Babunia (Němcová, 1927)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Rozdział | IV |
Wydawca | Księgarnia Ludwika Fiszera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia A. Dittmann |
Miejsce wyd. | Łódź, Katowice |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prócz świąt dorocznych dzieci ogromnie lubiły niedziele i witały je z wielką uciechą. W niedzielę nie budziła ich babunia, gdy był czas do wstawania, bo już dawno była w miasteczku w kościele na mszy porannej, na którą jako stara gospodyni chodzić miała zwyczaj. Matka, a gdy ojciec bywał w domu, to i on, chodzili razem z dziećmi na sumę, więc przy ładnej pogodzie wychodzili powracającej babuni na spotkanie. Już zdaleka, jak tylko dzieci babunię zobaczyły, wołały na nią i pędziły w kłusa na jej spotkanie. W niedzielę wydawała się im babunia zawsze jakby trochę inną, twarz miała jaśniejszą i jeszcze łaskawszą, niż zazwyczaj. Była też ładniej ubrana: na nogach miała nowe czarne pantofelki, na głowie biały czepiec z kokardką dobrze wykrochmaloną; bardzo była ładna ta kokardka w postaci gołąbki. Dzieci mówiły sobie, że w niedzielę jest babunia bardzo przystojna.
Zwykle, jak tylko zbliżyły się do babuni, to każde z nich chciało coś nieść. Więc jedno dostało różaniec, drugie chustkę, a Basia jako najstarsza, niosła zawsze torebkę. Ale z tego powstawały nieraz gorszące sprzeczki, ponieważ chłopcy byli ciekawscy i koniecznie chcieli zajrzeć do torebki, na co im znowu Basia pozwolić nie chciała. Dochodziło zawsze do skargi; Basia musiała prosić babunię, żeby chłopców wystrofowała. Ale zamiast strofowania, babunia sięgała do torebki i częstowała chłopców albo jabłkami, albo też czem innem i zaraz był święty spokój. — Pani Teresa mawiała wprawdzie każdej niedzieli, aby im babunia już nigdy nic nie przynosiła, ale babunia odpowiadała co niedziela jednakowo: — Jakżeby to było, żebym im z kościoła nic nie przyniosła? Przecież i my nie byłyśmy lepsze. — Więc pozostało po staremu.
Razem z babunią szła z kościoła pani matka, to jest pani młynarka, a czasem jeszcze jaka kuma z Żernowa, z wioski położonej najbliżej młyna. Pani matka nosiła długą suknię ze stanikiem i srebrny czepiec. Była to kobiecinka niska, pucołowata, z czarnemi wesołemi oczami, miała krótki płaski nosek, wesołe uprzejme usta, mały podbródek a pod nim łałoczek; w niedzielę nosiła na szyi drobne perły, w dni powszednie granaty; na ręku niosła długi okrągły koszyk pleciony z tataraku, z okrągłą przykrywką, a w koszyczku znajdowało się trochę wszelakiego nakupionego korzenia, jakiego pani matka w gospodarstwie potrzebowała.
Za niewiastami szedł pan ojciec, zazwyczaj z niektórym kumem. Jeśli było gorąco, to swój siwy surdut niósł na laseczce przez ramię. W niedzielę wdziewał wylśnione buty sięgające mu do połowy łydek, a mające u góry na cholewkach chwościki, które bardzo się chłopcom podobały. Nogawice miał wąskie, żeby dobrze do butów pasowały, na głowie wysoką czarną czapkę barankową, na której po jednej stronie od góry do dołu były niebieskie kokardki. Drugi kum był ubrany tak samo, jak pan młynarz, tylko że miał na sobie długi kabat z fałdami w tyle i z dużemi ołowianemi guzami; kabat ten był zielony, a nie siwy, jak pana młynarza, który jako młynarz siwą barwę nad wszystkie przekładał.
