekła z obrzydzeniem: „już cuchnie”! A przecież owa mistrzyni sama odwaliła kamień i zawołała wielkim głosem: „Łazarzu, wynidź z grobu”! I natychmiast on pergaminowy Łazarz, „który był umarły, wyszedł, mając ręce i nogi związane chustami i twarz mając chustką owiązaną”. I rzekła wiedza-mistrzyni: „Rozwiążcie go i puśćcie, aby szedł”, a gdy się lękano, sama to uczyniła i on pergaminowy Łazarz, wyszedłszy z tysiącoletniego grobu kościelnego, idzie a opowiada wiernie prastare czasy nowym pokoleniom.