Błąd Abbé Moureta/Księga druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dwa szerokie okna starannie zasunięte firankami z grubego perkalu, oświecały pokój przesianą białością świtu. Pokój ten obszerny a wysokim sufitem, miał meble stare w stylu Ludwika XV, z drzewcem na biało pomalowanem i z czerwonemi kwiatami na tle usianem liśćmi.
Na ścianach pomiędzy oknami, nad drzwiami, po obu stronach alkowy, widniały jeszcze z dawnych malowideł różowe brzuchy i plecy amorków lecących gromadami, bawiących się w jakieś niedostrzegalne już gry a ściany wykładane po brzegach drzewem z pozostawianemi pośrodku owalnemi miejscami na malowidła, podwójne drzwi, zaokrąglony sufit, niegdyś z tłem niebieskiem, obramowany kartuszami, medalionami, kokardami, cielistego koloru, wszystko, zacierając się przybrało ogólny ton szary, bardzo łagodny, tchnący jeszcze rozczuleniem tego zwiędłego raju. Wprost okien duża alkowa otwierająca się pod nagromadzeniem obłoków rozsuniętych przez amorki gipsowe, pochylone, wywrócone, jak gdyby chciały bezczelnie zajrzeć do łoża, była zamknięta, również jak okna, zasłoną z grubego perkalu, szytą wielkiemi ściegami uderzająco niewinnemi wśród tej komnaty, ciepłej jeszcze od jakiegoś oddalonego zapachu zmysłowych rozkoszy.
Siedząc przy konsoli, na której woda grzała się na spirytusie, Albina patrzyła w zasłonę alkowy uważnie. Ubrana była biało, z włosami w chusteczce ze starej koronki, ręce opuściła czuwając z jakąś powagą dorosłej dziewczyny. Wśród wielkiej ciszy słychać było lekkie oddychanie, jakby uśpionego dziecka. Ale po kilku minutach już się zaniepokoiła, nie mogła wytrzymać i pocichutku poszła podnieść trochę zasłonę. Sergiusz na brzegu wielkiego łoża zdawał się spać z ręką podłożoną pod głowę. Podczas choroby urosły mu włosy i broda. Był bardzo biały z sińcami pod oczyma i blademi wargami, miał wdzięk dziewczyny przychodzącej do zdrowia.
Albina, wzruszona, chciała napowrót spuścić zasłonę.
— Ja nie śpię — odezwał się Sergiusz bardzo cicho.
Pozostał tak, z głową leżącą na ręku, ani palcem nie ruszając, jakby opanowany przyjemnem znużeniem. Jego oczy otworzyły się zwolna, usta dmuchały lekko na jedną z rąk nagich, podnosząc puszek na jasnej skórze.
— Słyszałem cię — wyszeptał jeszcze. — Chodziłaś po cichutku.
Ucieszyła się słówkiem ty. Zbliżyła się, przy kucnęła przed łóżkiem, aby twarzą być na poziomie jego twarzy.
— Jak się czujesz? — zapytała.
I z kolei czuła słodycz tego ty, które po raz pierwszy przechodziło przez jej usta.
— O, jużeś zdrów — mówiła. — Czy wiesz, że płakałam przez całą drogę, kiedy wracałam ztamtąd ze złą wieścią. Powiadano mi, że masz malignę, że ta złośliwa gorączka, jeżeli cię nie zabije, to ci zabierze rozum... Jak ja ściskałam twego wuja Paskala, kiedy cię tu przywiózł na rekonwalescencyę.
Obciągała pościel na łóżku z macierzyńską pieczołowitością.
— Widzisz, te tam skały rozpalone, były niedobre dla ciebie. Tobie trzeba drzew, świeżości, spokoju... Doktór nawet nie powiedział, że cię tu schował. To sekret pomiędzy nim i tymi co cię kochają. Miał cię za straconego... Nie bój się, tu nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wuj Jeanbernat pali sobie fajkę przy swoich sałatach. Inni będą się o ciebie dowiadywali w sekrecie. I doktór nawet już nie przyjedzie, bo teraz ja będę twoim doktorem... Podobno lekarstwa są ci niepotrzebne. Potrzeba ci miłości, słyszysz?