Ludzie idący na sumę, witali ich od słowa Bożego, a oni witali tamtych na słowo Boże. Czasem przystanęli z sobą, jeden drugiego zapytał, jak się miewa, co słychać, co jest nowego w Żernowie, co w młynie. W zimie rzadko kiedy spotkało się kogo z Żernowa idącego do kościoła do miasteczka, bo droga po stromem zboczu była niebezpieczna. W zimie na nabożeństwo chodzili albo do Studnic, albo na Czerwoną Górę, bo do obu wsi droga była lepsza. Ale w lecie nie oglądał się nikt na drogę, szczególniej młodzież. W letnie niedziele droga wiodąca przez łąki do miasteczka była wciąż pełna ludzi. Tu sobie szła wolnym krokiem staruszka w kożuchu i chuście, a obok niej, opierając się na kiju, kroczył staruszek; że to staruszek, widać odrazu, bo we włosach miał grzebień, a to jest zwyczaj ludzi starych. Kobiety w białych czepcach z kokardami, mężczyźni w czapkach barankowych albo w zawadjackich wydrówkach wyprzedzają je, śpiesząc przez długą kładkę ku zboczu. Zaś z góry na dół krokiem tanecznym zbiegają dziewczęta jak łanie, a za niemi pośpieszają krzepcy junacy, jak jelenie. Tu zajaśnieje śród zieleni drzew bufiasty biały rękaw, tu zaczepi się o krzaki czerwona wstęga powiewająca od ramienia, owdzie pstrzy się na chłopaku wyszywana kamizela, aż wreszcie cała ta barwna gromada wygarnie się na zielony łan.
Po powrocie do domu przebrała się babunia z odświętnych szat do skromniejszego ubrania, włożyła na siebie sukienkę kanafasową i zaczęła szperać po domu. Po obiedzie było dla niej najmilszem gdy usiadła, położyła głowę na kolanach Basi i kazała jej szukać na swej głowie żywe włosy, które ją bardzo swędziały. Zazwyczaj przy tem wiskaniu zasnęła, ale nigdy nie na długo. Jak się obudziła, to zawsze było jej dziwno, że zasnęła. — Nawet nie wiem, jak to się stało, że mi się tak jakoś oczy skleiły — mawiała.
Po obiedzie chadzała z dziećmi do młyna; był to już zwyczaj ustalony i dzieci bardzo się z tych przechadzek cieszyły. Młynarzostwo mieli także córeczkę w wieku Basi, Marynia jej było, a dziewczynka ta była dobra i wesoła.
Koło młyna przed bramą stał posąg świętego Jana Nepomucena, akurat między dwiema lipami; tam w niedzielę po południu siadywała pani matka, czasem też jaka kuma żernowska, co mieszkała na zboczu, a obok nich Marynia. Pan ojciec stał przed niemi, bawiąc się tabakierką i coś niewiastom opowiadając. Jak tylko zauważyli babunię z dziećmi idącą wdłuż strugi, Marynia biegła im na spotkanie, a pan ojciec przezuty już w pantofle i mający znowuż podwinięte spodnie i szarą kamizelę, szurał się powoli za nią, razem z żernowską kumą. Pani matka zaś zwracała się w stronę młyna i kazała „tym dzieciom czego przyszykować, żeby nam dały spokój“. I zanim dzieci przyszły, już pod oknem albo w ogrodzie na wysepce przygotowany był stoliczek, a na nim dobre kołacze, chleb, miód, śmietana i pieczywo z masłem, a do tego jeszcze pan ojciec przynosił w koszyku świeżo narwanego owocu, albo też pani matka podawała pełną opałeczkę owocu suszonego i śliwek. W zimie stolik ustawiano w izbie. Kawa i podobne pańskie picie, w owych czasach nie było jeszcze u ludu zwyczajem i tylko u państwa Proszków pijano kawę.
— Dobraście, babuniu, żeście przyszli — mawiała pani matka, podając jej krzesełko. — Tak mi się zdaje, że jakbyście jednej niedzieli do nas nie przyszli, to niedziela nie byłaby niedzielą. A teraz pojedzcie, czego Pan Bóg dał.
Babunia jadała niewiele; prosiła też, żeby pani matka nie dawała dzieciom tak dużo do jedzenia, ale z tego się młynarka tylko śmiała. — Jesteście stara, babuniu, to nie dziwota, że dużo nie jadacie, ale dzieci, mój Boże, mają żołądki jak te kaczki! Nasza Marynia jest taka, że ile razy się jej zapytać, zawsze głodna. — Dzieci uśmiechały się i potakiwały, że pani matka ma zupełną rację.
Gdy im pani matka nakładła kołaczy, poszły sobie za stodołę, a wtedy babunia troszczyć się o nie nie musiała. Tam grały w piłkę, bawiły się w konie, w dołki i tam dalej. Zawsze już czekało tam na jej wnuki to samo towarzystwo złożone z sześciorga dzieci jedno mniejsze od drugiego, jak te piszczałki u organów. Były to dzieci z międlarni nad gospodą. Międlarnia była tam niegdyś, ale gdy przyprowadził się kataryniarz z żoną i dziećmi, właściciel gospody wybudował im chałupkę, w której była izba i kuchnia. Ojciec chodził po okolicy z katarynką, a matka obszywała i opierała dzieci, a jednocześnie chodziła na robotę, za co dostawała trochę jedzenia. Nie mieli nic więcej, jak tylko tych sześcioro plag, jak pan ojciec nazywał dzieci kataryniarza, i trochę muzyki. Pomimo to ani na dzieciach, ani na rodzicach nie było znać nędzy: dzieciom się twarze świeciły jak w ostatki, a czasem z międlarni płynęły takie zapachy dobrych rzeczy, że przechodniom ślina się w ustach zbierała. A gdy dzieci wychodziły na dwór z ustami zatłuszczonemi, niejeden sobie pomyślał: — Co też kataryniarze pieką, czy smarzą?
Pewnego razu Marynia przyszła od nich i opowiadała pani matce, że kataryniarzowa dała jej kawałek zajączka, a był taki smaczniutki, że nawet wypowiedzieć tego nie umiała. Jakby same migdały.
— Zająca? — pomyślała pani matka; — skądżeby go wzięli? Czyżby kataryniarz był kłusownikiem? No, niechby go tak złapali!
Przyszła Cylka, najstarsza kataryniarzówna, na hajty z dzieckiem. Dziewczynka ta miała zawsze co niańczyć, bo u nich był co rok, to prorok. Więc pani matka zaraz się jej zapytała: — Cóż dobrego mieliście na obiad?
— A nic, tylko zacierki — odpowiedziała Cylka.
— Jakto, zacierki i nic więcej? Przecież Marynia mówiła, że jej wasza matka dała kawałek zajączka i że był bardzo dobry.
— E, pani matko, to nie był zając, to był kawałek kota. Tatuś dostał go na Czerwonej Górze, był tłusty jak ten wieprzek, mamusia wysmarzyła z niego sadło, a ojciec będzie się niem smarował. Kowalka mu to poradziła, kiedy zaczynał kaszleć, żeby nie dostał suchot.
— Boże, odpuść grzechy, ci ludzie jedzą koty! — zawołała pani matka i z obrzydzeniem splunęła.
— Ach, gdyby pani matka wiedziała, jakie to dobre! A wiewiórki są jeszcze lepsze. Tatuś spotkał młodego strzelca, który niósł trzy wiewiórki zastrzelone na żarcie dla puhacza. Tatuś go prosił, żeby mu te wiewiórki dał, jako że słyszał, że wiewiórki mają dobre mięso, smaczniejsze od zajączków, bo żywią się tylko orzechami laskowemi. Młody strzelec dał mu te wiewiórki i powiedział, że to prawda, że wiewiórki są rzeczywiście dobre. Tatuś przyniósł je do domu, ściągnął z nich skórę, mamusia je upiekła i ugotowała nam zacierek, więc mieliśmy dobry obiad. Czasem tatuś przynosi wrony, ale nie są smaczne. Jak raz Marynia do nas przyszła, to mamusia dała jej także kawałek. Onegdaj przyniosła nam matka gęś ze dworu; służąca pani administratorki zadusiła ją przy karmieniu kluskami i musieli ją zarżnąć. Pani jej nie chciała, więc dała ją mamusi, a my mieliśmy mięsa na kilka obiadów, a sadła będzie na długo... — Pani matka przerwała Cylce, mówiąc: — Daj już spokój i idź. Tfy, aż mi się zimno robi! A ty, Maryniu, bezbożna dziewczyno, jeśli jeszcze raz będziesz jadła zajączka u kataryniarzy, to zobaczysz! Zaraz idź mi się umyć i pamiętaj, żebyś do rąk nic nie brała! — Tak mówiła pani młynarka, popychając Cylkę ku drzwiom.