Zdawał się nierozumieć z pustą jeszcze czaszką. Chociaż głową nie poruszał, oczy jego przetrząsały wszystkie kąty, sądziła więc, że nie pokoi go myśl, gdzie się znajduje.
— To mój pokój — rzekła. — Oddałam go tobie. Ładny jest, prawda? Wzięłam najpiękniejsze meble ze strychu i uszyłam te firanki z perkalu, żeby mię dzienne światło nie raziło. A ty wcale mi nie przeszkadzasz. Będę spała na drugiem piętrze. Są jeszcze trzy czy cztery pokoje puste.
Nie przestawał jednak niepokoić się.
— Sama jesteś? — napytał.
— Tak. Dlaczego mię pytasz o to?
Nie odpowiedział, mrucząc z niechęcią:
— Śniłem, ciągle mi się śni... Słyszę dzwony i to mię właśnie męczy.
Po chwili odezwał się znów:
— Idź, zamknij drzwi, zasuń rygle. Chcę żebyś była sama, zupełnie sama.
Kiedy powróciła, przynosząc krzesło i siadając u jego wezgłowia, ucieszył się jak dziecko, powtarzając:
— Teraz, nikt nie wejdzie. Nie będę już słyszał dzwonów... Ty, kiedy mówisz, sprawiasz mi ulgę.
— Czy chcesz pić? — spytała.
Dał znak, że nie. Patrzył na ręce Albiny z miną tak zdziwioną, taki zachwycony ujrzeniem ich, że uśmiechając się położyła jedną na brzegu poduszki. Zesunął głowę i oparł policzek na tej małej świeżej rączce. Zaśmiał się lekko, mówiąc:
— A, miękie to jak jedwab. Zupełnie, jakby mi powiew od niej szedł we włosy... Nie zabieraj jej proszę cię...
Nastąpiło długie milczenie. Patrzyli na siebie z wielką przyjemnością. Albina przeglądała się ze spokojem w tępo patrzących oczach rekonwalescenta. Sergiusz zdawał się słuchać jakichś nieokreślonych zwierzeń, które mu czyniła malutka świeża rączka.
— Ona jest bardzo dobra twoja ręka — odezwał się znowu. — Nie wyobrażasz sobie, jak mi ona pomaga... Zupełnie jakby wchodziła we mnie, aby mię oswobodzić od bólu, który mam w członkach. To jakby pieszczota całego ciała, wszędzie przynosi mi ulgę, wyleczenie.
Pocierał delikatnie swój policzek, ożywiał się, jakby wskrzeszony.
— Powiedz, nie będziesz mi dawała nic brzydkiego do picia, nie będziesz mię męczyła rozmaitemi lekarstwami?... Twoja ręka, widzisz, wystarczy. Jestem tu dlatego, byś mi ją położyła pod głowę.
— Mój dobry Sergiuszu — rzekła Albina — musiałeś bardzo cierpieć, nieprawdaż?
— Cierpieć? Tak, tak, ale to już dawno... Spałem źle, miałem sny przerażające. Gdybym mógł tobym ci opowiedział wszystko.
Zamknął oczy na chwilę, zrobił wielki wysiłek pamięci.
— Nic nie widzę, wszystko czarne — mówił. — To szczególne, przybywam z dalekiej podróży. Nie wiem już nawet skąd wyjechałem. Miałem gorączką, galopującą mi po żyłach jak zwierzę... Otóż to, przypominam sobie... Wiecznie ta sama zmora czołgania się po nieskończonych podziemiach. Przy pewnym silnym bólu podziemie nagle zamurowywało się. Kupa kamieni spadała ze sklepienia, ściany zacieśniały się, ja zziajany, ogarnięty wściekłością, aby się koniecznie wydostać, wgłębiałem się w przeszkodę, robiłem nogami, pięściami, głową, z rozpaczą czując, że nigdy nie przebędę tych zwalisk coraz to większych... To znów często wystarczało dotknięcie palcem, aby się wszystko rozwiało, szedłem swobodnie chodnikiem rozszerzonym, czując tylko znużenie po ataku.