Marynia płakała, zapewniając matkę, że zajączek był dobry, ale pani matka ciągle spluwała. Przyszedł pan ojciec, a słysząc, co się stało, zakręcił tabakierką w ręku i rzekł: — Co się złościsz, pani matko? Nie wiadomo od czego dziewczyna się upasie. Jeden lubi to, drugi owo. Kto wie, czy i ja się do nich nie zaproszę na dobrą wiewiórkę? — uśmiechał się swoim zwyczajem.
— Daj spokój i nie gadaj głupstw, panie ojcze, bo wiesz, że tego nie lubię! — gniewała się pani matka. A pan ojciec mrużył oczy i śmiał się.
Nietylko pani młynarka, ale i inni ludzie brzydzili się przyjąć cokolwiek od kataryniarzów, czy nawet wziąć jaką rzecz od nich do ręki, a to jedynie dlatego, że jadali wiewiórki i różne takie rzeczy, jakichby żaden inny człowiek nie jadł. Ale dla dzieci państwa Proszków było to zupełnie obojętne, czy dzieci kataryniarzów jadły na obiad pasztet z bażantów, czy z wron; chodziło o to, żeby było z kim się bawić. Chętnie podzieliły się z niemi otrzymanemi kołaczami, aby tylko zjednać ich dla siebie. Cylka, dziewczyna dziesięcioletnia, wetknęła dziecku, które miała bawić, kawał kołacza w rączkę, położyła je na trawie i bawiła się razem z resztą dzieci, albo z sitowia plotła chłopcom czapki a dziewczętom koszyczki. Gdy się nabawili do sytości, wracali do domu, a Marynka szła do matki, aby jej powiedzieć, że wszyscy są strasznie głodni. Pani matka bynajmniej się temu nie dziwiła i nakarmiła wszystkich, nawet tych, którymi się brzydziła. Ale pan ojciec zawsze jej dokuczał, i gdy dzieci przychodziły, zaczynał jakby nigdy nic: — Nawet nie wiem, co mi jest, tak mi jakoś ciężko na piersi... Czy nie macie, Cylko, kawałek zajączka? Mogłabyś...
Ale pani matka zawsze splunęła i wyszła. Babunia pogroziła panu ojcu palcem i mawiała przy takiej sposobności: — Patrzcie, patrzcie, jaki to wy figlarz, panie ojcze. Żebym była panią matką, tobym wam upiekła porządną wronę do grochu. — Pan ojciec przymrużył oczy, pokręcił tabakierką i uśmiechał się po swojemu.
Gdy starzy siadywali w ogrodzie, przysiadł się do nich i starszy czeladnik, a wtedy zaczynało się rozmawiać o porannem kazaniu, czyje zapowiedzi wyszły, za kogo były modlitwy i z kim się kto spotkał na mszy. Od tego przechodziło się do rozmowy o urodzaju wogóle i w szczegółach, o powodziach, burzach i gradach, o tkaniu i bieleniu płótna, o urodzaju na len, a wreszcie o złodziejach z Kramolnej i o kryminale. Starszy czeladnik bardzo lubił gadać, ale ku wieczorowi, gdy zjeżdżali się gospodarze z mlewem, pamiętający o przysłowiu, że kto pierwszy przyjeżdża, ten pierwszy miele, musiał czeladnik iść do młyna, a pan ojciec poszedł na chwilę zajrzeć do gospody co tam słychać, zaś kumy pozostawszy same, powiedziały sobie jeszcze to i owo.
W zimie wysiadywały dzieci nieraz przez całe popołudnie na polepie za piecem. Piec u młynarzów był duży, było na nim łóżko służącej, a Marynia miała tam wszystkie swoje zabawki i lalki. Jak się dzieci poschodziły, to ich była pełna polepa, a na górnym stopniu siedział jeszcze do tego duży pies. Na tej polepie odbywało się co niedziela wesele której z lalek. Narzeczonym był kominiarz, a Mikołaj był niby-to księdzem. Potem się jadło, piło i tańczyło, przyczem zazwyczaj ktoś nadepnął psu na nogę, aż zaskowyczał i przerwał rozmowę osobom starszym, siedzącym w izbie. Pani matka wołała wtedy na dzieci: — Moi kochani weselnicy, nie zawalcie mi pieca, bo jutro chcę piec chleb! — Ale na piecu było tymczasem zupełnie cicho a dzieci bawiły się w ojca i matkę. Akurat bocian przyniósł tej młodej mamusi dziecko, a Adelka, która nie umiała szykować chrzcin, musiała być babą, a Janek i Wiluś byli kumami, i chcieli, żeby dziecku było na imię Jaś. I znowu było ucztowanie z mnóstwem przeróżnych potraw, a pies był także gościem, na przeprosiny. Mały Jaś na poczekaniu wyrósł i tatuś prowadził go do szkoły. Janek był panem bakałarzem i uczył go sylabizować. Ale szkoła z jednym uczniem byłaby nijaka, więc musieli się w niej uczyć wszyscy i łatwo się zgodzili, że będą się bawić w szkołę. Chodzili więc wszyscy do Janka do szkoły, ale nikt nie zrobił zadania; pan nauczyciel bardzo się pogniewał i wszyscy mieli dostać po dwie łapy. Ponieważ inaczej być nie mogło, więc się zgodzono i na te łapy, ale psu, który także był uczniem, a nietylko, że nic nie umiał, ale w dodatku chciał sobie drzemać na piecu, ułożył pan nauczyciel jako karę, że prócz dwóch łap będzie miał na szyi zawieszoną czarną tablicę, co też zostało wykonane. Na szyi zawieszono psu czarną tablicę, za co kudłaty uczeń pogniewał się bardzo, zeskoczył na podłogę i z wielkim hałasem zaczął zrzucać z siebie hańbiącą odznakę. Starszy czeladnik zerwał się przerażony z ławy, babunia splunęła, a pan ojciec pogroziwszy tabakierką piecowi, zawołał: — Ej zobaczycie, wy swawolniki, że się za was wezmę! — A zakręciwszy tabakierką w ręku, roześmiał się, ale zaraz się obrócił, żeby tego dzieci nie widziały.
— To napewno zrobił ten nasz lucyper! — mówiła babunia. — Najlepiej będzie jak się wybierzemy do domu, bo wam te dzieci wywrócą cały młyn do góry nogami.
Ale młynarzostwo ją zatrzymywali. Jeszcze nie było skończone opowiadanie o wojnie francuskiej i o trzech władcach. Babunia znała wszystkich trzech; wogóle miała bardzo bogate doświadczenie, wiedziała dużo o wojsku — jej każdy wierzył.
— A co to byli za jedni te trzy lodowate chłopy, co ich Rus posłał na Bonaparta? — pytał młodszy czeladnik, chłopak wesoły i ładny.
— Czyż tak trudno ci się domyśleć, że to były miesiące: grudzień, styczeń i luty? — objaśniał go starszy czeladnik. — Podczas tych miesięcy jest w Rosji takie zimno, że ludzie muszą nosić na twarzach futerały, żeby im nosy nie poumarzały. Francuzi nie są przyzwyczajeni do zimy; jak przyszli do Rosji, to zaraz wszyscy pomarzli. A Rus wiedział bardzo dobrze, że tak będzie, dlatego ich powstrzymywał. O, Rus to numer!
— A cesarza Józefa znaliście? — pytał jeden z gospodarzy babunię.
— I jak jeszcze! Przecie z nim rozmawiałam, i jeszcze mi dał ten talar swoją własną ręką! — rzekła babunia, wskazując na talar zawieszony przy granatach na szyi.
— O, to ciekawe! Jakże się to stało i gdzie to było? — pytał jeden przez drugiego.
Dzieci uciszyły się były na piecu, a słysząc to pytanie, poschodziły z pieca i prosiły babunię, aby o tem opowiedziała, bo one tego także jeszcze nie słyszały.
— Ale pani matka i pan ojciec już o tem słyszeli — odparła babunia.
— Ładne opowiadanie można wysłuchać z przyjemnością dwa razy i więcej — rzekła pani matka. — Mówcie, babuniu!