Albina chciała mu położyć rękę na ustach.
— Nie, mówienie mię nie męczy. Widzisz, ja mówię do ciebie cichutko. Wydaje mi się, że myślę i że ty mię słyszysz... Co najdziwniejsze było w mojem podziemiu, to że mi nawet na myśl nie przyszło cofnąć się, szedłem naprzód zawzięcie, mimo przekonania, że trzeba będzie tysiąców lat, aby uprzątnąć chociaż jedno z rumowisk. Było to zadanie konieczne, które musiałem wypełnić pod karą największych nieszczęść. Ze stunczonemi kolanami, bijąc czołem o skałę, pracowałem z pilnością pełną udręczenia, ze wszystkich sił, aby dojść jak można najprędzej. Dojść — gdzie?... nie wiem, nie wiem...
Zamknął oczy, myśląc, szukając. W końcu skrzywił się lekceważąco i, cisnąc się znów do ręki Albiny, mówił z uśmiechem:
— Ależ to głupstwo, jestem dzieckiem!
Dziewczyna, chcąc się przekonać, że on naprawdę cały należy do niej, wypytywała go, naprowadzając znów do tych niejasnych wspomnień, które on przywoływał. Nie pamiętał nic, był rzeczywiście w szczęśliwem dzieciństwie. Zdawało mu się, iż wczoraj się narodził.
— O, jeszcze nie jestem silny — rzekł. — Widzisz, najdalej jak zapamiętam, to było w łóżku, które mi piekło całe ciało; głowa moja tłukła się po jakichś rozżarzonych węglach; nogi ścierały się, trąc jedna o drugą bez ustanku... Bardzo źle było ze mną! Zdawało mi się, że zmieniają mi ciało, że mi zabierają wszystko, że reparują mnie, jak połamaną maszynę...
Przy tych słowach znów się zaśmiał i mówił:
— Będę więc nowiuteńki. Odnowiło mię to porządnie, żem chorował... Ale o co mię pytałaś? Nie, nikogo tam nie było. Cierpiałem sam w takiej czarnej dziurze. Nikogo, nikogo. I po za tem nic niema, nic nie widzę... Ja jestem twojem dzieckiem, chcesz? Nauczysz mię chodzić. Ja ciebie tylko widzę teraz. Nic mię nie obchodzi, co nie jest tobą. Mówię ci, że już nie pamiętam. Przyszedłem, ty mię wzięłaś i na tem koniec.
I rzekł jeszcze uspokojony, pieszczotliwy:
— Teraz twoja ręka jest ciepła. Taka dobra jak słońce... Nie rozmawiajmy już. Ja się grzeję.
W dużym pokoju, drżąca cisza spływała z niebieskiego sufitu. Spirytusowa maszynka zgasła i para z imbryka wychodziła coraz to węższym paskiem. Albina i Sergiusz oboje głowami oparci na tej samej poduszce, patrzyli na duże firanki perkalowe w oknach. Zwłaszcza oczy Sergiusza zwracały się tam, jak do białego źródła światła. Kąpał się w niem, niby w półmroku zastosowanym do sił rekonwalescenta. Domyślał się słońca za jednym żółciejszym rogiem firanki i to mu wystarczało. Słuchał przeciągłego szumu drzew w oddali, a w prawem oknie, zielonawy cień wysokiej gałęzi zarysowany ostro pogrążał go w niepokojące marzenie o tym borze, który czuł tak blisko.
— Czy chcesz, abym podniosła firanki? — zapytała Albina, oszukana upartym kierunkiem jego wzroku.
— Nie, nie — odpowiedział z pośpiechem.
— Pogoća. Miałbyś słońce. Zobaczyłbyś drzewa.
— Nie, błagam cię... Nic nie chcę. Ta gałęź, którą widać męczy mnie, rusza się, rośnie, jakby żywa... Zostaw twoją rękę, będę spał. Jest zupełnie biało... Tak dobrze...
I zasnął z prostotą dziecka a Albina pilnowała go dmuchając mu na twarz, aby sen jego odświeżyć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.