— W takim razie opowiem wam, jak to było. Tylko wy, dzieci, usiądźcie i nie przeszkadzajcie!
Dzieci posiadały na stołkach i siedziały jak trusie.
— Kiedy budowali Nowy Ples (Józefów), byłam podlotkiem — zaczęła babunia swoje opowiadanie. — Pochodzę z Oleśnicy. Wiecie, gdzie jest Oleśnica?
— Wiemy, wiemy — odpowiedział starszy czeladnik. — To za Dobruszką w górach, na granicy śląskiej, prawda?
— Tak jest, stamtąd właśnie pochodzę. Obok naszego gospodarstwa mieszkała wdowa Nowotna w małej chałupce. Robiła gunie wełniane i z tego się utrzymywała. Jak narobiła trochę tych guń, to je nosiła do Plesu na sprzedaż. Do mojej nieboszczki matki przychodziła bardzo często, a my dzieci, biegałyśmy do niej parę razy dziennie. Nasz ojciec służył do chrztu jej synowi. Jak już byłam dość duża i mogłam się zabrać do jakiej roboty, to Nowotna mawiała nieraz, gdy do niej przyszłam: — Przysiądź się do krosien i ucz się, to ci się może przydać. Czego się człowiek za młodu nauczy, to na starość jakby znalazł. — Ja się do roboty zawsze paliłam i nie kazałam sobie powtarzać tego dwa razy. Usłuchałam i niebawem wyuczyłam się tego rzemiosła tak dobrze, że mogłam sama robić gunie. W tym czasie cesarz Józef bywał bardzo często w Nowym Plesie. Mówili o nim wszyscy, a ci, co go widzieli, byli z tego tacy dumni, jakby nie wiem co.
Pewnego razu, gdy Nowotna szła z robotą do miasta, prosiłam naszych, żeby mi pozwolili pójść z nią, bo chciałam zobaczyć Ples. Matka widziała, że kuma tej roboty ma dużo do dźwigania, więc rzekła: — No to idź, pomożesz kumie nieść. — Na drugi dzień wyszłyśmy jeszcze o porannym chłodzie i dopiero koło południa przyszłyśmy na łąki przed Plesem. Leżało tam dużo budulcu; usiadłyśmy na belkach i obuwałyśmy trzewiki. A kuma mówi do siebie: — Gdzie też ja, biedna kobieta, pójdę z temi guniami najpierw? — W tem od strony Plesu idzie jakiś pan i prosto do nas. W ręku miał coś takiego, jakby flet; co chwila przykładał to sobie do twarzy i powoli obracał się dookoła. — Patrzcie, kumo — mówię — jakiś muzykant widać, dmucha we flet i sam do tego tańcuje.
— Ach ty głupia, to nie flet i nie muzykant, to pewno jakiś pan z tych, co doglądają budowania; widuję ich tu sporo. Mają takie rurki, a w rurce jest szkło i przez to szkło oni patrzą; podobno widać bardzo daleko. Wtedy widzi wszystko, gdzie i kto co robi.
— Ach, kumo, a jeśli nas widział, jak wdziewałyśmy trzewiki? — powiadam.
— No to co? W tem niema nic złego — śmiała się kuma.
Podczas tej rozmowy pan podszedł całkiem blisko. Miał na sobie siwy surdut, mały kapelusz na trzy pioruny, jak to się mówi, a z tyłu widać było warkoczyk z kokardką. Był ten pan jeszcze młody i taki ładny, jak malowanie. — Gdzie idziecie i co niesiecie? — pyta i staje przy nas. Kuma powiedziała, że niesie do Plesu robotę na sprzedaż.
— Co to za robota? — pytał dalej.
— Wełniane gunie, paniczu, żołnierzom na przykrywki. Możeby się wam jaka przydała — rzekła Nowotna, rozwiązała szybko tobołek i rozłożyła jednę gunię na belkach. Była to niewiasta bardzo na miejscu, ale jak się wzięła do sprzedawania, to była okrutnie wymowna.
— Robi je twój mąż, nieprawdaż? — pyta znowu ten pan.
— Robił kiedyś, złoty paniczu, ale dwa lata będzie na żniwa, jak umarł. Dostał suchot. Ja się czasem jego robocie przyglądałam i teraz mi się to przydało. Tej tu małej też często powtarzam: — Ucz się, mówię, bo czego się nauczysz, tego ci nawet zbój nie zabierze.
— To twoja córka? — pyta jeszcze ten pan.
— Nie moja, tylko mojej kumy; ale pomaga mi czasem. Nie patrzcie, panie, że jest mała, bo jest krzepka w sobie i do roboty się pali. Jednę gunię zrobiła sama.
Młody pan poklepał mnie po ramieniu i spojrzał na mnie bardzo ładnie. Nigdy jeszcze nie widziałam takich ładnych niebieskich oczu: czyste chabry.
— A ty nie masz dzieci? — zwrócił się pan do kumy.
— Mam jednego chłopca — odpowiedziała kuma —, oddałam go do Rychnowa na naukę. Pan Bóg daje mu dar Ducha świętego i nauka idzie mu bardzo dobrze. Ładnie śpiewa na chórze, więc radabym zaoszczędzić jaki grosz, żeby z niego był ksiądz.
— A jak nie będzie chciał być księdzem?
— Będzie chciał, paniczu, bo mój Jurek to taki dobry chłopak! — powiada kuma.
Tymczasem ja patrzyłam ustawicznie na tę rurkę i myślałam sobie, jak też to się przez nią widzi. A on jakby mi moje myśli na nosie wyczytał, obraca się ku mnie raptem i powiada: Chciałabyś pewno popatrzeć przez lornetkę, co? — Ja się zaczerwieniłam i nawet spojrzeć nie śmiałam. A kuma zaraz wyjechała: — Ona myślała, że to jest flet, a wy paniczu, że jesteście muzykantem. Ale ja jej powiedziałam, kto wy zacz.
— A czy ty wiesz, kto ja zacz? — śmiał się pan.
— Juści nie wiem, jak panu na imię, ale jesteście pewno z tych, co tu przychodzą doglądać robót i przez tę rureczkę na roboty patrzycie. Prawda?
Pan się tak śmiał, aż się przeginał. — No, z tą rureczką, to masz, matko, rację. Jeśli chcesz przez nią popatrzeć, to patrz — zwrócił się do mnie, a kiedy już się naśmiał do syta, przyłożył mi rureczkę do oka. Ludzie złoci, jakie cuda mi się pokazały! W Jaromierzu zaglądałam ludziom prosto w okna i widziałam wszyściutko, co kto robi, jakbym stała tuż koło nich. Ludzi, co pracowali daleko po polach, widziałam, jakby byli tuż-tuż. Chciałam podać rureczkę kumie, żeby też popatrzyła, ale ona mi powiada: — Co ty sobie myślisz, że to wypada mnie, starej kobiecie, żebym się bawiła?
— To nie jest zabawka, to jest rzecz użyteczna, matko — rzekł pan.
— Ano niech sobie będzie, ale mnie to nie wypada — odpowiedziała kuma i za żadne skarby nie chciała przez lornetkę popatrzeć. A mnie przyszło akurat do głowy, żeby tak przez to szkiełko można było zobaczyć cesarza Józefa, i patrzyłam na wszystkie strony, a że ten pan był bardzo uprzejmy, więc mu powiedziałam, kogo bym chciała zobaczyć.
— A na co ci tak koniecznie cesarza widzieć? Lubisz go, czy co? — pyta pan.
— Jeszczeby też — odpowiadam —, wszyscy go przecie lubią, bo jest dobry i grzeczny. I modlimy się za niego co dzień, żeby mu Pan Bóg dał długie panowanie i jego pani matce też.
Pan się uśmiechnął i powiada: — A czy chciałabyś z nim też porozmawiać?
— Uchowaj Boże! Przecież bym na niego nawet spojrzeć nie śmiała — mówię.
— Mnie się także nie wstydzisz, a cesarz taki człowiek, jak i ja.
— Nie taki sam, paniczku — odezwała się kuma. — Cesarz, to cesarz, łatwo to wymiarkować. Ja słyszałam, że jak się spojrzy cesarzowi w oczy, to się robi zimno i gorąco. Nasz radca rozmawiał z nim dwa razy i zawsze to powtarza.
— Wasz radca ma niezawodnie niebardzo czyste sumienie i dlatego nie może nikomu spojrzeć w oczy — rzekł pan i pisał coś na karteczce. Tę karteczkę dał potem kumie i powiedział jej, żeby poszła do Plesu do magazynu, to tam wszystkie jej gunie kupią. Mnie dał ten srebrny talar i powiedział: — Zostaw go sobie na pamiątkę, żebyś nie zapomniała o cesarzu Józefie i jego matce! Módl się za niego, bo modlitwa serca dziecięcego jest Bogu miłą. Jak wrócicie do domu, to możecie powiedzieć, że rozmawiałyście z cesarzem Józefem! — Powiedział te słowa i szybko się oddalił.
Pod nami się kolana ugięły i nie wiedziałyśmy, co robić z uciechy i lęku. W magazynie wypłacili Nowotnej trzy razy tyle, ile za gunie zażądała. Do domu leciałyśmy jak na skrzydłach, a gdyśmy zaczęły opowiadać, to rozpytywaniu i odpowiedziom nie było końca. Wszyscy nam zazdrościli. Matka kazała talar przewiercić i od tego czasu noszę go na szyi. Już nieraz bywało mi dość ciężko, ale go z ręki nie wypuściłam. Szkoda, wieczna szkoda, że ten dobry pan już nie żyje! — westchnęła babunia, kończąc swoje opowiadanie.
— A szkoda! — powtarzali inni. Dzieci poznawszy historję talara, teraz dopiero zaczęły go sobie oglądać dokładnie ze wszystkich stron, i teraz dopiero wydał im się znakomitym. A babunię otoczyli wszyscy jeszcze większym szacunkiem, niż dotychczas, że to rozmawiała z cesarzem Józefem.
W niedzielę wieczorem zaczynał się w młynie nowy tydzień pracy. Gospodarze zjeżdżali się z mlewem ze wszystkich stron, a młyn zaczynał powoli swoje monotonne zwykłe turkotanie. Starszy czeladnik chodził po młynicy, spoglądając bystrem okiem, czy wszystko jest w należytym porządku; młodszy biegał z góry na dół i z dołu na górę, od pytla do pytla, przyśpiewując przytem, a pan ojciec stał przed młynicą, witał z wesołą twarzą gospodarzy, co mu przywozili zboże do mielenia i dawali zarobek, i podawał im niuch tabaki.
Pani matka z Marynią odprowadzały babunię latem aż do gospody. Jeśli akurat była w gospodzie muzyka, przystanęły na chwilę przy płocie, gdzie zazwyczaj przyłączyło się do nich kilka kum, i przypatrywały się tańczącej młodzieży. Dostać się do gospody nie było można, bo tłok był wielki. Nawet Krysia, jak nosiła piwo panom, siedzącym w ogrodzie, musiała nosić kufle wysoko nad głową, żeby ich jej nie wytrącili.
— Patrzcie, jacy to ci panowie — mawiała pani matka, wskazując głową do ogrodu, gdzie siedzieli panowie z zamku, którzy zawsze zatrzymywali Krysię, gdy im podawała piwo — widzicie ich! Pewno, że taka dziewczyna podobałaby im się, bo drugiej takiej nie znajdzie. Ale nie dla was stworzył Pan Bóg ładną dziewczynę, żebyście jej zawracali głowę!
— Niema strachu, żeby sobie Krysia dała zawrócić głowę — odpowiedziała babunia. — Jeśli będzie trzeba, to ona im pokaże, gdzie cieśla zostawił dziurę.
Babunia miała rację. Jeden z tych panków, na dziesięć stajań piżmem pachnący, szeptał dziewczynie coś do ucha, ale ona mu ze śmiechem odpowiedziała: — Idźcie z Bogiem, panie kupcze, nie kupimy nic! — Wskoczyła do sieni i z wesołą twarzą ujęła za spracowaną rękę wysokiego junaka, który ją objął i prowadził do tańca. Krysia zatańczyła sobie, nie zważając, że na nią wołano: — Krysiu, nalej świeżego!
— Ten chłopak jest jej milszy, niż cały zamek ze wszystkiemi skarbami — roześmiała się babunia, życzyła pani matce dobrej nocy i wracała z dziećmi do domu.